Niesamowite, jak wiele rzeczy dzieje się w Kazachstanie tak po prostu. Nie żebym narzekał tu zaraz na Polskę czy Polaków, ale ten tekst zaczynam tworzyć w momencie, w którym miejscowa para dosłownie nie chce mnie wypuścić z domu, bo jeszcze za mało zjadłem i nie wszystko im o sobie opowiedziałem. Gościnność aż po granice szaleństwa. Łatwiej ją jednak zrozumieć, kiedy przyswoicie sobie pięć ważnych zasad, które tutaj panują. Bez poddania się niepisanemu kodeksowi kazachskiej prowincji raczej bym tu za długo nie wytrzymał.
![5 zasad „małego” Kazachstanu. Łatwo się ich nauczyć [REPORTAŻ]](https://static.weszlo.com/cdn-cgi/image/width=1920,quality=85,format=avif/2025/09/Projekt-bez-nazwy4.png)
To nie jest najlepsze na świecie miejsce dla jakiegoś cichego człowieka, którego towarzyska bateria wyczerpuje się po kilku minutach. Nawet jeśli pod miastem można zaznać naprawdę wiele spokoju, to nie mówimy w tym wypadku o całkowitej izolacji i możliwości zostania sam na sam ze sobą. Kazachowie, Ujgurzy, potomkowie Polaków, Rosjanie, Niemcy, których też tu trochę jest – oni żyją w tym kraju tak, jakby faktycznie celebrowali każdy dzień. – Poczekaj, spokojnie, dwie godzinki i będzie obiad – mówi mi Ashim, do którego już dwie godzinki temu przyszedłem na herbatę, a dostałem cały szwedzki stół. Kilka minut to tutaj tyle, co nic – czas odmierza się co najmniej w godzinach, a i one nie znaczą wiele.

Zasada pierwsza. Pij czaj
Można też, tak jak ja dziś, odmierzać czas w kubkach z herbatą, tutejszym czajem. To o tyle ryzykowne, że ludzkie żołądki mają ograniczoną pojemność, a kubki wcale nie są bardzo małe. Miara mojego poświęcenia to trzynaście porcji czaju w ciągu mniej więcej czterech i pół godziny. Jeśli przyjmiemy, że narzuciłem sobie normalne tempo, to wówczas możemy zdefiniować jednostkę czasu opartą o kubek herbaty.
1 czaj [cz] ≈ 21 minut [min]
– Pij, pij, smaczne! – namawia mnie gospodarz. – Ira, weź mu jeszcze dolej. Zagadujesz go i nie ma czasu się chłopak napić, mówi ciągle i nie pije, nie je – pogania żonę i jeszcze upewnia się, że wszystko jest w należytym porządku. – Wkusnyj, wkusnyj, da?
No wkusnyj, czyli smaczny. Po piątym kubku przerzuciłem się ze zwykłej herbaty z mlekiem na wariant typowo ujgurski, czyli herbatę z mlekiem i solą. – Atgien czaj – tak to chyba nazywali, a ja nie chciałem już po raz tysiąc pięćdziesiąty trzeci pytać, jak coś się pisze. Tym bardziej, że powoli traciłem głowę w tym czajowym zapomnieniu. No i mleko też już robiło w żołądku odpowiednie spustoszenie, miałem większe problemy niż składanie literek.
Picie herbaty w tym rejonie świata można kojarzyć mocno z Uzbekami – narodem osiadłym, mającym zaskakująco mało wspólnego z koczowniczymi tendencjami sąsiadów. Tam właściwie nie ma odstępstw od picia. Polewają, polewają i polewają. Końca czajowego łańcucha nie widać. – Ciesz się, że my tu mamy jeszcze jakiś rozsądek, w Uzbekistanie byś pił do rana – nabija się ze mnie Aszim przy dziewiątym kubku. Sam cwaniak pije z mniejszego naczynia – wzorzystej czarki, do której nalewa tylko tej solonej wersji.
– Rozsądek? Jaki rozsądek, ja się już pocę czajem!
– Pij, pij, nie gadaj, to dobre – szczerze roześmiał się gospodarz i nie miałem wyboru. Piłem, aż przyznali, że mam trochę za bardzo wzdęty brzuch i wtedy puścili mnie do domu. A ja mimo wszystko niechętnie odchodziłem od stołu.

Ostatni kubek. Piłem bez mleka, z litości dla moich grających trzewi
Zasada druga. Wszystko jest smaczne
Nie trzeba udawać i uśmiechać się pod nosem, że wszystko ci pasuje. Wiadomo, są gusta i guściki, ale nie wierzę, że chociaż część potraw nie trafi do serca nawet najbardziej zatwardziałego kulinarnego marudy. – Nie ma przypadku w tym, że Kazachowie lubią kuchnię uzbecką – tłumaczył mi jeden z moich przyjaciół, on akurat po polsku. – To trochę tak, że trudno było rozwinąć swoją sztukę kulinarną narodowi z natury koczowniczemu, tu jedzenie jest bardzo praktyczne. W Uzbekistanie ma trochę więcej wspólnego ze słowem sztuka – dodaje żartobliwie.
Faktycznie musi mieć w tym trochę racji, bo nawet przejeżdżając przez miasto widziałem kilka knajpek z wielkim napisem świadczącym o ich jakości: „restauracja uzbecka”. Szyldów z napisem „restauracja kazachska” jakoś tak mniej. Albo źle szukam?
A najprawdopodobniej praktyczny wymiar tej kuchni sprawia, że niespecjalnie nadaje się ona do kuszenia turystów czy wręcz wychodzenia z nią gdziekolwiek poza domowe zacisze. Nie zmienia to jednak faktu, że wszystko, co ci ugotują jest trochę jak u babci czy mamy – może mało efektowne, ale z jakimś tajnym składnikiem, o którym wiedzą tylko babcie i mamy. Przykład? Jadłem kilka razy lagman, danie typowe dla tego regionu i w gruncie rzeczy wszystkich okolicznych państw. W samej szufladce z napisem „lagman” zmieściłoby się pewnie całe mnóstwo jego odmian, ale podstawą są dobre kluski lub, jak kto woli, dobry makaron. Wyrabiany w jakiś ich specjalny sposób ostatecznie ma bardzo fajną, sprężystą konsystencję i można w nim zasmakować. A co do niego?

Lagman też oczywiście jest wkusnyj, jak wszystko!
Wrzucamy wszystko, dosłownie. Profanacją z naszej perspektywy jest mieszanie makaronu z ziemniakami, ale tutaj to norma. Ja natrafiłem jeszcze na paprykę, cebulę, pietruszkę, natkę pietruszki, grzyby, spore ilości pieprzu i pewnie coś więcej, czego nawet nie zarejestrowałem w skomplikowanych wieloskładnikowych mieszankach. Taki lodówkowy „przegląd tygodnia”, przy okazji używasz wszystkiego, co masz pod ręką. Nic specjalnego, ale najeść to się tym można bardzo dobrze.
Jeśli jednak będzie wam mało, zawsze można dopchnąć jakimiś innymi specjałami, mającymi tu status przekąsek. Ja jestem bez pamięci zakochany w maleńkim serze nazywanym kurt – twardy i słono-kwaśny, formowany w małe kuleczki, bardzo gęsty i intensywny w smaku. Zaskakująco dobrze pasujący do solonej herbaty, ale też do słodkich dodatków jak przetwory z moreli, śliwki w zalewie czy miód. Bez wahania poleciłbym też kazy, czyli kiełbasę z mięsa końskiego – tutaj te zwierzęta mają nieco inny status niż w Polsce, co znów należy uznać za dosyć praktyczne…

Kurt to zdecydowanie moja nowa wielka miłość. Tak jak już jednak pisałem, każdy tu znajdzie coś dla siebie
Zasada trzecia. Nie bój się końca świata
Nie jest to wszystko takie odległe, jak mogłoby się wydawać i na pewno nie takie zacofane, jak momentami wygląda. Tak, niektóre starsze domki wyglądają, jakby miały się rozpaść. Owszem, czasami pomieszczenia gospodarcze przy domach buduje się z czegoś, coś śmiało może nadać takiej konstrukcji niechlubny status chatki z gówna. Ale to tylko fasada, za którą kryją się relatywnie tania elektronika, całkiem tanie i nie najgorsze samochody, płatności bezgotówkowe dostępne nawet w tutejszych autobusach i aplikacje na telefon, które pozwalają ci wypłacić pieniądze z bankomatu bez karty czy kupić bilet. Niedaleko temu miejscu do Europy, nie ma co się go obawiać pod względem cywilizacyjnym.
– Ałmaty to już w ogóle są mocno europejskie – słyszę w polskim konsulacie w tej dawnej stolicy Kazachstanu. – Wiele osób mówi, że to bardzo rozwinięte miasto i tak w zasadzie jest.
Ale rozwój udzielił się też okolicy. Na prowincji bez problemu płacisz kartą. Sklepy są dobrze zaopatrzone, nawet jeśli nie wyglądają. Transport publiczny, mimo chaosu na ulicach, jest właściwie niezawodny. Naprawdę niewiele ma to wspólnego z zaściankiem, na jaki może wyglądać przy pierwszym poznaniu. Może w niektórych aspektach po prostu nie potrzeba tu nikomu niczego więcej?

Autobusy miejskie wyjeżdżają daleko poza granice Ałmatów. Ze wszystkich okolicznych wiosek łatwo przedostać się do centrum i to nie dwa razy na dzień, a co 20-30 minut
Zasada czwarta. Cierpliwie odpowiadaj na pytania
– Oni tu wszyscy kochają dopytywać! – mówi mi siostra Irena, misjonarka z Mozambiku. – Ja początkowo byłam w szoku, odwiedziłam przecież wiele miejsc, ale tu każdy byłby świetnym dziennikarzem, mówię ci. Wszystko z ciebie wyciągną, wszystkiego się dowiedzą. Zawsze będą pytać, a kiedy odpowiesz, to zadadzą kolejne pytanie, nie spoczną, póki nie dowiedzą się więcej.
Tu nagle przerwała, bo szliśmy po ciemku jedną z wiejskich dróg i prawie wlazłem w końskie łajno, można powiedzieć, że mnie uratowała.
Początkowo myślałem, że może po prostu tak trafiłem i tylko Ira z Ashimem tak usilnie dopytywali mnie, czy jestem żonaty, czy mam już dzieci, co robią rodzice, ile rodzice mają lat, czy mam brata, co robi brat. I tak dalej, w nieskończoność. Okazało się jednak, że to typowa przypadłość okolicznych, szczególnie jeśli zauważą, że lepiej czy gorzej możesz się z nimi skomunikować. Pani w sklepie od razu chce wiedzieć czy ja kawaler, czy jednak nie. Pan w autobusie zaczepił mnie widząc, że dłubię coś w komputerze i pyta, jak żyją moi rodzice.
– Jak tu przyjechałam, to na początku też ta sama seria pytań. Czy mam męża? No nie mam męża, jestem siostrą zakonną. A oni kiwają głową, że niby panimajut, ale zaraz kolejne pytanie, o dziecko – śmieje się Irena. – A jak już wiedzą, że ktoś nie ma ani ślubu, ani dzieci, to czasem zaoferują swojego syna czy córkę jako idealny materiał do zakładania rodziny – dodaje rozbawiona, a ja zastanawiam się, ile takich ofert mogła dostać.
Oboje jesteśmy świadomi, że muzułmanie nie muszą rozumieć instytucji siostry zakonnej, ale i tak mamy niezły ubaw. Bo przebrnęliśmy przez to samo i wiemy, że nie ma miejsca na odstępstwa od zasady czwartej. Ludzie są tu naprawdę bardzo gościnni i otwarci, ale mają pewien wymóg – po prostu trzeba odpowiadać.

Mieszkanka tego uroczego domu spytała mnie o mój stan cywilny dwa razy. Raz w niedzielę i drugi raz już w poniedziałek
Zasada piąta. Mów i słuchaj po rosyjsku
– Znasz trochę rosyjski? – pytali mnie przed wyjazdem do Kazachstanu, a ja optymistycznie odpowiadałem, że trochę znam. Mimo to wiele rozmów zrobiło mi z mózgu marmoladę. Bo kiedy już przejdziesz do w miarę płynnej – choć nadal w wielu wypadkach podpieranej słownikiem – rozmowy, ktoś ci zaufa, może nawet cię polubi, to nawija jak najęty. A wtedy zapomina, że z tobą trzeba troszkę wolniej, że przydadzą ci się ze trzy czy cztery sekundy na ułożenie w głowie jakiejś odpowiedzi. A alternatywy nie ma.
W kilku miejscach spotkałem się z językiem kazachskim, który, niestety, często brzmi jak jakieś zaklęcia z literatury fantasy. – Mają trzy typy „u” – mówi mi Tolik, mój przewodnik i opiekun, podczas naszej krótkiej wycieczki w góry. Tutaj następuje demonstracja:
– Takie twarde „u”, coś jak „u”. Potem mają też takie miękkie „u”, które brzmi mniej więcej jak „u”. No i po prostu „u”.
Musiałem poprosić o powtórzenie niektórych dźwięków, bo, sami widzicie, różnice nie były wielkie. Tolik przekonywał, że nawet trochę da się zrozumieć i on zawsze słyszy, jak ktoś go próbuje obgadać po kazachsku. – Dla nich każdy, kto nie jest Kazachem, to od razu Rosjanin. Nawet ty, serio, też by cię uznali za Rosjanina.
Sami też trochę do tego doprowadzają, bo poza największymi miastami opcja językowa dla przyjezdnych jest tylko jedna – rosyjski. Bez niego przepadniesz, zapomnij, że cokolwiek załatwisz. Kazachskiego przecież nikt nigdzie na świecie nie uczy. Angielski działa tylko w wielkich miastach, a i tam nie zawsze. Zostaje rosyjski, który zna każdy i który jest niezawodny w dowolnej sytuacji. Tylko czasem przydałoby się poprosić:
– Wy możetsie gawaric miediena?
Z KAZACHSTANU, ANTONI FIGLEWICZ