Reklama

Siedem chudych lat. Hamburger SV – od bankruta do beniaminka

Michał Trela

24 sierpnia 2025, 09:05 • 11 min czytania 11 komentarzy

Gdy pierwszy raz w historii spadali z Bundesligi, mieli 70 mln długów. Awansowali po siedmiu latach, będąc na plusie. Cud w realiach drugiej ligi. Ale to nie znaczy, że HSV wraca, by znów być potęgą.

Siedem chudych lat. Hamburger SV – od bankruta do beniaminka

Odkąd w 1997 roku wziął kredyt na przebudowę stadionu, Hamburger SV zawsze był na minusie. W najgorszym momencie długi przekraczały sto milionów euro. Między 2010 a 2021 każdy rok dodatkowo powiększał straty. W końcu w 2017 klub przestał już być w stanie obsługiwać dług. Jego licencja na grę w Bundeslidze była zagrożona. Przetrwanie zależało od finansowych kroplówek podłączanych przez Klausa-Michaela Kuehnego, ekscentrycznego miliardera, do którego kolejne władze chodziły po doraźne pożyczki. Pierwszy w historii spadek, który nastąpił rok później, oznaczający wyraźne zmniejszenie wpływów z praw telewizyjnych oraz zmniejszoną możliwość zarabiania na transferach, zdawał się finansowo zatapiać dawnego giganta. Każdy kolejny rok w 2. Bundeslidze, których uzbierało się łącznie siedem, tylko utrudniał wyjście z problemów. Tymczasem 22 czerwca 2025 roku Eric Huwer, dyrektor finansowy HSV, wszedł na mównicę podczas walnego zgromadzenia akcjonariuszy, zapowiadając, że tym, co zaraz powie, dostarczy mediom nagłówki. Po czym wygłosił do mikrofonu zdanie: „HSV wyszło na zero”.

Reklama

Trudno uciec od biblijnej symboliki, oglądając obrazki z 2018 roku i majowego meczu z Borussią Moenchengladbach, kiedy jedyny klub, który spędził w Bundeslidze wszystkie sezony od momentu jej powstania, w końcu z niej spadł. Policjanci z psami, pilnujący, by sytuacja nie wymknęła się spod kontroli. Czarny dym z trybun spowijający okolice. Wściekłość kibiców, mieszająca się ze smutkiem i… ulgą. HSV tyle już razy igrało z ogniem, balansowało na krawędzi spadku, nie wyciągając żadnych wniosków, że przestano mu już współczuć. Degradacja miała być ostatnią szansą, by coś zmienić. Oglądanie zatrzymanego słynnego stadionowego zegara, który odliczał nieprzerwaną obecność Hamburga w Bundeslidze, był dla wielu jak obserwowanie końca świata.

Z właściwą zdobywcy Pucharu Europy z 1983 roku arogancją, szybko uznano jednak, że HSV jest zbyt duże, by w drugiej lidze spędzić więcej niż rok. Błyskawiczny awans traktowano jako oczywistość. Coś, co wydarzy się samo. Przykre parę miesięcy, które trzeba przeczekać. Działano w ten sam sposób, co przed spadkiem, licząc, że efekty będą lepsze. Nie były. W pierwszym, drugim i trzecim roku zajmował czwarte miejsce. Czyli pierwsze, które nie dawało absolutnie nic. HSV nie przestał być pośmiewiskiem. Nadal zmieniał trenerów jak rękawiczki. Nadal nie mógł znaleźć na siebie sportowego pomysłu. A narastające traumy z poprzednich lat sprawiały, że klub wpadał w błędne koło i kiedy tylko zaczynała pojawiać się szansa, by z niego wyjść, piłkarzy obejmował paraliż. Z synonimu wielkości, Hamburger SV stał się synonimem klubu, w którym nic się nie udaje.

HSV. Lata upokorzeń

Kolejne, lepsze lata, gdy z trenerem Timem Walterem próbowano zbudować długofalowy projekt, bo zrozumiano, że awans sam z siebie nie wygra się nigdy, były rodzajem czyśćca. HSV już nie grzeszył arogancją, ale jeszcze musiał swoje odcierpieć. Jak wtedy, gdy w barażach o awans ograł na wyjeździe Herthę Berlin, prowadzoną przez Feliksa Magatha, jedną z największych hamburskich legend, by wyżej przegrać u siebie. Albo jak wtedy, gdy w ostatniej kolejce sezonu wygrał w Sandhausen, a spiker mylnie odtrąbił jego awans, mimo że w równolegle toczonym meczu w Ratyzbonie sędzia doliczył jedenaście minut. Rywalizujące z Hamburgiem FC Heidenheim strzeliło w tym czasie dwa gole, odwracając wynik i spychając HSV do baraży, w których Stuttgart nie dał mu żadnych szans. Kiedy rok później Hamburg w końcu wrócił na mapę Bundesligi, ale nie za sprawą HSV, lecz wiecznie drugiego FC St. Pauli, które po raz pierwszy w historii zostało jedynym przedstawicielem miasta w najwyższej lidze, powszechnie uznano, że to już przesada. Jak to ujęło „11Freunde”, „nawet kibice Werderu przyznają, że HSV dość już wycierpiało”. Bogowie futbolu zgotowali mu siedem chudych lat w 2. Bundeslidze.

Przełom przyszedł dla wszystkich zupełnie niespodziewanie. Kiedy w listopadzie 2024 roku zwalniano Steffena Baumgarta, trenera z renomą w Bundeslidze, który wydawał się ostatnią nadzieją, by okiełznać hamburski żywioł, wszyscy godzili się raczej z kolejnym sezonem do zapomnienia. Jego 34-letni asystent Merlin Polzin, miejscowy chłopak, przed laty dopingujący HSV z trybun, poradził sobie jednak jako tymczasowy trener na tyle dobrze, że został do końca sezonu, który HSV zakończyło na drugim miejscu. Kiedy w decydującym o awansie meczu z SSV Ulm to rywale wyszli na Volksparkstadionie na prowadzenie, wróciły stare demony. Ale strzelając wkrótce potem sześć goli, gospodarze pokazali, że już naprawdę wystarczy tej drugiej ligi.

Bundesliga zyskała w tym sezonie zupełnie nietypowego beniaminka. Jeden z największych klubów w Niemczech. Ten, o którym Uli Hoeness dekady temu powiedział, że jako jedyny w kraju ma potencjał, by zagrozić hegemonii Bayernu Monachium. To już oczywiście prognoza od dawna nieaktualna. Nawet jeśli HSV kiedyś faktycznie miało takie możliwości, zrobiło wiele, by je bezpowrotnie zmarnować. W lidze pojawia się jednak klub, który do niej przynależy. Za którym wielu tęskniło. Który wniesie do niej jedną z największych frekwencji w Europie, Nordderby z Werderem i jedyne w lidze derby miasta z ocalałym wśród najlepszych St. Pauli. Ale czy wszystko, co najgorsze, już naprawdę za nim?

Finansowe uzdrowienie

Niewątpliwym zwycięstwem, ważniejszym od wszystkich spraw sportowych, jest dla Hamburga finansowe uzdrowienie, które w warunkach 2. Bundesligi zakrawa niemal o cud. Ma on twarz Erica Huwera, który kilka lat zarządzania poświęcił jednemu celowi: jak największemu uniezależnieniu budżetu od bieżących spraw sportowych. To nie prawa telewizyjne i transfery, jako sprawy zbyt mgliste i trudne do zaplanowania, miały decydować o tym, ile klub ma pieniędzy. Filarami stały się rekordowe zapełnienie stadionu – średnia z poprzedniego sezonu przekroczyła 56 tysięcy i była najwyższa w historii klubu – pękające w szwach loże VIP, zwiększone wpływy od sponsorów oraz boom na klubowe gadżety, które tylko w sezonie 2023/2024 miały przynieść dwadzieścia milionów euro. Sprzedano wówczas m.in. bezprecedensowe dziewięćdziesiąt tysięcy klubowych koszulek.

Nie stało się to samo. Klubowi sprzyjała wprawdzie widoczna niemal wszędzie popandemiczna moda na chodzenie na stadiony, ale HSV napędzało koniunkturę, dbając o klientów biznesowych, czy inwestując w nowe linie gadżetów. Aktualnie ma zamiar przeznaczyć dwadzieścia milionów na poprawę stadionowego cateringu, co w przyszłości ma mu pomóc czerpać zeń jeszcze większe zyski. Spore zastrzyki gotówki zapewniła też organizacja koncertów na stadionie. Arena żyje regularnie nie tylko widowiskami sportowymi. Kilka tygodni po fecie z okazji awansu zapełnił ją choćby Ed Sheeran. Gdy klub w końcu awansował, każdy z jego pracowników na wszystkich szczeblach, dostał tysiąc euro premii, by symbolicznie docenić jego wkład we wspólny sukces.

Cztery poprzednie lata HSV kończyło na plusie, co umożliwiło przedterminową spłatę kredytu za stadion. Kuehne, niegdysiejszy dobry wujek, nadal pozostał ważnym inwestorem, ale zależność między nim a klubem przestała być patologiczna. Jeśli chodzi o umowy sponsorskie, klub stoi dziś na trzech podobnych nogach, z których Kuehne jest tylko jedną. Jak podkreśla Huwer, HSV tak naprawdę nigdy nie miało problemu z przychodami, których jako gigant z wielkiej metropolii generowało mnóstwo. Miało problem z mądrym ich wydawaniem. Kosztami, płynnością. Tę udało się poprawić, m.in. budując drużynę znacznie taniej niż we wcześniejszych latach. HSV nie było już ostatnio bundesligowym grającym na drugim szczeblu, jak przedstawiano to w pierwszych latach po spadku. Było klubem drugoligowym, z drugoligowymi zawodnikami i drugoligowym trenerem. Co roku traciło najlepszych piłkarzy na rzecz klubów, którym w przeszłości samo zabierało gwiazdy. Tak wyglądała nowa rzeczywistość, z którą trzeba było się pogodzić.

Merlin nie czarodziej

Nie zmieniło się to zresztą po awansie. Nie udało się zatrzymać Daviego Selke, który strzeliwszy ponad 20 goli, został bohaterem poprzedniego sezonu. Do Brugii sprzedano Ludovita Reisa, lidera drugiej linii, zapewniającego kreatywność i liczby. Kibice, którzy nie śledzą na co dzień 2. Bundesligi, nie znajdą w ekipie beniaminka wielu znanych nazwisk. Yusuf Poulsen, największe z nich, pozyskany po latach występów w RB Lipsk, z miejsca dostał kapitańską opaskę, co też świadczy o tym, że w Hamburgu nie ma ekipy naszpikowanej gwiazdami. Stefan Kuntz, szef działu sportowego, który w ostatnich latach jako selekcjoner niemieckiej kadry U-21 dwukrotnie doprowadził ją do mistrzostwa Europy, ma mocno ograniczone możliwości działania. Nie ma tu mowy o szybkim atakowaniu wyższych miejsc, o których notorycznie mówiono życzeniowo w latach poprzedzających spadek. Liczy się tylko przetrwanie.

Ma tego świadomość trener Polzin, który wbrew imieniu nie jest czarodziejem, lecz człowiekiem twardo stąpającym po ziemi. By przygotować zespół na czekające go zderzenie, zorganizował sparingi wyłącznie z rywalami z najwyższej półki. Już mówi się, że popełnił błąd, bo kończące się lato szybko wypuściło z miasta wiosenną euforię związaną z awansem. Rozczarowujące wyniki z Kopenhagą, Olympique Lyon, Majorką, Sturmem Graz czy Freiburgiem pokazały, że beniaminka czeka bardzo trudny sezon. Mimo że faktycznie byli to w większości rywale uczestniczący w europejskich pucharach, HSV w wielu sparingach nie tylko przegrywało, ale nawet nie potrafiło nawiązać walki. Trener podjął w tych meczach odważną, ale kontrowersyjną decyzję o całkowitej taktycznej przebudowie drużyny. Nastawiając się na zupełnie inne wyzwania po awansie, przeszedł na ustawienie z trójką środkowych obrońców. Z klubu, który w praktycznie każdym meczu II ligi miał dominować poprzez posiadanie piłki, HSV ma się zmienić w dobrze zorganizowany w defensywie i bazujący na szybkim ataku, co oznacza konieczność kompletnego przeobrażenia.

Rewolucja personalna, która dokonała się w lecie, teoretycznie sprzyja zmianom. Może się zdarzyć, że w podstawowym składzie będzie grało tylko maksymalnie kilku zawodników, którzy wywalczyli awans. Jeśli nie uda się ich jednak szybko poukładać, może powstać wrażenie chaosu. Wiele klubów, które w ostatnich latach przetrwało po awansie, jak FC Heidenheim, St. Pauli, czy Union Berlin, bazowało w elicie na fundamentach wylanych jeszcze na drugim szczeblu. HSV przeszłość odcięło grubą kreską i po awansie buduje się sportowo od zera. Liderem obrony ma być Jordan Torunarigha, wychowanek Herthy, który wrócił do Niemiec po latach w Belgii, ale w lecie, jak zwracano uwagę na kanale „Bohndesliga”, wyglądał rozczarowująco. Szansą na poprawę tej formacji może być Luka Vusković, znany z Radomiaka stoper, który ma zostać wypożyczony z Tottenhamu. To już teoretycznie półka trochę za wysoka dla HSV, ale Chorwat wielokrotnie odwiedzał w Hamburgu brata Mario, zawieszonego za doping zawodnika HSV, którego klub wsparł w trudnym momencie. To ma ułatwić przekonanie go do spędzenia roku w drużynie beniaminka.

Młode twarze beniaminka

Na niedoświadczonego trenera czeka wiele wyzwań. Mierzy się z kontuzjami ważnych piłkarzy jak Jeana-Luca Dompe, jednego z bohaterów poprzedniego sezonu. Musi przekonać tych, którzy byli już przed rokiem, jak Miro Muheim, jeden z najlepszych lewych obrońców 2. Bundesligi, że warto zmienić działający system i przystosować się do gry na mniej lubianych pozycjach. Rozstrzygnąć dylematy, gdzie warto postawić na nowe większe nazwisko, jak Daniel Peretz, bramkarz wypożyczony z Bayernu Monachium, a gdzie na weteranów poprzednich lat, jak jego konkurent Daniel Heuer Fernandes, który na razie wygrał rywalizację. Sprawdzić w boju, czy talenty, takie jak Alexander Rossing-Lelesiit, 18-letni Norweg, są już gotowe, by błyszczeć także w Bundeslidze. Analiza poprzedniego sezonu przyniosła w Hamburgu wniosek, że wcale nie był tak dobry, by dało się na nim oprzeć nadzieje na utrzymanie. Dlatego wszystko kształtuje się w boju. Słowa trenera po przegranej 0:2 próbie generalnej z Majorką, że liczył, iż drużyna będzie na tym etapie trochę dalej, mogą napawać niepokojem. Podobnie jak męczarnie z V-ligowym Pirmasens, ogranym w I rundzie Pucharu Niemiec dopiero po dogrywce.

HSV nie wraca jako Bundesliga-Dino. Wraca jako nowicjusz. Pierwszy raz odnajdujący się w trudnej roli beniaminka. Z najmłodszym trenerem w stawce. Z 41-letnim dyrektorem sportowym Clausem Costą, który nigdy nie pracował w tej roli na tym poziomie. Z 34-letnim prezydentem Henrickiem Koenckem, który jeszcze kilka lat wcześniej był gniazdowym w młynie. Z piłkarzami mającymi w karierze średnio niespełna piętnaście występów w Bundeslidze. I z piętnastym budżetem w stawce. Nawet w tym dumnym mieście, gdzie nastroje szybko potrafią eskalować od rozpaczy po euforię, nikt nie stawia dziś zespołowi wyższych celów niż utrzymanie. Nie musi być nawet spokojne. Jakiekolwiek.

Zmiana nastrojów

Wiele na tej drodze może pójść źle. HSV miał w siedmiu drugoligowych latach pięciu trenerów. Aura tego, który wywalczył awans, nie jest tarczą gwarantującą Polzinowi nieśmiertelność. Jeśli na początku sezonu, gdy beniaminek zagra u siebie z St. Pauli i Heidenheim, a więc drużynami, które powinien zostawić za sobą, chcąc wyprzedzić w tej lidze kogokolwiek, sprawy nie będą szły w dobrą stronę, znów może zatriumfować chaos. Wyjazd do Monachium już w czwartej kolejce też może nie poprawić nastrojów. Awans nie kończy wyzwań, ale otwiera nowe.

Wiele już zasłużonych klubów, kiedy już raz spadły, zamieniało się w windy kursujące między pierwszym a drugim poziomem. By przypomnieć choćby FC Koeln, drugiego z beniaminków, niegdyś również wielki, dumny klub, który przez 35 lat grał nieprzerwanie w Bundeslidze, a który w ostatnich trzech dekadach spadał z niej siedmiokrotnie. Otwarcie sezonu akurat z Borussią Moenchengladbach, ostatnim rywalem, z którym HSV mierzyło się na poziomie Bundesligi, symbolicznie domyka jednak czas odkupienia dawnego hamburskiego giganta. Siedem lat nieobecności kompletnie zmieniło nastroje, które mu towarzyszą. O ile w poprzedniej dekadzie wielu czekało ,aż wreszcie zostanie zatrzymany nieszczęsny zegar, o tyle teraz całe Niemcy odliczały, kiedy wreszcie HSV wróci. Bez niego Bundesliga nie była ta sama.

CZYTAJ WIĘCEJ O BUNDESLIDZE NA WESZŁO:

Fot. Newspix.pl

11 komentarzy

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Niemcy

Niemcy

Flop Chelsea ma trafić do MLS. Agenci prowadzą rozmowy

Braian Wilma
3
Flop Chelsea ma trafić do MLS. Agenci prowadzą rozmowy
Niemcy

Kownacki światowym viralem. Jego zespół zmiażdżył rywala

Braian Wilma
9
Kownacki światowym viralem. Jego zespół zmiażdżył rywala
Reklama
Reklama