Reklama

Gholizadeh. Wiosną można go tylko chwALIć

Jakub Białek

12 maja 2025, 15:50 • 6 min czytania 33 komentarzy

Ali Gholizadeh to wiosną jedna z największych gwiazd Ekstraklasy. Koniec, kropka. Magik, technik, czarodziej. Piłkarz, dla którego nie istnieje takie pojęcie jak „tłok” i który nawet w patokawalerce czułby, że ma dużo przestrzeni. Autor kluczowego gola Lecha Poznań na drodze do mistrzostwa Polski. Irańczyk daje bolesną lekcję pokory wszystkim, którzy stawiali już na nim krzyżyk. A skreślili go już praktycznie wszyscy poza samym „Kolejorzem”, który uparcie w niego wierzył i liczył, że jeszcze się zbuduje.

Gholizadeh. Wiosną można go tylko chwALIć

Ali Gholizadeh – gwiazda Lecha Poznań

I opłaciło się. Gholizadeh to dziś motor napędowy Lecha Poznań. Zawodnik, na którego przychodzi się na stadiony. Kozak, który udowodnił, że swoją jakość potrafi pokazać nie tylko w starciu z mizerną Puszczą Niepołomice, ale też przy Łazienkowskiej w kluczowym dla jego zespołu meczu sezonu. Zamach do prawej, Luquinhas wyprowadzony w pole. Przełożenie do lewej w poszukiwaniu miejsca. Wreszcie strzał. Idealny, tuż przy słupku, taki, że Vladan Kovacević nawet nie reaguje.

Reklama

Czy to gol na wagę mistrzostwa Polski?

Bardzo możliwe, że tak.

Trudne początki

Lech Poznań przeprowadził latem 2023 roku niecodzienny manewr. Ściągnął za 1,8 miliona euro – czyli pobił swój rekord transferowy – piłkarza kontuzjowanego, który miał podleczyć się już po podpisaniu kontraktu i być gotowy do gry we wrześniu, akurat na fazę grupową europejskich pucharów. W Poznaniu tłumaczono, że problemy zdrowotne tego zawodnika (konkretnie: uraz łąkotki) to w zasadzie świetna okoliczność, bo gdyby nie one Irańczyk nigdy nie byłby w zasięgu takiego klubu jak Lech. Powód jest całkiem prosty – cena za zdrowego Gholizadeha mogłaby sięgnąć nawet dwukrotności kwoty, za którą przyszedł.

W teorii wszystko się spinało, no bo skoro ma być gwiazdą, to można było przymknąć oko na ten lipiec i sierpień. Problem jednak w tym, że Irańczyk stracił nie tylko lipiec i sierpień, ale też wrzesień i praktycznie cały październik. Praktycznie cały, bo po raz pierwszy w Lechu pojawił się na boisku 31 października w mecz Pucharu Polski z Zawiszą. Nie o taki puchar jednak chodziło władzom „Kolejorza”, gdy sięgały po drogiego Irańczyka, ale z Ligi Konferencji Lech sam się wypisał po blamażu ze Spartakiem Trnawa.

Szybkie odpadnięcie z takim przeciwnikiem – co zupełnie naturalne – nakręciło negatywne nastroje wokół Lecha na cały sezon. Tak kompromitująca porażka i późniejsza średnia forma w lidze dobitnie kontrastowała z wypowiedziami Tomasza Rząsy o zbudowaniu najdroższej kadry w historii klubu. Można było się zastanawiać – skoro tak wygląda najdroższa kadra, to czego można się spodziewać w gorszych czasach?

Pierwsze miesiące Gholizadeha idealnie wpisały się w tę narrację wokół „Kolejorza”. Miał być zdrowy, a nie jest. Miał brylować, a zalicza ogony. Miał być okazją, a okazuje się obciążającym kosztem. W listopadzie skrzydłowy zaczął pojawiać się w meczach ligowych. W swoich pierwszych spotkaniach nie pokazywał zupełnie niczego. Zanim doszedł do jakiejkolwiek akceptowalnej formy, przyszła przerwa zimowa.

A w jej trakcie – Puchar Azji. Gholizadeh w tamtej dyspozycji nie mógł pełnić w swojej kadrze pierwszych skrzypiec – i w istocie ich nie pełnił – ale na turnieju pozostał prawie do samego końca, bo Iran skończył zmagania na etapie półfinału. Piłkarz wrócił do klubu w lutym, kiedy już rozgrywki ligowe zostały wznowione, a więc ani przez chwilę nie przygotowywał się do rundy wraz z zespołem. Efekt? Dalsze poszukiwania formy na ligowych boiskach. I fatalny bilans aż do kwietnia – 0 goli i 0 asyst do końca sezonu.

Aż do kwietnia, bo w kwietniu znów przyszła kontuzja.

Gholizadeh przesiedział w gabinetach lekarzy już do końca sezonu.

Rehasport MVP

Kibice „Kolejorza” tracili już cierpliwość do tej odwiecznej walki z kontuzjami Irańczyka. Na jednym z meczów wywiesili wręcz płachtę z hasłem: „Gholizadeh Rehasport MVP”. Sam piłkarz, co ciekawe, postrzega to wydarzenie jako jeden z bodźców do szybkiego odnalezienia formy. – Na pewno trochę zmobilizowali mnie kibice, wywieszając swego czasu transparent. Ale nie miałem pretensji. Generalnie było trochę krytyki i na pewno muszę pokazać, że nie jest zasłużona, że można na mnie liczyć – mówi w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”.

W przeciwieństwie do kibiców – Lech nie zwątpił w swojego piłkarza. Gdyby chciał zdecydować się na bezpieczne wyjście, czyli opchnięcie Gholizadeha, miał ku temu doskonałą okazję. Duże zainteresowanie nim wyrażały irańskie kluby, zwłaszcza Persepollis. Latem 2024 roku do Poznania przyleciał agent i ojciec piłkarza. Panowie mieli dogadać odejście z Lecha, które jawiło się wówczas jako najlepsze rozwiązanie dla wszystkich stron. Sam piłkarz pozytywnie patrzył na powrót do kraju, pozostała tylko kwestia ustalenia kwoty odstępnego.

Do transferu ostatecznie nie doszło, bo Lech nie chciał schodzić poniżej 1,5 miliona euro.

Gholizadeh pisał później w swoich mediach społecznościowych:

– Witam wszystkich fanów. Chciałbym szczególnie podziękować Persepolis FC i panu Darvishowi (dyrektorowi generalnemu Persepolis) za podjęcie tematu mojego transferu. Ponieważ jestem profesjonalnym piłkarzem z kontraktem w Lechu Poznań, oba kluby musiałyby wyrazić zgodę na ten transfer.

– Ostatecznie klub nie zgodził się na ten ruch. Chciałbym podkreślić, że jestem piłkarzem Lecha i jestem oddany temu klubowi. Mam nadzieję, że kibice Persepolis to zrozumieją. Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy.

Brzmi to jak komunikat piłkarza, który był już jedną nogą poza „Kolejorzem”.

Eksplozja formy

I całe szczęście, że Lech miał swoje wymagania, bo dzięki temu ma w swoich szeregach ligową gwiazdę, która śmiało może znaleźć się w jedenastce całego sezonu. Choć, tak po prawdzie, początki Frederiksena wcale tego nie zwiastowały. Jakkolwiek dziwnie brzmi to z dzisiejszej perspektywy, w pierwszych meczach rozgrywek 24/25 Irańczyk przegrywał walkę o skład z – uwaga, uwaga – Adrielem Ba Louą.

Duński szkoleniowiec chciał oprzeć grę Lecha na dynamicznych skrzydłowych. To dlatego tak ceni Hakansa, który może nie jest wybitny z piłką przy nodze, ale jak mało kto potrafi wyjść do szybkiego ataku. Podobne cechy trener dostrzegł właśnie w Iworyjczyku, którego zechciał odgruzować, ale wystarczyło mu oglądanie go w akcji przez pięć pierwszych meczów, by dojść do wniosku, że jednak nic z tego nie będzie. Ba Loua najpierw przyspawał się do ławki, a później bez żalu go pożegnano.

Gholizadeh wciąż jednak – ta sytuacja trwała przez całą jesień – kursował pomiędzy ławką a wyjściowym składem. Jeśli jakiś prawy skrzydłowy brylował w Lechu, to raczej Patrik Walemark, któremu zdarzały się mecze wielkie. Gholizadeh odpalił na dobre dopiero w marcu. Od tamtego czasu notuje potężne liczby: 5 goli i 3 asysty w dziesięciu spotkaniach. I wreszcie ma pewny skład, bo teraz to od Aliego zaczyna się ustalanie jedenastki.

Zdarzają się w Lechu piłkarze – jak wspomniany Ba Loua – którzy mimo dziesiątek szans nie potrafią odpalić. W ostatnim czasie znacznie więcej jest jednak zawodników, którzy po trudnych pierwszych miesiącach potrafią stać się gwiazdami drużyny. Podobną drogę do Gholizadeha przebył Afonso Sousa. Jego też wykupiono za pokaźne pieniądze, też kompletnie zawodził – sezon 23/24 skończył bez gola i z tylko jedną asystą! – i też w końcu został gwiazdą Lecha i całych rozgrywek.

Podobnych przypadków – choć może nie na każdego trzeba było czekać aż półtora roku – jest więcej. Velde? Przez pierwsze pół roku kopał się po czole. Skóraś? Kilka lat bycia brzydkim kaczątkiem, by niespodziewanie stać się jednym z liderów. Jagiełło? Początkowo zupełnie przezroczysty. Karlstrom? Podobnie. Każdy z nich potrzebował trochę więcej czasu na słynną aklimatyzację, ale w końcu wyrósł na piłkarza, który rozdaje karty.

Tak samo jak Gholizadeh, który – zgodnie z pierwotnymi zapowiedziami – dojechał z formą na puchary.

Kto wie, być może nawet na eliminacje do Ligi Mistrzów.

WIĘCEJ O MECZU LEGIA – LECH:

Fot. FotoPyK

33 komentarzy

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Ekstraklasa

Reklama
Reklama