Legia Warszawa Goncalo Feio miała jesienią momenty słabsze, miała chwilowy kryzys, jednak nie sposób nie docenić tego, co portugalski szkoleniowiec wyrzeźbił z kadry ekskluzywnej jak zalewajka z samymi ziemniakami. Gładkie zwycięstwo w Lubinie oznacza, że strata do lidera zmalała do sześciu punktów i gdyby nie fakt, że za transfery znów odpowiadał będzie Jacek Zieliński, oznaczałoby to niezłe widoki na walkę o mistrzostwo Polski.
Ciężko było znaleźć warszawskiego kibica, który zerkając na kartkę ze składem Legii na mecz w Lubinie, miałby minę inną niż Clint Eastwood w Gran Torino. W bramce Gabriel Kobylak; w obronie wypadł nie tylko Radovan Pankow, ale i Ruben Vinagre; wśród potencjalnych zmienników Goncalves, Pekhart, Majchrzak, Celhaka i dwóch dzieciaków. Zapaszek straconych punktów i rozczarowania w obliczu szansy na podgonienie Lecha, Rakowa czy Jagiellonii ciągnął się za Legią jak aromat fioletowej ambrozji za popularną ołomuńską ośmiornicą.
W obliczu tego wszystkiego lanie, jakie warszawianie sprawili Zagłębiu, trzeba nagrodzić oklaskami i pokiwać głową z uznaniem.
Zagłębie Lubin — Legia Warszawa 0:3. Goncalo Feio uratował jesień
Nie była to łatwa jesień dla Legii Warszawa, bo mimo że pierwszy raz od dawna mogła ona pozwolić sobie na pewną rozrzutność na rynku transferowym, skończyło się to skleceniem kadry mizernej, niewystarczającej, pełnej zawodników przeciętnych. Goncalo Feio widząc, że na jakość ze strony nowych nabytków liczyć nie może, stwierdził, że jedyną szansą na uratowanie tematu jest przestawienie drużyny na preferowany przez siebie system (4-3-3), poprzesuwanie poszczególnych klocków i wiarę w to, że jakoś to będzie.
I jakoś to było — strata do lidera ostatecznie wynosi sześć punktów. Aż sześć, biorąc pod uwagę aspiracje Legii, tylko sześć, gdy weźmiemy pod uwagę, że trzeba było przeczołgać się przez trzydzieści spotkań bandą złożoną z piętnastu czy szesnastu graczy z mniejszym lub większym potencjałem.
Gdyby Legia w Lubinie szarpała się przez półtorej godziny i wywiozła punkt, w stolicy panowałaby wściekłość przemieszana z przekleństwami, ale wiadro pomyj wylewałoby się nie na Feio, lecz na Jacka Zielińskiego, któremu coraz częściej i głośniej wyrzuca się to, jak przygotował Legię do walki na trzech frontach. Rozbicie Zagłębia oznacza, że dyrektor sportowy znajdzie się w niesympatycznej sytuacji: w teorii mógłby się cieszyć, że drużynie idzie; w praktyce wie, że oberwie mu się jeszcze mocniej, bo każdy sukcesik Feio z materiałem, na którym pracuje, jednocześnie bije w Zielińskiego, na zasadzie: patrz, co zrobił trener, mimo że musiał obskoczyć trzydzieści spotkań takim składem.
Legia przejechała się po Zagłębiu przed przerwą
Czterdziestu pięciu minut kompletnej dominacji Legii w Lubinie nie spodziewał się pewnie nawet sam Goncalo Feio. Gospodarze wyglądali jednak, jakby myślami byli na giełdzie samochodowej pod stadionem, szukając świątecznych prezentów dla szwagrów. Niewiele brakowało, żeby Rafał Augustyniak dał prowadzenie gościom po stu osiemdziesięciu sekundach, ale obił wolejem Dominika Hładuna. Mogło to wyglądać jak wstęp do naprawdę solidnego występu bramkarza Zagłębia, jednak takie myśli trzeba było szybciutko przepędzić z głowy.
Wszystko za sprawą Sergio Barcii, który wbiegł przed Dawida Kurminowskiego i wykończył dośrodkowanie Kacpra Chodyny strzałem głową, który zdecydowanie zbyt łatwo wturlał się do siatki obok spóźnionego Hładuna. Stałe fragmenty gry zadziałały raz jeszcze, gdy po aucie strzelał Luquinhas i jeszcze raz, kiedy wrzut zza linii bocznej pozwolił Marcowi Gualowi obić rękę Damiana Dąbrowskiego.
Wojciechowi Myciowi musiał pomóc VAR, ale gdy już dostrzegł rzut karny, Legia podwyższyła prowadzenie. Zaraz potem ospała, nieruchliwa defensywa Zagłębia zdziwiła się, że w piłkę można grać szybko, łatwo i przyjemnie. Bartosz Kapustka i Luquinhas puścili futbolówkę po sznurku, a Ryoya Morishita skorzystał z kolejnej przysługi Hładuna wobec byłych kolegów. Legia dla fabuły szukała jeszcze paru bramek, Kapustka obił poprzeczkę, ale trójka wrzucona do przerwy i tak dawała olbrzymi spokój.
Wszystko było jasne, Zagłębie mogło zejść do szatni i rozjechać się na urlopy. Rywale nie mieliby pretensji: zawsze to połówka mniej w nogach przed pucharowymi ostatkami.
Krótka ławka Legii daje o sobie znać
Marcin Włodarski nie był jednak tak wielkoduszny i wysłał jedenastkę na drugą część tej średnio przyjemnej zabawy. Szybko jednak wyszło to, co nakreśliliśmy na wstępie — przemęczenie wyeksploatowanych do przesady legionistów. Gual walnął jeszcze w obramowanie, Chodyna okradł go z asysty, gdy zmarnował sytuację sam na sam z Hładunem, ale coraz częściej realizator pokazywał to, co dzieje się pod bramką Gabriela Kobylaka.
A trzeba wam wiedzieć, że mimo ofensywnej dominacji Legii, obcinki i nerwówki w tyłach uniknąć się nie dało. Ktoś nie przykrył Tomasza Pieńki na ósmym metrze i Kobylak musiał się wykazać. Nieco później zatarł dobre wrażenie, gdy wypuścił piłkę z rąk, z czego nie skorzystał Igor Orlikowski. Potem Barcia zgubił piłkę w polu karnym i Dawid Kurminowski trafił w słupek. Kotłowało się jeszcze po stratach na własnej połowie, błędy kolegów naprawiali Jurgen Celkaha czy Luquinhas.
Zaskakujące, że skończyło się to czystym kontem Legii. A w dłuższej perspektywie raz jeszcze: zaskakujące, że jesień skończyła się dla Legii względnie dobrze. Zasługi za to trzeba rozpisać tak: Feio i długo, długo nic, wreszcie Zieliński oraz Mioduski. Winy za to, że było tak trudno, rozkładają się dokładnie odwrotnie: Mioduski, Zieliński, Goncalo. Jedno jest pewne: jeśli dwaj pierwsi się nie ogarną, wiosną Feio będzie tylko trudniej.
Zmiany:
Legenda
WIĘCEJ O LEGII WARSZAWA:
- Michał Kucharczyk wojuje z aktywistami na ulicach Warszawy [WIDEO]
- Kulisy z Nikozji. Delegat UEFA nie reagował, bo nie chodziło o swastykę…
- Mocny transfer wewnętrzny w Ekstraklasie? Legia zainteresowana młodym obrońcą
fot. Newspix