Reklama

Przeliczniki za wiatr wciąż kontrowersyjne. „System nie działa sprawiedliwie”

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

25 listopada 2024, 13:48 • 13 min czytania 6 komentarzy

System przeliczników za wiatr sprawił, że Stefan Hula nie zdobył upragnionego indywidualnego medalu igrzysk. Krzywdził Kamila Stocha, Ryoyu Kobayashiego i inne wielkie gwiazdy. Wielu zawodników i trenerów nie rozumie, dlaczego na monitorze pokazują się określone liczby. System ma wady, które da się łatwo wskazać, ale FIS robi z tym bardzo niewiele. Adam Małysz nie ukrywa, że przeliczniki nie są według niego sprawiedliwe, i pod wieloma względami wolał skoki sprzed tej zmiany. Mistrz z Wisły, a dziś prezes związku, nie jest w tej opinii osamotniony. – Czy biathloniści dostają punkty za wiatr na strzelnicy, przez który znosi im pociski? – pyta w naszym tekście znany komentator.

Przeliczniki za wiatr wciąż kontrowersyjne. „System nie działa sprawiedliwie”

Dobrze mi się skakało na tej skoczni: i w serii próbnej, i w pierwszej konkursowej. Przeliczniki za wiatr nie pozwoliły mi jednak znaleźć się na podium. To bolało – mówi Stefan Hula w książce „Za punktem K”.

Ma na myśli oczywiście igrzyska olimpijskie w Pjongczangu w 2018 roku i konkurs na normalnej skoczni. Po pierwszej serii i skoku na odległość 111 m Polak wtedy prowadził, co było sporą niespodzianką, ale nie sensacją, bo Hula notował bardzo dobry sezon. W drugiej kolejce osiągnął 105,5 m i, gdy wylądował, wszystkim wydawało się, że ma medal, najpewniej srebrny. Hula skończył jednak na piątym miejscu. Wszyscy byli w szoku. Polakowi odjęto wtedy aż 18,4 pkt, co sugerowało, że miał bardzo mocny wiatr pod narty. Tyle że Hula w powietrzu zupełnie czegoś takiego nie czuł.

– Wiedziałem, że nie skoczyłem na tyle daleko, żeby zwyciężyć, ale gdy usłyszałem, że osiągnąłem 105,5 m, byłem pewien, że stanę na podium. Chwilę później podeszli koledzy z kadry i mówili: „Mamy medal”. Później na tablicy wyników pojawiło się miejsce. Piąte. Przykra sprawa – opisuje Hula w wywiadzie dla wspomnianej książki.

Reklama

Stefan Hula, zdjęcie z 2018 roku 

„Biathlonistom nikt nie dodaje punktów”

Piotr Majchrzak, dziennikarz Sport.pl, w lutym 2020 roku napisał tekst na temat przeliczników za wiatr w skokach. Podaje w nim przykład Huli z Pjongczangu i pisze: „Kilka godzin po zawodach jeden z polskich trenerów poprosił o wgląd do dokładnego rejestru pomiarów. Okazało się, że mocny podmuch faktycznie przyszedł, ale chwilę po tym jak Hula już oddał swój skok, czyli Polak faktycznie mógł go nie czuć pod nartami, bo wiatr pojawił się w momencie, gdy on już jechał po śniegu”.

W Korei na wynik końcowy miało wpływ więcej elementów: schodzenie z belki, ciągłe czekanie. Ale nie ulega wątpliwości, że system bardzo wtedy skrzywdził Stefana – przekonuje w rozmowie z Weszło Adam Małysz, prezes Polskiego Związku Narciarskiego.

Czas reakcji to jedna z rzeczy, które – tak się uważa – mogłyby wyglądać lepiej. System przeliczników za wiatr wprowadzono w 2009 roku – najpierw podczas letnich zawodów, a później szybko zaadaptowano go do Pucharu Świata. Oprócz tego w skokach wprowadzono też możliwość zmiany belki startowej podczas zawodów, co również wiąże się z rekompensatą punktową. Dziś nawet ci, którzy uważają, że same przeliczniki za wiatr mają sens (spora grupa), są zdania, że system nie działa sprawiedliwie. Tyle że FIS jest organizacją wybitnie konserwatywną, dlatego nie wprowadza w nim zbyt wielu zmian.

Choć Marek Rudziński, który przez lata komentował skoki w TVP i Eurosporcie, nie ukrywa, że wolał czasy, gdy były dużo prostsze. – Jestem zwolennikiem tezy, że jeżeli mamy sport uprawiany na świeżym powietrzu, to nie można wszystkim zagwarantować takich samych warunków. Weźmy biathlon, biegi narciarskie czy narciarstwo alpejskie. Tam też warunki zmieniają się bardzo często. Czy biathloniści dostają punkty za wiatr na strzelnicy, przez który znosi im pociski? Albo narciarz alpejski, który pokonuje trasę, na której nagle zapada mgła, przez co ma trudniej? On też nie dostanie żadnej rekompensaty. W przypadku innych dyscyplin albo nie rozgrywa się zawodów, albo puszcza sportowców w różnych warunkach. Jeden ma więcej szczęścia, inny ma pecha. Tak było, jest i świat się nie walił. Ktoś powie, że to jednak niesprawiedliwe. Ale życie jest generalnie niesprawiedliwie – mówi Rudziński w rozmowie z Weszło.

Reklama

Marek Rudziński 

Wszystkie wady systemu

Jeżeli zawodnik ma podczas swojej próby wiatr pod narty, odejmuje mu się punkty, bo to korzystne warunki, a jeśli wieje mu w plecy, ma punkty dodawane. W 2013 roku FIS nieco zmienił ten system, wprowadzając większą kompensację punktową za wiatr wiejący w plecy. Uznano, że niekorzystny wiatr o sile np. 1,5 m/s bardziej szkodzi zawodnikowi, niż pomaga mu wiatr o identycznej sile, wiejący pod narty.

Pomiarów dokonuje się za pomocą czujników, które umieszczone są przy bandach, po obu stronach zeskoku. Tu dochodzimy do pierwszej kontrowersji, bo szerokość zeskoku na dużych skoczniach to ok. 20 m, a na mamucich – nawet 40. To oznacza, że skoczek w takim Zakopanem leci i ląduje najczęściej prawie 10 m od punktów pomiarowych, a w Planicy – nawet do 20 m od nich. Gdy wprowadzono system, na normalnych skoczniach było pięć czujników, na dużych siedem, a na mamutach – 10. W ubiegłym roku władze zapowiedziały, że na każdym obiekcie dodadzą jeszcze po jednym.

Każdy z czujników dokonuje pomiaru cztery razy w ciągu sekundy i robi to przez pięć sekund trwania próby zawodnika. Oznacza to, że na dużym obiekcie w przypadku niezłego skoku mamy ok. 150 pomiarów, z których następnie wyciąga się średnią ważoną. Wylicza ją komputer, istotne jest to, że nieco większe znaczenie ma wiatr w środkowej fazie lotu. I jeszcze jedna rzecz – w przypadku słabej próby, gdy zawodnik ląduje np. sporo przed punktem K, nie wlicza mu się wiatru, który jest niżej.

Ale i tu pojawiają się kontrowersje. Fragment tekstu Majchrzaka: „Rejestracja ostatniego pomiaru rozpoczyna się w momencie, gdy skoczek znajduje się w środkowej fazie lotu, a pomiar trwa również przez pięć sekund. Oznacza to, że na dużej skoczni pomiar trwa jeszcze około dwie sekundy po wylądowaniu, a na skoczni normalnej nawet blisko trzy sekundy po wylądowaniu!”. Właśnie to miało wpłynąć w Pjongczangu na przelicznik Huli i zabrać mu upragniony medal.

Poza tym, system ma działać z opóźnieniem, dochodzącym nawet do kilku sekund. I ostatnia rzecz – przeliczniki lepiej sprawdzają się przy klasycznym wietrze z tyłu albo pod narty, natomiast „wariują”, gdy wieje głównie z boku. W sezonie 2019/2020 w Sapporo Ryoyu Kobayashi uzyskał ledwie 110 m. Zdziwił się, gdy odjęto mu punkty za wiatr. Japońscy trenerzy przekonywali, że wiało mu niemal wyłącznie z boku, poza drobnymi podmuchami z przodu na początku, ale system tego typu warunki uważa za raczej korzystne dla zawodnika.

Dużo jest elementów, które wymagają korekty. Na pewno spory wpływ ma działanie z opóźnieniem. Do tego zawodnik leci różną parabolą, co też warto wziąć pod uwagę. Tych czujników, szczerze mówiąc, nie jest za dużo. Poza tym: ktoś sobie wymyślił, że jeżeli na progu wieje wiatr z tyłu, to jest tam akurat korzystne. A tak nie do końca jest, może tylko w niektórych przypadkach. Według mnie ten system nie jest wystarczająco dobry, by działał sprawiedliwie. A na pewno nie jest czytelny dla kibica – przekonuje w rozmowie z Weszło Adam Małysz.

„Skoki były kiedyś prostsze”

W październiku na Średniej Krokwi w Zakopanem rozegrano Letnie Mistrzostwa Polski. Ze względu na awarię firmy, która obsługiwała zawody, odbyły się bez przeliczników za wiatr. Nikt z tego powodu specjalnie nie narzekał. Niektórzy zastanawiali się, czy miało to wpływ na to, że po złoto sensacyjnie sięgnął Klemens Joniak. Małysz, pytany w TVP o to po zawodach, stwierdził, że to nawet lepiej, dodając, że nie jest fanem przeliczników, bo one zabijają czytelność i romantyzm skoków. – Każdy z nas tęskni za przejrzystymi i klarownymi skokami. Widz jest w stanie zrozumieć obniżanie czy podwyższanie belki startowej i wynikające z tego rekompensaty, ale zarówno kibic, jak i zawodnicy oraz trenerzy mają problem z przelicznikami za wiatr. Tym bardziej, że często, patrząc na oko, widać, że było zupełnie inaczej niż pokazały to liczby – dodaje były wybitny skoczek.

Skoki były kiedyś prostsze, i do zrozumienia, i do komentowania. Dziś sprawozdawca dostaje 11 kolumn liczb: odległość, belka, wiatr. Można się w tym wszystkim pogubić. Nie da się tego jednoznacznie stwierdzić, ale myślę, że może mieć to pewien wpływ na ogólny spadek zainteresowania skokami. W Lillehammer na trybunach jest pusto. W innych konkursach często jest podobnie. W zasadzie, poza Polską, Niemcami i Austrią, zainteresowanie jest takie sobie – dodaje Rudziński.

Sandro Pertile, dyrektor Pucharu Świata 

Mateusz Leleń, dziennikarz TVP Sport, zwraca uwagę na fakt, że temat przeliczników trzeba powiązać z kombinezonami. – Pamiętajmy, że w skokach zmienia się sprzęt, a kombinezony są coraz bardziej czułe na wiatr. Warunki wietrzne mają dziś gigantyczne znaczenie. Zatrzymanie wojny sprzętowej jest praktycznie niemożliwe. W przyszłości nie wyobrażam sobie sytuacji, w której Sabirżan Muminow i Karl Geiger skaczą w takim samym kombinezonie. Zmierzam do tego, że w takich okolicznościach przeliczniki za wiatr są koniecznością. Pytanie tylko, jak to działa. Temat, że czujników jest za mało, pojawia się od lat, ale pamiętajmy, że skoki to raczej biedna dyscyplina, nie mająca dużych zapasów finansowych. Na pewno ten system jest zrobiony pod skocznie duże. Tam też można mieć zastrzeżenia, ale na nich z pewnością działa lepiej niż na obiektach normalnych, gdzie poznajemy jego najgorsze oblicze. A przecież na normalnych skoczniach mają najczęściej miejsce zawody medalowe, otwierające duże imprezy. I wtedy dzieje się ta granda, ten sajgon – tłumaczy Leleń.

Rudziński niedawno zastanawiał się, jak można by ulepszyć system i wpadł na pewien pomysł. – Może spróbujmy zrobić widełki? Mam na myśli coś na takiej zasadzie, że np. wiatr od 1 do 2 m/s z tyłu to zawsze jest dodawana ta sama liczba punktów. A jeżeli jest ponad 2 m/s, ale w dopuszczalnej wartości, to tych punktów jest więcej. Dziś liczymy dokładnie wszystko, dodajemy albo odejmujemy, i przez wiatr robią się ogromne różnice. To trochę wypacza ten sport. Gdyby była uśredniona wartość i widełki, może byłoby nieco sprawiedliwiej – zastanawia się doświadczony komentator.

CZYTAJ TEŻ: RZĄDY SANDRO PERTILE. STARE PROBLEMY ZOSTAŁY, DOSZŁY NOWE

Leleń ma nieco inne spojrzenie. – To nie byłoby dobre dla skoków. Po pierwsze, zrodziłoby duże kontrowersje, bo wyobraźmy sobie skoczka, który ma 0,9 m/s w plecy, a kolejny – 1,1 m/s. Mała różnica, prawda? A w takim systemie okazałaby się spora. Pamiętajmy też o wspominanej przeze mnie kwestii kombinezonów, ich czułości. W takich okolicznościach lepiej czegoś takiego nie wprowadzać – mówi.

Pjongczang to najbardziej klasyczny przykład pokazania wad systemu, ale nie jedyny. Majchrzak w swoim tekście opisuje sytuację z 2020 roku z Bad Mitterndorf. Kamilowi Stochowi kompletnie nie wyszedł skok. Polak ma mamuciej skoczni uzyskał zaledwie 159 m. System dodał mu punkty za wiatr o sile 1 m/s w plecy, tymczasem Polak w początkowej fazie, tuż po wyjściu z progu, musiał się zmierzyć z wiatrem o sile aż 3 m/s. To wyjątkowo trudne warunki, mało kto by sobie z nimi poradził. Wskaźnik był jednak mniejszy, bo uśredniono pomiary.

Rudziński: – Zdarzało się, że na monitorze wyświetlało się nam, że wiało z prędkością 1,5 m/s. Mija chwila i poprawiają to na 0,2 m/s. Spora różnica, prawda? Zadziwiająca wręcz korekta, a wynikająca z tego, że różne pomiary zebrano do kupy. Ja w to po prostu nie wierzę.

Kamil Stoch ląduje w Bad Mitterndorf w 2020 roku.

Pavlovcić nic z tego nie miał

Przeliczniki za wiatr budzą spore kontrowersje. Możliwość zmiany belki to w zgodnej opinii w zasadzie wszystkich pozytywna zmiana, bo nie dochodzi już do sytuacji, że skoki oddało 35 zawodników w pierwszej serii, zmieniły się nagle warunki, więc zmieniono i rozbieg, przez co później wszyscy ci skoczkowie muszą swoje próby powtarzać. Takie konkursy potrafiły się ciągnąć długo, tego typu sytuacje psuły też atrakcyjność dyscypliny. Pytanie tylko, czy manipulowanie przez jury belkami nie jest w ostatnim czasie zbyt częste.

Dobrze, że można je zmieniać, choć trzeba przy tym pamiętać, że skoki zawsze były dyscypliną ekstremalną i powinny taką zostać. Jednym z czynników, przyciągających do nich publiczność, jest widowiskowość, a co za nią idzie, ryzyko. Od pewnego czasu trener może też obniżyć belkę swojemu zawodnikowi. Ktoś powie, że skoki stają się przez to za bardzo taktyczne, ale z drugiej strony: kto lepiej zna swojego zawodnika, niż trener, który może kalkulować: „Obniżę mu rozbieg, ale on powinien dolecieć do 95% rozmiaru skoczni, co oznacza, że dostanie dodatkowe punkty”. Tu również widzę jakieś minusy, ale też plusy – ocenia Małysz.

Rudziński przyznaje, że czasami można było nieco się pogubić, gdy jury co chwilę zmieniało belkę. I też zauważa, że często obniża się rozbieg, bo według sędziów dany zawodnik mógłby wylądować tak daleko, że stałoby się to niebezpieczne. Ale tak już jest, od kiedy dyrektorem Pucharu Świata oraz Letniego Grand Prix jest Włoch Sandro Pertile. Obowiązuje zasada „safety first”. – Natomiast możliwość, by trener zmienił rozbieg swojemu zawodnikowi, nie jest głupia. Przy wyrównanym konkursie to pozwala osiągnąć przewagę, jest też dodatkowym smaczkiem – stwierdza komentator.

Leleń przypomina konkurs z ubiegłego sezonu w niemieckim Willingen. Szalony, ale o dziwo nie zmieniano belek. – Były duże wahania wietrzne, a zawodnicy startowali z tej samej belki. Delegatem był wtedy Amerykanin. Przyleciał do Europy i świetnie to poprowadził. Wszystko przebiegło sprawnie. W skokach chodzi o to, żeby latać jak najdalej, a obniżanie belki to często zabijanie emocji. Pamiętam konkurs lotów z Planicy z marca 2021 roku. Słoweniec Bor Pavlovcić miał numer 27 i skoczył 249,5 m. Wyśmienity skok, w zasadzie nie dało się poszybować dalej. Wykorzystał to prawie do maksimum. Ale belka poszybowała o dwa stopnie w dół. Kobayashi i Geiger pokonali Słoweńca, mimo że lądowali dużo bliżej. Po prostu zyskali na notach i przelicznikach. Wygrali oni, mimo że prawdziwie elektryzująca była próba Pavlovcicia. Ten gość, poza satysfakcją z osiągniętej odległości, nic jednak z tego nie miał. To pokazuje, że na obiektach mamucich dochodzi do wypaczeń – opisuje Leleń.

Dodaje, że możliwość zmniejszenia rozbiegu na prośbę trenera uważa za raczej dobrą, bo ten element urozmaica skoki, które nie są tak taktyczne jak np. piłka nożna.

Co zmienić w skokach?

Małysz od dłuższego czasu uważnie obserwuje to, co dzieje się wokół skoków narciarskich, ale też w społeczeństwie. Dostrzega, że współczesny kibic, ze względu na szybkość, pęd życia, jest w stanie zaangażować się w wydarzenie sportowe przez maksymalnie 45 minut. – Może skoki powinny stać się krótsze, ale bardziej interesujące? – stawia pytanie.

Adam Małysz, zdjęcie z 2016 roku.

Rudziński: – Adam ma rację. Nie ma potrzeby, by w skokach startowało tylu zawodników. Rozumiem, że chodzi o popularyzowanie dyscypliny, również w bardziej egzotycznych krajach, ale od tego mogą być zawody niższe rangą. W Pucharze Świata powinni startować najlepsi. Kwalifikacje w obecnej formule to marnowanie czasu widza. Nie gwarantują poziomu, emocji. Niech bierze w nich udział 50 skoczków, do pierwszej serii wchodzi 40, a do drugiej – 20. Trzeba w ten sposób działać, choć FIS to niestety organizacja bardzo konserwatywna.

Leleń: – Od kilku lat powtarzam, że najgorszy moment to druga seria i próby zawodników z miejsc 30-21., którzy najczęściej skaczą o nic. Ktoś mi zaraz wyciągnie, że przecież Dawid Kubacki został mistrzem świata w Seefeld, atakując z 27. miejsca, ale tamten konkurs był złamaniem zasad uczciwej rywalizacji, bo warunki na najeździe znacząco pogarszały się z każdym skokiem. Format „40 zawodników w pierwszej serii i 20 w drugiej” to dobre rozwiązanie, ale pamiętajmy, że wtedy byłoby mniej skoczków w Pucharze Świata, a zawody zaplecza są dużo gorzej opakowane, często nie ma transmisji, co oznacza brak ekspozycji sponsorskiej. Poza Zakopanem czy Klingenthal tylko garstka ludzi przychodzi na skocznię. Kibiców masz mniej niż na meczu Delta Słupno – Kasztelan Sierpc. Może jakimś rozwiązaniem byłby system play-off? Taki, w którym wyłania się ośmiu najlepszych, a później są ćwierćfinały i kolejne fazy? W Japonii są zawody, które rozgrywa się w ten sposób. Play-off ma tylko taki minus, że skoczek potrzebuje ileś czasu, żeby odpocząć i wrócić na górę skoczni. Trzeba by jakoś zapełnić ten czas pomiędzy. Ale konkursy skoków muszą być krótsze. To nie ulega wątpliwości.

Pozostaje liczyć na to, że FIS zrobi coś z przelicznikami i uatrakcyjni skoki jako produkt. Ale to trochę tak, jakby liczyć na to, że nagle polscy sędziowie piłkarscy przestaną popełniać błędy…

Fot. Newspix.pl

WIĘCEJ NA WESZŁO EXTRA:

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Sprawdziliśmy co się dzieje z Kamilem Jóźwiakiem. “Trener nie jest zadowolony”

Patryk Stec
3
Sprawdziliśmy co się dzieje z Kamilem Jóźwiakiem. “Trener nie jest zadowolony”

Polecane

Hiszpania

Sprawdziliśmy co się dzieje z Kamilem Jóźwiakiem. “Trener nie jest zadowolony”

Patryk Stec
3
Sprawdziliśmy co się dzieje z Kamilem Jóźwiakiem. “Trener nie jest zadowolony”
Hiszpania

Kibice Realu chcą swojego Cubarsiego. Asencio posłucha hymnu Ligi Mistrzów?

Patryk Stec
0
Kibice Realu chcą swojego Cubarsiego. Asencio posłucha hymnu Ligi Mistrzów?

Komentarze

6 komentarzy

Loading...