Robert Lewandowski, jako trzeci piłkarz w historii, zdobył przynajmniej sto bramek w Champions League. Być trzecim, po Cristiano Ronaldo i Lionelu Messim, to jak być pierwszym. Lewandowski, wśród śmiertelników, jest najlepszym snajperem naszej ery. To ewenement, wyjątkowy wybryk natury. To nagroda dla wyposzczonych kibiców znad Wisły, którym przez lata Liga Mistrzów rzucała ochłapy w postaci Saganowskiego w Aalborgu i Żewłakowa w APOEL-u Nikozja. A Krzysztof Warzycha urastał już do miana legendy.
Październikowy wieczór w Pireusie, już przeszło 13 lat temu. Robert Lewandowski, ubrany w strój Borussii Dortmund, wpada w pole karne, ścinając z lewej strony boiska. Bierze zamach, markuje strzał, przekłada piłkę na drugą nogę. Uderza płasko przy słupku, a lecącą piłkę łapie Franco Constanzo, strzegący bramki Olympiakosu.
Argentyński golkiper już wtedy jest weteranem. Pierwsze powołanie do narodowej kadry dostał jeszcze w 1999 roku, oglądając z ławki bramki Gabriela Batistuty. To jego 19 października 2011 roku próbuje pokonać Lewandowski, by spełnić swoje ogromne marzenie – zdobyć bramkę w Lidze Mistrzów. Osiągnąć coś, co chłopakowi z Leszna, gdy Constanzo debiutował w kadrze, mogło wydawać się równie realne, jak własny lot na Księżyc.
Parę chwil później wydaje się, że cel jest już bliski. Shinji Kagawa zgrywa piłkę w pole karne, Lewandowski bierze na plecy obrońcę, przestawia go i uderza nad wychodzącym Constanzo. Niestety, także nad bramką. To jeszcze nie teraz. Jeszcze musi poczekać.
W międzyczasie strzela Olympiakos, a choć Lewandowski w końcu – po pustych przelotach z Arsenalem i Olympique Marsylia – przełamuje się i trafia do bramki, po meczu wsiada do autobusu z nietęgą miną. Borussia przegrywa bowiem 1:3 i po trzech kolejkach zajmuje ostatnie miejsce w grupie, z marnymi perspektywami na awans. Na pocieszenie „Lewemu” zostaje pamiątka – ładne uderzenie sprzed pola karnego, zakończone trzepotem piłki w siatce. Gol w Champions League. Coś, czego nikt mu już nie zabierze.
19 października 2011 roku. 23-letni Robert Lewandowski świętuje pierwszą bramkę w Lidze Mistrzów. Obok Ivan Perisić i Shinji Kagawa
***
Żeby uwypuklić, czym w 2011 roku był gol polskiego piłkarza w Lidze Mistrzów: przed Lewandowskim, po reformie rozgrywek przez UEFA, na listę strzelców w Champions League wpisała się zaledwie garstka. Najskuteczniejszy, Krzysztof Warzycha, zdobył osiem bramek dla Panathinaikosu Ateny.
Kolejni na liście najskuteczniejszych Jacek Krzynówek i Emmanuel Olisadebe – po trzy. Polski kibic emocjonował się, gdy dla APOEL-u trafił Marcin Żewłakow, albo Marek Saganowski strzelił akurat dla Aalborga – na tamte czasy były to wydarzenia niemal epokowe. Choć dziś, gdy przez lata spowszedniały nam kolejne doppelpacki Lewandowskiego, trudno w to uwierzyć.
W takich realiach żyliśmy jednak przeszło dekadę temu. Postrzegając Ligę Mistrzów jako miejsce dla elity, nieosiągalne dla strzelców znad Wisły. Dla bramkarzy – może tak, w końcu Artur Boruc potrafił bronić karne z Manchesterem United, a Jerzy Dudek zapewniać triumf w LM Liverpoolowi. Ale zdobywanie bramek? Nie, to nie było dla nas.
Kiedy Jacek Krzynówek huknął w słupek, a odbita od pleców Ikera Casillasa piłka wpadła do bramki Realu Madryt, myśleliśmy, że przeżywamy szczytowe osiągnięcie polskiego strzelca w Champions League. Że piękniej, efektowniej, bardziej ikonicznie, już się zaprezentować nie da.
A później ten skubany Lewandowski strzelił cztery gole Realowi Madryt w półfinale Ligi Mistrzów. Coś, co w momencie strzału Krzynówka, nawet parad Dudka z Milanem, wydawało się możliwe tylko w trybie kariery FIFA czy PES. I to jako dowód na brak realizmu w grach tego typu.
24 kwietnia 2013 roku. Robert Lewandowski strzela cztery gole Realowi Madryt w półfinale Ligi Mistrzów
***
Ale czy 19 października 2011 roku uwierzylibyśmy, że Lewandowski ścigać będzie się nie z Krzysztofem Warzychą a Thierrym Henrym, Raulem i Ruudem van Nistelrooyem? I że ich wszystkich wyprzedzi?
Przecież nawet dzisiaj, kiedy człowiek zdążył się już do tej świadomości przyzwyczaić, to wszystko wydaje się nierealne. Gdy zamykając oczy przypomnimy sobie kultowe intra Champions League z pierwszej dekady XXI wieku, a w nich właśnie tych wszystkich Rauli, Inzaghich, del Pierów i van Nistelrooyów, kopiących gwiaździstą piłką w nieliczne wtorkowe wieczory, w których TVP raczyło nas transmisją spotkania, z komentarzem Dariusza Szpakowskiego, mówiącym co właśnie donosi „La Gazzetta dello Sport” i co wyliczył „Tygodnik Kibica”… Oglądani piłkarze wydawali się absolutnie nierealni. To byli kosmici, herosi, półbogowie. Trudno było przecież uwierzyć, że to zwyczajni ludzie z krwi i kości.
Zwłaszcza, gdy porównywaliśmy ich z obrazkami z rodzimego podwórka. Z ligą, która dopiero co wstała z kolan po aferze korupcyjnej, gdzie zadymy na stadionach do niedawna przysłaniały boiskowe wydarzenia, gdzie chwilę wcześniej koledzy z Korony Kielce śpiewali Grzegorzowi Piechnie „Ligi duma, hej!”. I pewnie – piosenka fajna i sympatyczna, ale to właśnie Piechna był idolem na nasze możliwości. Kimś, z kim można było się utożsamiać, kto parę lat wcześniej rozwoził kiełbasy w trzeszczącej furgonetce.
W Piechnie widziało się najpierw człowieka, dopiero potem piłkarza. Człowieka można było zobaczyć też w Tomaszu Frankowskim, czy Macieju Żurawskim. Można było zrozumieć, jak trudno jest im osiągnąć sukces zagranicą, choć w Polsce nie mieli sobie równych. Po prostu – byli Polakami, ludźmi, gdzie im tam było do półbogów pokroju Henry’ego, czy nawet Makaaya. Każdy chłopak z Leszna mógł wierzyć, że kiedyś będzie jak Piechna, może nawet jak Frankowski. Ale jak Henry? To była sfera marzeń. Z gatunku tych, o których od razu wiadomo, że się nie spełnią.
A jednak.
Kto mógłby przypuszczać, że w podwarszawskich zespołach właśnie wtedy w bólach rósł piłkarz, który nie tylko będzie ścigał się z rekordami ówczesnych herosów, ale zostawi je za sobą daleko w tyle?
23 sierpnia 2020 roku. Robert Lewandowski celebruje triumf w Lidze Mistrzów
***
Fakt, że Filippo Inzaghi musiałby swoją karierę powtórzyć raz jeszcze, żeby nastrzelać tyle goli w LM co Lewandowski, może przyprawiać o zawrót głowy. Fakt, że „Lewy” zdobył tyle samo bramek, co łącznie Henry i Ibrahimović – także.
Że strzelił o 40 goli więcej od van Nistelrooya. O 41 więcej niż Szewczenko. 53 więcej niż Aguero, 56 więcej niż Drogba. Fakt, że dwóch ostatnich, a także del Piero czy Morientes nie dotarli nawet do połowy drogi Lewandowskiego. Ta świadomość naprawdę może przerastać.
Wayne Rooney i Samuel Eto’o – zatrzymali się na jednej trzeciej dorobku Polaka. Tak jak Rivaldo, Luis Suarez, Kluivert, czy Crespo. Już nie mówiąc o jakichś van Persich, Higuainach, Gomezach i Mandżukiciach. Ich dorobek przy dorobku „Lewego”, to jakaś popierdółka.
Polak sam, w pojedynkę, zdobył tyle samo goli w LM co Marko van Basten, Gareth Bale, Fernando Torres, Romario i Romelu Lukaku. Wszyscy razem wzięci.
Przecież to się nie mieści w głowie.
2 grudnia 2019 roku. Robert Lewandowski obok Leo Messiego na gali Złotej Piłki
***
Pęknięta setka w Lidze Mistrzów oznacza jeszcze jedno. Lewandowski stworzył kolejnego piłkarskiego horkruksa, przybliżającego go do nieśmiertelności. Sto goli w Lidze Mistrzów: Cristiano Ronaldo, Leo Messi i on. Robert Lewandowski.
I nawet jeśli w przyszłości tę granicę przebiją zarówno Kylian Mbappe, jak i Erling Haaland, zwolennicy „Lewego” zawsze będą mogli wyciągnąć dwa argumenty. Pierwszy – Francuz i Norweg z uwagi na zmianę formatu LM i rozszerzenie fazy ligowej, będą w kolejnych sezonach rozgrywać więcej spotkań niż Lewandowski. Drugi – Polak pokonał już Haalanda w Bundeslidze, a teraz jest na jak najlepszej drodze, by powtórzyć to samo z Mbappe w LaLiga. I to w wieku 36 lat, przy 25 latach snajpera Realu. Wyjątkowo imponujące.
O Ronaldo i Messim nie ma nawet co dyskutować. Nie skupiam się na nich, bo nie ma żadnej potrzeby powielać to, co wszyscy wiedzą. Że to dwójka, która futbol przerosła do tego stopnia, że wątpliwe, by kiedykolwiek ktoś im dorównał. Być za tą dwójką, to jak być pierwszym. Wśród śmiertelników.
I taki jest właśnie Lewandowski. To człowiek, który – poza Messim i Ronaldo – zdobył najwięcej bramek w historii topowych europejskich lig. A teraz dosiadł do stołu z karteczką „Sto bramek w Champions League”.
Tych sto bramek to kolejny dowód, Lewandowski to najlepszy snajper naszej ery. Najlepszy napastnik, najlepsza dziewiątka.
Wśród śmiertelników.
WIĘCEJ NA WESZŁO: