Nie wiemy, co miała ta szopka na celu, ale Lech Poznań parodiował dziś w Gliwicach Raków Częstochowa. Tak samo snuł się po boisku, uprawiał taką samą geriatrię w ofensywie i identyczne emocje pozostawił na twarzach swoich kibiców. No, z jednym wyjątkiem – o ile do takiej postawy „Medalików” zdążyliśmy się przyzwyczaić, o tyle identyczne zachowanie lechitów wywołuje w nas niemały szok. Parodia się udała, Raków został świetnie odtworzony, ale co to do jasnej cholery miało być?
Lech nie oddał w pierwszej połowie żadnego strzału. ŻA-DNE-GO. Nie, nie chodzi nam o to, że ani jedno uderzenie nie leciało w bramkę Placha. Nie było nawet ani jednej próby. Uściślamy ten fakt, bo przecież mówimy o drużynie, w kontekście której nawet stwierdzenie „nie strzelili żadnej bramki przez 45 minut” wielu odebrałoby jako zaskakujący scenariusz. Dopiero co chwaliliśmy „Kolejorza” za głód strzelania goli w starciu z GKS-em Katowice, lecz teraz musimy stwierdzić, że widocznie te dwa trafienia sprzed tygodnia wysyciły „Kolejorza” aż do piątku. Piast słynie z niezłej defensywy – tylko trzy zespoły w lidze rzadziej wyciągały piłkę z sieci – ale bez przesady. W dwóch ostatnich meczach rozgrywanych w Gliwicach Plach puścił sześć sztuk. Sześć sztuk! Strzelali mu Wjunnyk, D’Arringo, Mena i Mraz. Ishak, Sousa, Walemark i Kozubal nie potrafili.
Co więcej – w Piaście brakowało Jakuba Czerwińskiego, od którego przecież rozpoczyna się ustalanie składu. Blok defensywny stworzyli Huk (ligowy średniak), Munoz (jeszcze niższa półka) i Nobrega (grał drugie spotkanie w Piaście). Nie można się czepiać obrońców Piasta, wykonali solidną robotę, ale to nie ich jakość sprawiła, że mecz wyglądał jak wyglądał. Przyczyn należy upatrywać jedynie w absurdalnej niedyspozycji „Kolejorza”. W czwartek obejrzeliśmy mecz drużyn, które zapomniały zabrać na stadion defensywę (Celje – Jaga), dziś odbyło się spotkanie rozgrywane bez żadnej siły ognia po obu stronach.
Bo Piast z przodu wcale nie wyglądał dużo lepiej, ale załatwmy najpierw sprawę drużyny gości. Strzelecka inicjacja poznaniaków nastąpiła w 52. minucie. Doprowadził do niej Huk, faulując rywala na siedemnastym metrze, a to odległość, z której – choćbyś chciał – raczej nie poszukasz wrzutki. Walemark strzelił po ziemi prosto w mur i tak po jego próbie pojawiła się jedynka w żenująco wyglądających dotąd statystykach. Druga próba to nieironicznie groźny strzał Pereiry, po którym musiał wysilić się Plach. Do tego jeszcze dwa uderzenia bez historii i… to tyle. Cztery strzały, jeden celny, xG na poziomie 0,08.
Niebywałe.
Patrzymy na ostatnie mecze lechitów. GKS Katowice – 26 strzałów. Legia – dziewiętnaście. Puszcza – kompromitujący wynik, ale przynajmniej dwanaście prób. Radomiak i Cracovia – po siedemnaście. Lechowi nigdy nie można było odmówić tego, że chce podnieść z boiska jak najwięcej łupów. A w piątkowy wieczór? Sousa to reżyser gry poznaniaków w tym sezonie, ale w takiej formie nakręciłby co najwyżej „Piep*zyć Mickiewicza”. Nie ma żadnych dowodów na istnienie Gholizadeha w tym meczu. Walemark miał dwa udane dryblingi i na tym poprzestał. Ishak był przezroczysty. Żaden z rezerwowych nie rozruszał gry. Zresztą, trochę rozbawiło nas, że pomysłem na ratowanie wyniku było wpuszczenie Fabiemy po 45 minutach meczu.
Rzeczywiście – widząc kto wchodzi na murawę gospodarze musieli narobić w portki.
Jeszcze bardziej rozbawił nas sam Fabiema, który tocząc pojedynek z Pyrką we własnym polu karnym w akcie paniki postanowił położyć się na piłce, żeby dać się rywalowi skopać. I nawet jego plan się powiódł. To rzecz jasna najciekawsza akcja tego piłkarza na boisku. Podobnych kwiatków było więcej – Miliciowi odskoczyła futbolówka na metr, gdy ją wyprowadzał i musiał ratować się faulem na żółtą. Pereira i Mrozek nie dogadali się, kto ma wybić długą piłkę i prawie strzelili sobie samobója. W ofensywie z kolei nie było nawet scenek komediowych, bo naprawdę – nie działo się w niej zupełnie nic.
Piast dostosował się poziomem do swojego rywala, ale tego akurat mogliśmy się spodziewać, bo drużyna Vukovicia lubi okopać się na własnej połowie i grać na zero z tyłu. Dzięki Fabianowi Piaseckiemu zagrała też na zero z przodu, bo napastnik (?) z Gliwic wyczyniał absurdalne cuda. Najdziwniej zachował się, gdy jego zespół wychodził z kontrą, której ostatnią instancją miał być właśnie Piasecki. Zawodnik z numerem „9” mógł zabrać się z piłką i mieć klarowną sytuację, lecz… przelała mu się ona po podeszwie. W innych akcjach też miał problemy z przyjęciem futbolówki, strzelił gola nie pilnując linii spalonego, przekraczał przepisy przy starciach z rywalami. Towarzystwo próbował rozruszać Szczepański, Chrapek też miewał niezłe pomysły, ale obaj byli za krótcy, by zagrozić Mrozkowi.
Straciliśmy dwie godziny. Kto odpuścił w piątkowy wieczór Ekstraklasę, ten może czuć się zwycięzcą w odróżnieniu od Lecha i Piasta. No, chyba że trwa konkurs na najwierniejszą imitację Rakowa – może Cracovia też walczyła? – wtedy lechitów trzeba pochwalić i wręczyć im już nagrodę nie czekając na resztę zgłoszeń, bo nikt tego mordowania futbolu nie przebije. Nawet sam Raków.
Zmiany:
Legenda
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Gdyby Cracovia była tak ostra jak sędziowie, wygrałaby 5:0. Ale nie była, więc remisuje
- Kulisy z Nikozji. Delegat UEFA nie reagował, bo nie chodziło o swastykę…
- Koszmarny listopad. Największe kompromitacje polskich sędziów z ostatnich tygodni
Fot. newspix.pl