Najpierw odejście trenera, który zbudował pełną sukcesów epokę i międzynarodową renomę klubu. Potem bezskuteczne poszukiwania jego adekwatnego następcy, który nawet jeśli odnosił pojedyncze sukcesy, nie potrafił zatrzymać ogólnego trendu. Wreszcie poczucie, że ktokolwiek to będzie i tak niczego nie zmieni. To opis realiów Manchesteru United po odejściu sir Aleksa Fergusona. Ale do Borussii Dortmund w dekadzie po Juergenie Kloppie też niebezpiecznie zaczyna pasować.
Thomas Tuchel odszedł po zdobyciu Pucharu Niemiec. Edin Terzić, gdy dokańczał sezon po Lucienie Favrem, też. Musiał zrobić miejsce dla zakontraktowanego już wcześniej Marco Rosego. Którego potem zastąpił, po tym jak wisiał nad nim przez cały wicemistrzowski sezon w klubowych strukturach. Podobnie jak nad nim w kolejnej kadencji wisiało widmo Nuriego Sahina, który faktycznie zmienił go po finale Ligi Mistrzów. A w międzyczasie jeszcze Peter Stoeger ratował sezon po Peterze Boszu. Kto się pogubił, niech rozgości się w świecie Borussii Dortmund, kiedyś wzorcu z Sevres zdrowego klubu piłkarskiego.
Osób dramatu jest, jak na ironię, tyle, ile kucharek w wiadomym przysłowiu. Na górze Hans-Joachim Watzke, prezes zarządu, który dwadzieścia lat temu uratował klub przed upadkiem, a dziś wysłuchuje złośliwych komentarzy, że z końcem roku, gdy ustąpi ze stanowiska, zostawi go tam, gdzie przejął. Szczebel niżej siedzi Lars Ricken, prezes ds. sportowych, który do zeszłego roku nie mieszał się w sprawy pierwszej drużyny, bo przez szesnaście lat zajmował się akademią. Miejsce w galerii sław zapewnił sobie jednak wcześniej, strzelając zwycięskiego gola w finale Ligi Mistrzów. Ambicję zajęcia jego stanowiska miał właściwie Sebastian Kehl, dyrektor sportowy, finalista Ligi Mistrzów w barwach Borussii. Którego z kolei posadkę chętnie przyjąłby Sven Mislintat, noszący tytuł planisty kadry, znany w mediach jako „Diamentowe Oko”, na co zasłużył sobie kilkanaście lat temu wyszukując wielu nieoczywistych graczy, z których Juergen Klopp uczynił potem gwiazdy futbolu.
Obok nich funkcjonuje Matthias Sammer, doradca zarządu, podczas meczów pokazywany zwykle w towarzystwie Watzkego i Rickena. Po godzinach ekspert telewizyjny rozjeżdżający drużynę, której doradza. W przeszłości zdobył Ligę Mistrzów z Dortmundem oraz mistrzostwo jako piłkarz i trener. Gdzieś w tle należałoby jeszcze dodać Michaela Zorca, przez ćwierć wieku dyrektora sportowego, a przez wcześniejsze piętnaście lat piłkarza Borussii, z triumfem w Lidze Mistrzów i mistrzostwami Niemiec na koncie. Właściwie był już na emeryturze. Po dwóch latach ściągnięto go z niej jednak, zapewniając miejsce w Radzie Nadzorczej, by i on dorzucił czasem swoje trzy grosze. Pożądana przez wielu sytuacja, w której czołowe miejsca w klubie zajmują związani z nim emocjonalnie i popularni na trybunach dawni idole różnych pokoleń, w Dortmundzie została doprowadzona do absurdu. I sprawiła, że klub stał się kompletnie niesterowny.
Trójpodział władzy
W czasach, gdy Borussia stawiana była w całej Europie za wzór, podział kompetencji był jasny. Watzke jako biznesmen zajmował się naprawianiem chorych finansów. Mislintat odpowiadał za skauting. Zorc był szefem całej działki sportowej. Klopp zaś trenował tych, których dostał. Klopp, co warto podkreślić, niemający ani jako piłkarz, ani jako trener nic wspólnego z Dortmundem, czy szerzej Zagłębiem Ruhry. Urodził się w Stuttgarcie, na południu kraju. Większość kariery spędził w Moguncji w Nadrenii-Palatynacie, gdzie wystartował także jako trener. Zorc i Watzke wybrali go w 2008 roku nie dlatego, że znał Borussię i był na jej trybunach uznawany za chłopaka z sąsiedztwa, lecz dlatego, że zdiagnozowali go jako najlepszego fachowca dostępnego na rynku.
W trójkę doprowadzili klub do spektakularnych sukcesów na arenie krajowej i międzynarodowej, z czasem zyskując w środowisku piłkarskim status gwiazd rocka. Watzke, wcześniej producent odzieży strażackiej, wyrósł na czołowy głos zawodowego futbolu w Niemczech, grając w jednej lidze z Ulim Hoenessem czy Karlem-Heinzem Rummeniggem. Zorc z dyrektora sportowego, którego transfery doprowadziły klub na skraj bankructwa (piastował tę funkcję od 1998 roku, Kloppowi podczas rozmów rekrutacyjnych mówił, że jest jego ostatnim nabojem), zyskał status Midasa. Na sukcesach z czasów Kloppa wyrosło też kilka postaci z drugiego szeregu. Mislintat dostał kierowniczą posadę w Arsenalu, a potem Ajaksie. Nawet trenerzy rezerw BVB zaczęli być pożądani na rynku europejskim. David Wagner, Daniel Farke, Enrico Maasen czy Hannes Wolf prosto z drugiej drużyny Dortmundu przejmowali zawodowe kluby w Niemczech i Anglii. Borussia stała się nie tylko kuźnią piłkarskich gwiazd jutra dla całej Europy, lecz także w ogóle kuźnią wszelkiego know-how.
Dwa finały Ligi Mistrzów. Usadowienie się w pozycji drugiej siły w Niemczech, co ani historycznie, ani ze względu na rangę miasta czy regionu, nie było oczywiste. Dojście do aktualnie aż jedenastego miejsca w Europie w finansowym rankingu Deloitte. Wykreowanie silnej, rozpoznawalnej na świecie marki opartej na żywiołowych trybunach. Wszystko bez finansowych zastrzyków bogatych właścicieli zza oceanu, Zatoki Perskiej czy Azji albo chociaż szprycy lokalnych koncernów w rodzaju Bayeru, Volkswagena czy Red Bulla. Są to oczywiście sukcesy, obok których nie można przejść obojętnie i stwierdzić, że wszystko zostało zbudowane na barkach Kloppa, który z Dortmundu wyjechał już dekadę temu. Są to jednak sukcesy, które niewątpliwie zbudowały ego ich autorów i rodzaj poczucia nieomylności. Gdy kilku takich samców alfa posadzi się w jednym pomieszczeniu i każe podejmować decyzje, trudno nie zrujnować klubu.
Ciągłe zarzadzanie kryzysowe
Zamiast budować, zmierzać w jakimś klarownym kierunku, prowadzenie Borussii zaczęło w latach po odejściu Kloppa przypominać nieustanne zarządzanie kryzysem. Względna sielanka w ostatniej dekadzie panowała łącznie przez maksymalnie półtora sezonu. W pierwszym roku Tuchela i inauguracyjnym półroczu Favre’a. W pozostałych okresach zawsze coś było mniej lub bardziej nie tak. W drugim roku Tuchel pokłócił się już z Mislintatem, a po zamachu na autobus zespołu także z Watzkem, więc został zwolniony. Zastąpił go Bosz, który szybko zaczął seryjnie przegrywać i przy jednej wygranej w trzynastu meczach był nie do zachowania na stanowisku. Stoeger trafiał do klubu jedynie, by jakoś doturlać się do czwartego miejsca, co w kiepskim stylu mu się udało.
Favre zaczął znakomicie, wytrwał najdłużej w erze postkloppowej. Ale odkąd w drugiej rundzie roztrwonił dziewięciopunktową przewagę nad Bayernem, nigdy już nie był pewny w siodle. Udane pół roku Terzicia zaskoczyło szefów, lecz nie dało się już odkręcić wykupienia Rosego z Gladbach. Nie chcąc jednak wypuszczać utalentowanego trenerskiego wychowanka, stworzono dla niego posadę w klubie, z czego skorzystano, widząc, jak Rose fatalnie poradził sobie w europejskich pucharach i jak mało przekonująco zdobył wicemistrzostwo – co z dzisiejszej perspektywy brzmi absurdalnie. Terzić jako samodzielny trener, odkąd w niewiarygodnych okolicznościach przegrał mistrzostwo w ostatniej kolejce, walczył o przetrwanie, będąc kwestionowany ze wszystkich stron. Umieszczenie Sahina jako jego asystenta, które miało wzmocnić fachowość sztabu, jeszcze osłabiło pozycję trenera. Nie było w ostatnich latach trenera, który odchodziłby z Dortmundu wygrany. Który nie musiałby w nowym miejscu w jakimś stopniu odbudowywać reputacji. Dalsze losy niektórych z nich udowodniły, że byli przynajmniej przyzwoitymi fachowcami. Ale nie w Dortmundzie. Powstało niebezpieczne dla każdego klubu wrażenie, że kogokolwiek zatrudni i tak niczego to nie zmieni.
Borussia wyrosła na jeden z najtrudniejszych do prowadzenia klubów w Europie. Jej trener musi spełnić kilka, często wykluczających się warunków. Musi co roku dochodzić przynajmniej do fazy pucharowej Ligi Mistrzów, od czasu do czasu zdobyć Puchar Niemiec i bić się z Bayernem o mistrzostwo Niemiec, jednocześnie dysponując od niego znacznie mniejszymi pieniędzmi, tracąc co roku najlepszych zawodników i mając do dyspozycji albo doświadczonych piłkarzy za słabych na najwyższy poziom, albo niedoświadczonych, którzy kiedyś na niego wejdą. Ma to osiągać prezentując ofensywny, żywiołowy i zapierający dech w piersiach styl, który sprawi, że Borussia będzie klubem drugiego wyboru dla wielu kibiców z całego świata. Jednocześnie musi być lubiany na trybunach, uznawany przez nie za swojego chłopa, z którym chciałoby się pójść na piwo. Radzić sobie z mediami. I być na tyle silną figurą, by byłe gwiazdy, panoszące się po klubie w roli działaczy, nie weszły mu na głowę. Praktycznie każdemu z siedmiu trenerów w ostatnich ośmiu latach któryś z aspektów udawało się opanować. Niektórym powiodło się nawet w kilku. Ale tylko Klopp potrafił opanować je wszystkie. Być może dlatego jest uznawany za czołowego trenera swojej epoki. Trudno jednak zatrudniać takich regularnie klubom z drugiej europejskiej półki. Raz na jakiś czas to może się udać. Ale nie za każdym razem.
Zmiana polityki transferowej
Sebastian Kehl, gdy przejął dział sportowy po Zorcu, chyba dostrzegł, że wymaganie tego wszystkiego jednocześnie jest niemożliwością. Całkiem świadomie chciał więc przesunąć akcenty w stronę stabilniejszego i bardziej doświadczonego kręgosłupa. Klub był zmęczony przeciągającymi się sagami transferowymi najpierw Erlinga Haalanda, później Jude’a Bellinghama, które w mediach zajmowały więcej miejsca niż opisy sportowej działalności Dortmundu. Coroczne otrząsanie się ze straty postaci tego formatu nie sprzyjało stabilizacji, nawet jeśli przynosiło dużo pieniędzy. Spróbował więc zmienić politykę transferową, kupując więcej ukształtowanych graczy. W ciągu dwóch lat wydał 60 milionów euro na Marcela Sabitzera, Niclasa Fuellkruga, Pascala Grossa, Ramy’ego Bensebainiego i Serhou Guirassy’ego. Sebastiana Hallera, kupionego za 31 milionów, uczynił jednym z najdroższych transferów w historii klubu. Tylko Fuellkruga udało się potem sprzedać z zyskiem. Nie taki był jednak tym razem zamysł. Chodziło o kupienie graczy, którzy dadzą jakość na już.
Okazało się jednak, że Borussia zatraciła to, co ją wyróżniało, a nie zyskała nic w zamian. Dziś za talent z najwyższej półki można uznać co najwyżej Jamiego Gittensa, ściągniętego już 4,5 roku temu, ale wyróżniającego się dopiero teraz. Być może silniejsze kluby europejskie skusiłyby się jeszcze na bramkarza Gregora Kobela, choć słabo gra nogami i środkowego pomocnika Feliksa Nmechę. To jednak wszystko. Po największe młode gwiazdy jeździ się dziś do Niemiec w inne miejsca. Florian Wirtz, pokoleniowy talent, gra w Leverkusen. Lipsk, choć też w kryzysie, za Benjamina Seskę, a pewnie i Castello Lukebę skasuje miliony. Angelo Stillera ze Stuttgartu przymierza się do hiszpańskich gigantów. A i tak najlepiej sprzedaje Eintracht Frankfurt. Nisza prędko została wypełniona. Młode gwiazdki z zagranicy, wzorem Daniego Olmo, Xaviego Simonsa czy Josko Gvardiola, nadal chcą się ogrywać w Bundeslidze, ale już niekoniecznie w Dortmundzie.
Kupować gotowych graczy też trzeba umieć. Bayer Leverkusen, budując mistrzowski zespół Xabiego Alonso, też wzmocnił się ukształtowanymi piłkarzami na pozycjach, które tego wymagały. Wciąż ma mniejszy budżet płacowy od Dortmundu. Każdego, kogo kupił Bayer, mogła też więc kupić Borussia. Nie sięgnęła jednak po Granita Xhakę. Nie zauważyła w Robercie Andrichu cech, które w Leverkusen uznano za przydatne. Nie zauważyła w Belgii Victora Boniface’a. Nie wyjęła z Portugalii Edmonda Tapsoby czy Alejandro Grimaldo. Można by właściwie przelecieć tak przez całą mistrzowską jedenastkę Leverkusen i zestawić ją z tymi, których Borussia faktycznie kupowała. Donyella Malena, Yana Couto, Niklasa Suelego, Anthony’ego Modeste’a czy innych. Simon Rolfes, spełniając życzenia Alonso, nie dysponował większymi możliwości niż Borussia, szykując wzmocnienia dla kolejnych trenerów. Ale wiedział, czego szuka.
Kupują, bo mogą
Borussia zachowywała się, jakby próbowała kupić wszystkich najmodniejszych w danym momencie piłkarzy w Bundeslidze. Dobry sezon w Stuttgarcie mieli Anton i Guirassy – trafili do Dortmundu. Nico Schlotterbeck wybijał się we Fryburgu, a Karim Adeyemi w Salzburgu – transfer. Był na rynku Bensebaini z Gladbach albo dało się wyciągnąć z Hoffenheim Beiera – Borussia to robiła. Bo mogła. A potem dopiero zastanawiała się, jaki styl właściwie chce grać i na jakiej pozycji dany zawodnik najlepiej się czuje. Wielu z nich to naprawdę nieźli piłkarze. W Dortmundzie jednak niewłaściwie wykorzystywani. Beier zabłysnął, biegając jako podwieszony napastnik u boku Wouta Weghorsta. Do BVB trafił jednak albo jako typowa dziewiątka, albo jako skrzydłowy. Nie funkcjonuje, ale tak naprawdę nie wiadomo, czy to do końca jego wina. Podobnie Adeyemi w Salzburgu zabłysnął, grając w szerokości pola karnego, jako drugi napastnik, nie skrzydłowy, którego próbuje się z niego robić. Na granie na boku pomocy narzekał już też z kolei Sabitzer, podczas gdy w kadrze nie ma klasowego defensywnego pomocnika, a boki obrony od lat wołają o pomstę do nieba.
Do tego dochodzą kwestie struktury w kadrze. Marco Reus i Mats Hummels byli w ostatnich latach krytykowani jako liderzy, ale gdy ich zabrakło, sytuacja stała się jeszcze gorsza. Kapitan Emre Can na tyle nie radzi sobie w kwestiach piłkarskich, że trudno uznawać jego przywództwo. Julian Brandt zawsze był kapryśną diwą i nigdy nie zdradzał ani ambicji, ani możliwości, by być liderem jakiegokolwiek zespołu. Być może zadatki na kogoś takiego można przypisać Schlotterbeckowi, być może Kobelowi, ale ktoś taki przydałby się również w środku pola albo z przodu. Jak Joshua Kimmich w Bayernie, jak Xhaka w Leverkusen. To znamienne, że walcząc o posadę, Sahin posadził na ławce w Bolonii Cana i Brandta, czyli nominalnych kapitanów. W żadnym innym klubie, niezależnie od tego, z jakiego poziomu, nie mogłoby to się wydarzyć.
Minimalizowanie strat
Zaznaczenie tego nie służy zdejmowaniu odpowiedzialności z Sahina. Wszystkie okoliczności łagodzące to za mało, by klub tego formatu mógł udźwignąć cztery porażki z rzędu (pierwszy raz od ćwierć wieku) i by dało się wytłumaczyć ledwie dziesiąte miejsce w lidze. Dla Turka zadanie, jakie przed nim postawiono na wczesnym etapie kariery trenerskiej, okazało się zbyt wielkie. Nawet z tak skleconej kadry z pewnością trzeba wyciągnąć więcej. To, że Sahin był częścią problemu, nie oznacza jednak, że usunięcie go problem rozwiąże. Trener, który faktycznie mógłby pchnąć Borussię na inne tory, nie przyjdzie do niej w połowie sezonu. A ci, którzy zgodzą się podpisać umowę ledwie na kilka miesięcy, będą próbowali jedynie minimalizować straty. Zajęcie miejsca w czwórce, przy problemach Lipska, możliwej dalszej grze Stuttgartu i Frankfurtu w Europie, oraz odejściu z Eintrachtu najlepszego zawodnika, wciąż nie jest wykluczone. Ale Borussia też gra jeszcze w Lidze Mistrzów, kłopotów ma jeszcze więcej, a do czwartego miejsca traci już siedem punktów.
Jeśli uda się awansować do Ligi Mistrzów, a przy tym w lecie zgarnie się miliony za udział w Klubowych Mistrzostwach Świata, będzie z czego naprawiać błędy ostatnich lat. Jeśli jednak miejsca w czwórce nie będzie, Klubowe Mistrzostwa Świata tylko utrudnią przebudowę zespołu, a Borussia może zacząć wpadać w prawdziwie negatywną spiralę, w której coraz bardziej rozjeżdżać się będą ambicje i finansowe realia. Na razie za wcześnie, by snuć porównania do Schalke i HSV, które przechodziły podobne drogi, jednak spadały ze znacznie niższego pułapu. Ale już skojarzenia z Manchesterem United nie brzmią w przypadku Borussii Dortmund tak egzotycznie. Tyle że w Zagłębiu Ruhry wciąż mają znacznie mniej milionów do corocznego przepalenia.
WIĘCEJ O NIEMIECKIM FUTBOLU NA WESZŁO:
- Eintracht kasuje fortunę na napastnikach. Ale żaden jeszcze nie wypalił
- Trela: Zawsze jeden mecz od kryzysu. Czy Bayern przestał być topowym zespołem?
- Lojalność Łukasza Piszczka. Co dalej z polskim trenerem?
- W poszukiwaniu drugiego Kloppa Dortmund doszedł do ściany
Fot. Newspix