W sobotę chwaliliśmy za letnie transfery w Ekstraklasie, dziś ganimy. Tradycyjnie selekcja negatywna była trudniejsza niż pozytywna, chętnych do znalezienia się na tej liście mieliśmy wielu.
Ten temat jest bardziej złożony i skomplikowany, bo trudno wszystko dokładnie wyważyć między kimś, kto grał bardzo przeciętnie i dużo kosztował, a kimś sprowadzonym za grosze, kto dwa razy się skompromitował i potem już nie występował. Ale właśnie takie rozróżnienie zastosowaliśmy, dlatego pierwsze miejsce zajął piłkarz będący najkosztowniejszą pomyłką, a nie ewidentnie najsłabszy zawodnik z całej stawki, który nigdy nie powinien znaleźć się na tym szczeblu rozgrywkowym.
Chwilami trzeba było niuansować. Patryk Makuch też kosztował Raków milion euro. Jesienią strzelił gola i zaliczył dwie asysty. Mało, jednak tutaj musieliśmy brać pod uwagę kilka kwestii. Po pierwsze – przez problemy zdrowotne stracił aż sześć kolejek. Po drugie – od początku każdy wiedział, że Makuch nie przychodzi do Medalików po to, żeby zostać królem strzelców. To nie ten typ napastnika. On miał zaczynać wysoki pressing i rozbijać się z obrońcami. I to robił, pasował do tego, co chciał grać Marek Papszun. Mimo wspomnianych absencji Makuch jest szósty w całej lidze, jeśli chodzi o wygrane pojedynki w powietrzu. Robił to, co robił w Cracovii, nikt nie był zaskoczony, dlatego też nie widzieliśmy dla niego miejsca w najgorszej dziesiątce.
Vinagre, Douglas, Hellebrand i inni. Najlepsze letnie transfery w Ekstraklasie [RANKING]
Ze względu na te ograniczenia, wielu delikwentom się upiekło. Claude Goncalves jest niewypałem, bez dyskusji. Marcin Listkowski i Peter Kovacik jeszcze niczego godnego uwagi nam w Jagiellonii nie pokazali. Aleksander Buksa i Sinan Bakis nie wzmocnili ataku Górnika Zabrze. Daniel Hakans także sporo kosztował Lecha, ale uratował się kilkoma przyzwoitymi występami i słabością Fiabemy. Kreshnik Hajrizi zapowiadał się na wzmocnienie Widzewa, a głównie obserwuje kolegów. On z kolei nie zdołał przeskoczyć Hilarego Gonga. Henrich Ravas w bramce więcej Cracovii zaszkodził, niż pomógł. Andreas Katsantonis imponował liczbami na Cyprze, w Piaście Gliwice nie daje nawet namiastki tamtych statystyk. Serafin Szota osłabił i tak słabiutki Śląsk Wrocław. Adriano Amorim dobrze pressuje, biega, jak należy, tyle że ani nie strzela, ani nie asystuje, a to jednak trochę wstyd, nawet przy ogólnych problemach Rakowa.
Oni wszyscy nie mogą być z siebie zadowoleni. Mimo to byli gorsi od nich. Poznajcie ich. Co znamienne, mowa o samych obcokrajowcach.
Najgorsze letnie transfery w Ekstraklasie [2024]
10. Kristoffer Klaesson&Vasilios Sourlis (Raków Częstochowa)
Aby ocenić kogoś jako transferowy niewypał, zazwyczaj trzeba dać mu zagrać. Raków wszedł jednak poziom wyżej i latem najpierw dwóch gości zatrudnił, a następnie błyskawicznie odpalił. Najpierw spotkało to bramkarza Kristoffera Klaessona (ogłoszenie transferu 7 lipca, rozwiązanie kontraktu 26 sierpnia), potem pomocnika Vasiliosa Sourlisa (ogłoszenie transferu 27 czerwca, rozwiązanie kontraktu 18 września). Niebywałe.
Obaj nawet nie zadebiutowali. Obaj mieli problemy z nadwagą i generalnie z odpowiednim podejściem do swojej pracy. Nie byli gotowi na ciężką harówę, która w Rakowie jest nieunikniona i nie zmienia tego nawet fakt, iż Marek Papszun rozpowszechnianie historii o wyprawie Klaessona do McDonalda jako decydującym czynniku dla jego przyszłości uważał za grube nadużycie.
– Dorabianie jakichś historii z McDonaldem jest fajne, ale lekko śmieszne. Do McDonalda można iść. Sam byłem dwa dni temu, więc nie widzę w tym nic takiego strasznego. Zależy, co tam się kupuje i ile razy rzeczywiście do niego się wchodzi – mówił trener Rakowa na jednej z konferencji.
– Myślę, że przede wszystkim nie zagrały tutaj oczekiwania z jednej i drugiej strony. Bo przyszedł bramkarz, który miał stosunkowo szybko wywalczyć sobie pozycję numer jeden, a okazało się to bardzo trudne w tej konfiguracji. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie szybko się rozstać, żebyśmy po prostu nie tracili czasu – tłumaczył.
Cóż, faktycznie lepiej szybko się rozstać zamiast coraz bardziej frustrować, ale samo zatrudnienie tych zawodników było kolejną poważną wpadką wizerunkową Rakowa w tamtym czasie. Niekoniecznie chodziło o błędy skautingowe, bo na przykład byli już skauci Medalików odradzali pozyskaniu Sourlisa, ale osoby decyzyjne i tak ich nie posłuchały. Ze szkodą dla siebie.
9. Vaclav Sejk (Zagłębie Lubin)
Polskie kluby lubią napastników silnych, dużo biegających, pracujących dla zespołu. “Dziewiątek” o takiej charakterystyce mamy pełno: Rondić, Pululu, Kallman, Mraz, Makuch i tak dalej. Vaclav Sejk zdawał się pasować do tego schematu, a że mowa o kapitanie reprezentacji Czech U-21, na papierze jego wypożyczenie ze Sparty Praga wyglądało obiecująco, zwłaszcza że dopiero co zaliczył niezłe półrocze w holenderskim drugoligowcu Rodzie Kerkrade (17 meczów, 8 goli).
I być może z Sejka jeszcze będą ludzie, ale raczej już nie w barwach Zagłębia. “Piłka Nożna” informowała ostatnio, że Miedziowi chcą skrócić jego wypożyczenie i chyba nikt nie jest zdziwiony. Najczęściej prezentował się jak żelbetonowy kloc, który ma problem z piłkarskim abecadłem. Szans otrzymał dużo, w obliczu absencji Dawida Kurminowskiego miano do niego cierpliwość, jednak jeśli spędzasz na boisku blisko 1200 minut, a na koncie masz jednego gola (przy xG wynoszącym aż 2.74) i jedną asystę, to nic cię nie broni.
W większości meczów o grze Sejka nie dało się powiedzieć nic dobrego, dlatego jego dominujące noty to 2 lub 3 w 10-stopniowej skali. Owszem, sporadyczne przebłyski mu się zdarzały. W derbach ze Śląskiem Wrocław (3:0) miał asystę i naprawdę dużo zasuwał w pressingu, można było go pochwalić. Ale mówimy o wyjątkach. Nie będziemy tęsknić.
8. Lazaros Lamprou (Raków Częstochowa)
W teorii był jednym z najciekawszych obcokrajowców, którzy latem trafili do Ekstraklasy. Z drugiej strony, od początku wydawało się, że zawodnik o jego specyfice nie pasuje do Rakowa. Mirosław Sznaucner, kojarzący go z PAOK-u Saloniki, mówił nam, że to typowy skrzydłowy, bazujący na grze 1 na 1. Problem w tym, że drużyna Marka Papszuna nie gra typowymi skrzydłowymi, zwyczajnie nie ma dla nich miejsca w tym systemie.
– Nie ma co ukrywać, dyscyplinę taktyczną czy obowiązki defensywne traktował drugorzędnie. Również z tego powodu nie grał regularnie – wspominał Sznaucner i była to kolejna lampka ostrzegawcza. Ktoś, kto nie wywiązuje się sumiennie z nakreślonych zadań, u Papszuna po prostu nie przetrwa. Nie ma szans.
Lamprou nową gwiazdą Rakowa? “Bardzo wysokie umiejętności, ale mało pracował w obronie”
Do tego Lamprou miał być piłkarzem, który nie lubi dużej konkurencji i musi czuć pełne zaufanie ze strony trenera. Następne niedopasowanie, bo w Rakowie swoją wartość musisz udowadniać na bieżąco i zapracować na kredyt zaufania. Za rączkę nikt nie będzie cię prowadził.
Na tę chwilę wszystkie ostrzeżenia potwierdzają się. Grecki skrzydłowy jesienią odgrywał rolę trzecioplanową. Wystąpił w ośmiu meczach ligowych (w dwóch od początku) i nadal czekamy na coś godnego uwagi w jego wykonaniu. Gdy Marka Papszuna zapytano o niego podczas jednego z briefingów, stwierdził wprost, że Lamprou do tej pory nie dał mu argumentów na boisku. A nie dla takich komentarzy pozyskiwano kogoś, kto przez dwa lata w Excelsiorze Rotterdam uzbierał 14 goli i 12 asyst.
7. Tudor Baluta (Śląsk Wrocław)
Kolejny “majstersztyk” Davida Baldy. Na starcie Rumun nawet nie odstraszał. Transfermarkt wyceniał go na 2 mln euro, w CV widniało 12 spotkań dla reprezentacji swojego kraju oraz epizody w Brighton i Dynamie Kijów. Niestety, w praktyce zobaczyliśmy apatycznego środkowego pomocnika, który w żadnym aspekcie się nie wyróżnia.
Ponadprzeciętnie Baluta wypadł jedynie w zaległym meczu ze Stalą Mielec, w którym i tak musiał zejść po pierwszej połowie z powodu kontuzji. Oprócz tego były jeszcze dwa w miarę poprawne występy i cała seria słabizn, dla których nie trzeba zatrudniać kolejnego obcokrajowca. Dowolny pierwszoligowiec na tej pozycji nie wypadłby gorzej.
6. Bujar Pllana (Lechia Gdańsk)
Nie brakowało meczów, w których kosowski stoper zbierał przyzwoite recenzje. Czasami przydawał się pod bramką przeciwnika, strzelił gola i zaliczył asystę. Problem w tym, że w międzyczasie co chwila przytrafiały mu się mecze, po których łapaliśmy się za głowę, zastanawiając się, co ten facet wyprawia.
Już w debiucie Pllany doszło do trzęsienia ziemi. Zawodnicy Puszczy Niepołomice go zezłomowali, brutalne przywitanie z Ekstraklasą. Łącznie aż cztery razy lądował u nas w badziewiakach, co jest niechlubnym rekordem tej rundy.
Pllanę sprowadzono po to, żeby był przeciwwagą dla Chindrisa, Olssona czy Gueho. Zamiast tego dostosował się do ich poziomu, a nawet schodził jeszcze niżej.
5. Bryan Fiabema (Lech Poznań)
Piotr Rutkowski niedawno stwierdził, że Fiabema “przebił oczekiwania”, bo miał być uzupełnieniem składu, a okazało się, że jesienią rozegrał 30% minut. Najwyraźniej w przypadku tego zawodnika wystarczyło, że przychodził na treningi trzeźwy, nie jeździł po pijaku i nikogo z zespołu nie pobił. Nie pozostaje nam nic innego jak pogratulować.
Kolejne nazwisko na liście transferowych wpadek Lecha? Bryan Fiabema totalnie rozczarowuje
Sądziliśmy jednak, że taki klub jak Lech od każdego zawodnika oczekuje też konkretnej jakości. A tej Fiabema zwyczajnie nie dawał. Nie miało znaczenia, w jakich okolicznościach pojawiał się na boisku. Czy była to godzina rozegrana z Jagiellonią, gdy cały zespół prezentował się świetnie i rozbił mistrza Polski 5:0. Czy była to druga połowa z Cracovią, będąca pokazem siły i dominacji Kolejorza. Czy były to wejścia w trudniejszych momentach, w których należało ożywić zespół. Nieważne. Młodzieżowy reprezentant Norwegii praktycznie zawsze grał słabo lub bardzo słabo. Był piątym kołem u wozu. Jeżeli działo się coś dobrego, to raczej mimo niego, niż dzięki niemu.
Można go tłumaczyć, że często był ustawiany na skrzydle, podczas gdy nominalnie jest przede wszystkim środkowym napastnikiem, ale to minimalne usprawiedliwienie. W końcu podczas prezentacji zachwalano go, że może obstawić każdą ofensywną pozycję…
4. Hilary Gong (Widzew Łódź)
Umieszczamy Gonga wyżej niż Fiabemę, ponieważ Norweg z założenia został sprowadzony “do rywalizacji”, natomiast nigeryjski skrzydłowy potencjalnie miał grać w Widzewie pierwsze skrzypce. Łódzkie media pisały, że zapłacono za niego 350 tys. euro, czyli nie takie drobne, zwłaszcza jak na łodzian.
Cóż, nie wyszło. Chyba nikt jesienią nie irytował kibiców Widzewa bardziej niż ten zawodnik. Nawet Kastrati musiał ustąpić mu miejsca w tym aspekcie. Daniel Myśliwiec tłumaczył wystawianie Gonga faktem, że jest szybki i dobrze wbiega za plecy obrońców. Niestety, problemy zaczynały się, gdy dostawał piłkę. W jego zawodzie taki defekt to jednak znaczące ograniczenie. Drybling, przyjęcie, podanie, dośrodkowanie, strzał – wszystko sprawiało mu trudności. Z perspektywy czasu twitt prezesa Michała Rydza, w którym pisze o dobrym pierwszym kontakcie z piłką Nigeryjczyka, brzmi kuriozalnie.
Ten transfer to duża porażka selekcyjna Widzewa. Gong sprawdzał się jedynie w Trenczynie. W Vitesse przez lata głównie był. W norweskim Haugesund strzelił jednego gola w dwunastu meczach. Nawet w ekstraklasie Armenii nie doczekał się ofensywnego konkretu w dziesięciu spotkaniach. Istniało wystarczająco dużo ostrzeżeń, żeby dać sobie z nim spokój.
3. Jean-Pierre Nsame (Legia Warszawa)
Modelowy przykład transferu kompletnie niedopasowanego do potrzeb drużyny. Nie trzeba było zagłębiać się w szczegóły, żeby wiedzieć, że Nsame to głównie dostawiacz szufli, z którego nie ma większego pożytku w szeroko pojętej grze bez piłki. Taki napastnik do Legii Feio – bardzo intensywnej, zdecydowanie najczęściej sprintującej w Ekstraklasie i opierającej swoje ataki na szybkich fazach przejściowych – pasuje jak pięść do nosa.
Nsame – piłkarz z przeszłością. Trudne sprawy nowego napastnika Legii
Nic dziwnego, że Kameruńczyk na tle kolegów wyglądał jak oldboj, który wybiera się na poranną przebieżkę. Portugalski szkoleniowiec kilka razy odstawiał go na boczny tor, by potem nieco częściej korzystać z jego usług, ale efekt za każdym razem był rozczarowujący. – Nie mogę mieć piłkarzy, którzy biegają osiem kilometrów przez 90 minut. To jest sprawiedliwość. Musisz biegać, jeśli chcesz grać – pod koniec września wypalił zdegustowany Feio.
A przecież chodzi o trzykrotnego króla strzelców szwajcarskiej ekstraklasy, który jeszcze jesienią ubiegłego roku strzelił 12 goli dla Young Boys Berno i grał z tym zespołem w Lidze Mistrzów. W Legii Nsame poprzestał na golach z walijskimi amatorami w eliminacjach Ligi Konferencji i Motorem Lublin w Ekstraklasie. Olbrzymi zawód.
2. Junior Eyamba (Śląsk Wrocław)
To przypadek osobny, zupełnie inna kategoria. Wszyscy pozostali na tej liście mieli za sobą jakąś historię, coś gdzieś pokazali na w miarę normalnym poziomie, choćby epizodycznie. Eyamba natomiast został wyciągnięty przez Śląsk z trzeciej ligi szwajcarskiej, powyżej której nigdy nie wyskoczył. Nikomu nie dało do myślenia to, że mimo czternastu goli strzelonych w ostatnim sezonie dla rezerw Young Boys, nie dostał on choćby symbolicznej minuty w pierwszej drużynie. Nic. Zero. Z takimi liczbami musiał być pod baczną obserwacją i mimo to uznano, że nie warto nagrodzić go nawet kurtuazyjnym występem.
Przygodę z polską piłką zaczął od rozsypania się w trakcie treningów. Nie wytrzymał obciążeń. Gdy wrócił do zdrowia, najpierw wchodził z ławki z Koroną i Legią. Łącznie zaliczył sześć kontaktów z piłką. Aż wreszcie wyszedł w podstawowym składzie na Lecha w Poznaniu i… O rany, dawno nie widzieliśmy, żeby ktoś tak odstawał od reszty. Niezorientowany obserwator pomyślałby, że losowy kibic wygrał występ w tym meczu. Nawet najprostsze rzeczy sprawiały Eyambie wielkie trudności. Jacek Magiera wytrzymał godzinę i już nigdy więcej nie zabrał go do meczowej kadry. Jego następcy tak samo.
1. Migouel Alfarela (Legia Warszawa)
Francuz przebił wszystkich, a to dlatego, że w założeniu kupiono go, żeby grał pierwsze skrzypce. Legia wydała na niego milion euro, a dotychczas dostała niewiele więcej niż Lech od Fiabemy. Alfarela przydał się w Kopenhadze, gdy efektownie napędził akcję na trzeciego gola. W Ekstraklasie dwa razy asystował Bartoszowi Kapustce i samemu w ładny sposób pokonał bramkarza Motoru. Początek w jego wykonaniu był w miarę akceptowalny.
Rzecz w tym, że odkąd Goncalo Feio zmienił wyjściowe ustawienie i przeszedł na czwórkę z tyłu, Alfarela stracił miejsce w składzie i nie ma z niego żadnego pożytku. Jeśli grał, to po 15-25 minut i coraz bardziej zawodził. Nie dawał rady nawet w najbardziej banalnych sytuacjach, gdy wystarczyło nie zgubić piłki, biegnąc do pojedynku z bramkarzem (spotkanie z Cracovią). W listopadzie i grudniu częściej siedział na ławce, niż wchodził na boisko.
Feio chyba ma problem, żeby go odpowiednio umiejscowić w taktyce. A może zwyczajnie chodzi o to, że pół udanego sezonu w drugiej lidze francuskiej to za mało, żeby sprawdzić się w Legii. Ale o tym trzeba było pomyśleć, zanim wyjęło się gotówkę ze skarbonki.
Fot. FotoPyK/Newspix