Depresion aislada en niveles altos, inaczej: po prostu DANA. Gdyby ktoś zobaczył taki skrót w podręcznikach historii za kilkadziesiąt lat zupełnie bez kontekstu, mógłby wypalić, że to pewnie jakaś organizacja naukowa, może z tej samej półki co NASA. Nic groźnego, nazwa jakich wiele. Ale przecież nic bardziej mylnego, kiedy patrzymy na to, czym w istocie stała się DANA dla Hiszpanów. Koszmarem, kataklizmem, apokalipsą? Nie da się znaleźć słowa, które mogłyby właściwie opisać cierpienie, jakie żywioł zesłał na prowincje we wschodniej części kraju. U nas, gdy wrześniowa powódź przetoczyła się przez Dolny Śląsk, bilans ofiar nie dobił nawet do dziesięciu. W Hiszpanii, sugerując się doniesieniami z 5 listopada, wielka woda zabrała już ponad dwieście istnień.
Roczna suma opadów na wschodnim wybrzeżu w osiem godzin. Politycy obrzucani błotem przez powodzian. Świat jak w filmie postapokaliptycznym. Wsparcie papieża i niedowierzanie ludzi na ulicach. Żałoba narodowa, bunt ludności, medialne ataki na władze. „Hiszpania upadła” to hasło, które powtarzają nie tylko ofiary dotknięte powodzią i hiszpańska prasa, ale też mnóstwo sportowców, którzy znaleźli powody do szerokiej, dotąd niespotykanej krytyki centralnego rządu. Oto bowiem liczące prawie 50 mln ludzi państwo nie było przygotowane na to, co nadeszło pod koniec października. A nadeszło zdarzenie, którego nikt z młodszych pokoleń Hiszpanów nie mógł do tej pory doświadczyć.
–
Spis treści
- Krajobraz powodzi w Hiszpanii. Zniszczenia, polityka a sport
- Apokalipsa dla Walencji. Wstyd, błoto i kije dla hiszpańskiego rządu
- Dlaczego Hiszpania przegrała z żywiołem?
- Świat sportu nie pozostał obojętny. Ale "biznes to biznes"
- "Obudźcie się". "Kraj potrzebuje zmian". Piłkarze przeszli z żalu do atakowania polityków
- Walencja, Andaluzja, Katalonia... To nie koniec. Żywioł wciąż nawiedza Hiszpanię
Krajobraz powodzi w Hiszpanii. Zniszczenia, polityka a sport
W Walencji, Kastylii-La Mancha i Andaluzji doszło do ekstremalnych opadów deszczu, z czego największe spustoszenie odnotowano w pierwszej z tych prowincji. Mówi się, że bezpośrednio przez powódź zginęło ponad 200 osób, a to przecież nie koniec. Raz, że statystyki mogą być niedoszacowane ze względu na tysiące zaginionych, dwa – potworna pogoda ma uderzyć pod raz drugi. W mniejszej skali odczuwają ją właśnie w Barcelonie, gdzie wprowadzono już stan alarmowy, a meteorolodzy zapowiadają, że na Półwysep Iberyjski zmierza tzw. „Patty”, groźny atlantycki cyklon subtropikalny.
❗️🌊🇪🇦 – Apocalyptic scenes in Spain:
Severe flooding continues to devastate the eastern provinces of Albacete and Valencia, driven by torrential rains from stationary storms.
A red alert has been issued, with numerous people stranded in floodwaters and emerging reports of… pic.twitter.com/qsBCJLKGSi
— 🔥🗞The Informant (@theinformant_x) October 29, 2024
W Hiszpanii większej katastrofy humanitarnej nie było od 1962 roku, kiedy w wyniku powodzi w regionie Valles (też Walencja) zginęło ponad tysiąc osób. Tak jak ponad 60 lat temu, tak też teraz wylewające rzeki zniszczyły niezliczoną liczbę domów, ulic, kładek i mostów, ba, ucierpiał właściwie każdy możliwy rodzaj infrastruktury. Fala powodziowa, której nie zatrzymywały żadne poważne umocnienia, porwała kilkadziesiąt tysięcy aut, drzew i wszelkiego rodzaju ludzki dobytek, którego nie da się już odzyskać. A jakby tego było mało, od kilku dni trwają akcje poszukiwawcze w miejscach wciąż zalanych wodą i – co gorsza – mułem. Choćby w podziemnych parkingach galerii handlowych nurkowie mogą natknąć się na makabryczne widoki.
No właśnie, wiele obrazków, które do mediów przemycają reporterzy, przypomina świat rodem wzięty z książek o apokalipsie zombie. Sami Hiszpanie często sięgają po to porównanie, a nie jest ono przypadkowe o tyle, że jedno z najsłynniejszych dzieł tego gatunku stworzył właśnie hiszpański pisarz, Manel Loureiro (Apokalipsa Z i jej pochodne części). A przecież mowa tylko o Walencji, epicentrum przegranej walki z żywiołem, na czym dopiero zaczyna się ogólnonarodowy problem. Nie sposób bowiem nie odnieść się do sytuacji w całym państwie i to niekoniecznie pod względem klęski żywiołowej, tylko politycznej. Bo w istocie cała ta historia, nawet jeśli na pierwszym planie widzimy gigantyczne zniszczenia, sprowadza się do tego, co zrobił hiszpański rząd. Albo raczej – czego nie zrobił.
Apokalipsa dla Walencji. Wstyd, błoto i kije dla hiszpańskiego rządu
Gdy trzy dni temu do Paiporty, małego miasteczka, w którym zginęło co najmniej 60 osób, przyjechali premier Pedro Sanchez, król Filip VI, królowa Letizia i prezydent wspólnoty autonomicznej Walencji Carlos Mazon, wśród mieszkańców zawrzało. Postronni obserwatorzy mogli wręcz poczuć, jakby cofali się do średniowiecza, gdy kilkaset osób obrzucało rządową delegację błotem i wyzwiskami, a jeden z Hiszpanów uderzył premiera kijem. Konwój ewakuowano w akompaniamencie słów „Mordercy, mordercy!”, co i tak było jedną z lżejszych obelg.
Na miejscu została tylko para królewska, która – w przeciwieństwie do premiera i prezydenta Mazona – mogła liczyć na cieplejsze powitanie i nie była głównym celem „błotnych ataków”.
Pytanie, jak wiele politycy mają sobie do zarzucenia? Hiszpańscy klimatolodzy twierdzą, że z każdym rokiem wzrasta ryzyko wystąpienia powodzi błyskawicznych akurat w tej części kraju przy Morzu Śródziemnym. Jak określiła organizacja World Weather Attribution, bierze się to z prostego mechanizmu: „Globalne ocieplenie i wzrosty temperatur wód to silniejsze chmury, które z kolei generują więcej opadów deszczów, a te w ostatnich latach stały się o 12% bardziej intensywne”. Ale na kaprys żywiołu i zmiany klimatyczne na świecie nie można przecież zrzucać winy, skoro nie mówimy o kraju trzeciego świata, tylko względnie bogatej Hiszpanii, w której wszyscy wiedzą, że rok w rok jesienią (choćby nad Walencją) zbierają się największe chmury. Teraz rekordowe, owszem, ale…
Czy wyobrażacie sobie sytuację, w której w panice wspięliście się na drzewo, mając pod sobą 1,5 metra rwącego potoku na dawnym chodniku, a po chwili dostajecie SMS-owy alert „Hej, ogłaszamy stan alarmowy, znajdź schronienie!”? Nie, to nie wizja z Monty Pythona, tylko realia, z którym musieli mierzyć się Hiszpanie. Realia, które zgotowali im zwlekający z reakcją rządzący na czele z wcześniej wspomnianym Carlosem Mazonem, który obudził się dopiero w chwili, gdy wielu mieszkańców ginęło już w swoich samochodach pod wodą.
A class in why the familial power of monarchy endures and works. It was fascinating to see the regal dignity personal courage & admirable grace under pressure of Felipe VI King of Spain visiting the enraged heartbroken people of Valencia …while the head of government Sanchez… pic.twitter.com/6ix2Y2p2Tw
— S Sebag Montefiore (@simonmontefiore) November 4, 2024
Dlaczego Hiszpania przegrała z żywiołem?
Oczywiście na tę katastrofę złożyło się więcej czynników. Złe planowanie przestrzenne i wszechobecne „betonowanie” w miasteczkach, zwłaszcza w górzystych terenach, które stworzyło wdzięczne drogi szybkiego ruchu dla wylewających rzek. W dodatku nie wypaliły przesunięcia naturalnych koryt i swoje zrobiła również naiwność budujących na terenach podmokłych. Tam, zgodnie z opiniami hiszpańskich ekspertów, zamiast tworzyć systemy przeciwpowodziowe, pozwolono w najlepsze działać deweloperom.
Ale to i tak nie przykryje opieszałości króla, premiera i prezydenta Walencji. Jedną ręką ludzie trzymali się słupów i gałęzi, żeby nie porwał ich nurt, a w drugiej trzymali telefon. Czekali na informacje, pomoc, instrukcje, cokolwiek, co miało ich przygotować na nadejście żywiołu. Ale nic z tego. Na domiar złego wojsko wkroczyło do akcji dopiero kilka dni po nawałnicach, później niż wojsko francuskie! Nic więc dziwnego, że Hiszpanie rzucali się na własnych władców z widłami, skoro ci nie wyciągnęli wniosków ani po niedawnych przypadkach powodziowych w Europie, ani po historiach wewnątrz kraju sprzed kilkudziesięciu lat.
Zablokowane autostrady, zdewastowane budynki, auta wywrócone kołami do góry, ciała znajdowane w zakamarkach ulic i król, który z jednej strony ociera na ramieniu łzy jednego z mieszkańców, a z drugiej uspokaja tych, którzy najchętniej posłaliby go w diabły. To wszystko złączone w jedność na pewno przejdzie do historii, ale ważniejsze jest to, jak wpłynie na najbliższą przyszłość. Już widać, że Hiszpania, i tak wystarczająco podzielona, drży w fasadach, a pewien w tym udział mają ludzie tworzący jej najbogatszą część. Czyli sportowcy.
Świat sportu nie pozostał obojętny. Ale „biznes to biznes”
DANA połączyła wszystkich piłkarzy LaLiga i ich trenerów. Mecze Realu Madryt i Valencii oraz Villarrealu z Rayo zostały odwołane, ale pozostałe w miniony weekend musiały odbyć się wbrew woli samych zainteresowanych. – Uważam, że nie powinien zostać rozegrany żaden mecz i przesyłam mieszkańcom Walencji całą siłę i wsparcie – powiedział z pełnym przekonaniem Koke, piłkarz Atletico, dodając: – Kiedy wyrażamy opinię, często nikt jej nie słucha. To trudne. Przecież jesteśmy głównymi aktorami. Rozegraliśmy mecz, ale myślimy o ludziach, którzy stracili wszystko.
W podobnym tonie podczas poniedziałkowej konferencji prasowej wypowiadał się Carlo Ancelotti. Co prawda mecz jego drużyny został odwołany, ale Włoch i tak zabrał głos: – Wszyscy wyrazili się jasno. Nikt nie chciał grać. Wydało mi się to słuszną decyzją. Ale to nie my rządzimy. Decyzję podejmują ci na górze. Wszyscy trenerzy byli zgodni, ale musieli stawić się na boiskach, nie mając na to ochoty. Piłka nożna to zabawa, można to robić, gdy czujesz się dobrze. Jeśli twoja rodzina ma się dobrze, urządzasz imprezę. Ale kiedy ludzie nie czują się dobrze, nie ma potrzeby urządzania przyjęć. Teraz nie powinniśmy o niej rozmawiać, bo piłka nożna jest najważniejszą… z najmniej ważnych rzeczy w życiu.
Tak z kolei przed niedzielnymi derbami Barcelony wypowiedział się Hansi Flick: – Gdybym mógł podjąć decyzję, być może zawiesiłbym całą kolejkę.
Jak na tego typu słowa zareagował Javier Tebas? Cóż, sami zobaczycie, że to komentuje się samo: – Uważamy, że w tej straszliwej sytuacji, którą przeżywamy w Hiszpanii, najlepszą decyzją jest nie przerywać kolejki, z wyjątkiem terenów dotkniętych przez powódź. Najlepszym przesłaniem jest być na czołowej pozycji w naszej pracy, tak jak wszyscy pracownicy w innych sektorach, zapewniając widoczność, generując zasoby i tłumacząc światu, że musimy być gotowi do działania, aby osiągnąć sukces – zapewniał prezes LaLiga, zasłaniając się stekiem bzdur w obliczu wielkiej tragedii rodaków.
„Obudźcie się”. „Kraj potrzebuje zmian”. Piłkarze przeszli z żalu do atakowania polityków
Mogłoby się wydawać, że piłkarska społeczność jest oderwana od rzeczywistości powodziowej, ale nie do końca. Zawodnicy również są świadkami dramatów i w kilku przypadkach zdecydowali się opowiedzieć o nich w mediach. Choćby Fernando Morientes, były piłkarz Realu Madryt czy Liverpoolu, wyznał podczas rozmowy z „Cadena COPE”, że przeżywa trudne momenty w związku z tragedią najbliższych: – Mój najlepszy przyjaciel szuka członka rodziny. Szuka, bo… chce się z nim pożegnać.
Morientes wyjaśnił, że wspomniana osoba próbowała uciec przed powodzią autem. Zdążyła zadzwonić do żony i syna, żeby powiedzieć ostatnie słowa i od tamtej pory nie było z nią żadnego kontaktu: – Krewny mojego najlepszego przyjaciela zdążył się pożegnać. Podziękował żonie za wspaniałe życie.
Powódź osobiście dotknęła także Vicente Moreno, trenera Osasuny, który pochodzi z Massanassy w prowincji Walencja. Podczas konferencji prasowej przed ostatnim meczem ligowym nie mógł powstrzymać łez, kiedy dziennikarz zapytał go o sytuację powodziową. Moreno nie był w stanie mówić, łamał mu się głos: – Bardzo trudno w tym momencie jest nie być tam z rodziną i przyjaciółmi. Po wygranym meczu z Realem Valladolid szkoleniowiec piątej siły La Liga od razu pojechał w rodzinne strony, założył kalosze i wziął łopatę. Sama Osasuna ma w swoim składzie wielu piłkarzy z tego regionu, dlatego zaoferowała pomoc w walce ze skutkami kataklizmu.
#DANACV | L’entrenador d’@Osasuna, Vicente Moreno, ja està al seu poble, Massanassa, un dels més afectats pel temporal, per a ajudar a la seua família amb les tasques de neteja.https://t.co/z5RRcGczDk pic.twitter.com/sY829OedL7
— À Punt Esports (@apuntesports) November 3, 2024
– Nikt nie jest świadomy tego, co tam się dzieje. Zapewniam, bo jestem w stałym kontakcie z moimi dziećmi. To chaos, którego nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić – przyznał z żalem Moreno, będąc w grupie, która bardziej wyraża żal niż złość w kierunku hiszpańskich władz.
Tej drugiej części, mocno przełamując normy dyplomatycznych wypowiedzi pojawiających się ostatnio w mediach, przewodzi piłkarz Barcelony. To Ferran Torres, który dorastał w maleńkim Foios oddalonym kilkanaście kilometrów od Walencji. Powiedzieć, że był rozbity i rozwścieczony na wieść o powodzi, to powiedzieć zdecydowanie za mało, skoro woda zabrała jego kolegę-piłkarza z czasów akademii „Nietoperzy”, Jose Castillejo. W niedzielę 24-latek nie przyszedł na Montjuic, żeby wspierać swój zespół w czasie derbów z Espanyolem, co było absolutnie zrozumiałe. Ale w Hiszpanii szerokim echem odbił się przede wszystkim jego film poświęcony ofiarom i oświadczenie, które uderza bezpośrednio w hiszpański rząd.
Najpierw Ferran powiedział: – Serce mi pęka, gdy widzę, jak moi ludzie i moja ziemia, Walencja, są dewastowane przez powodzie. Wiem, że to nie jest pocieszenie, ale pragnę przekazać ofiarom i ich rodzinom całe moje zaangażowanie i wsparcie z tego miejsca. Dużo siły, Walencjo!
A potem oświadczył na piśmie: – Potrzebujemy zmian w tym kraju! Nie mam nawet siły iść dziś na stadion, żeby obejrzeć grę moich kolegów z drużyny. Czuję rozczarowanie i oburzenie na naszych rządzących, czy to jednego, czy drugiego. Cały kraj musi zrobić krok naprzód. To może się zdarzyć wszędzie. Czujemy ciepło i wsparcie wszystkich rodaków. Państwo nie radzi sobie z ratowaniem ludzi. Visca Valencia i Viva Espana!
Wyświetl ten post na Instagramie
Piłkarz Barcy zapowiedział też, że osobom dotkniętym powodzią przekaże nadwyżkę materiałów odzieżowych z kampusów, które organizuje. Co więcej, wspomoże finansowo schroniska dla zwierząt, którym tak samo jak wielu innym budynkom nie udało się przetrwać starcia z wielką wodą. Ale co istotne w kontekście politycznym, to nie jedyny hiszpański zawodnik, który zdecydował się zaadresować mocne słowa do oficjeli.
Raul Garcia, niedawno aktywny piłkarz Athletiku Bilbao, zamieścił w mediach społecznościowych post z opisem: – 900 doradców dla prezydenta i 500 żołnierzy dla Walencji = Hiszpania 2024. Tak zwany rząd… #HiszpanioObudźSię”.
Dłuższymi przemyśleniami podzielił się z kolei Marcos Llorente: – Dlaczego walencjanie zostali porzuceni? Dlaczego nie wysłano żadnej pomocy, a co gorsza, dlaczego odrzucono pomoc z innych krajów? Gdzie jest podatek solidarnościowy, który płacimy od dwóch lat? Co może być bardziej pilne i solidarnie nastawione niż ratowanie żyć Hiszpanów? Dlaczego nie mówi się prawdy, a dane są ukrywane? Mógłbym zadawać pytania, które nam, Hiszpanom, rodzą się w głowach. To hańba. Zaczynając od dni poprzedzających, do dnia, w którym pojawiła się DANA, nie wspominając o dniach kolejnych. To alarmujące i graniczy z absurdem, że zarządzanie było tak słabe. Tak, sposób zarządzania i podjęte decyzje są bardzo dziwne. Niemożliwe, żeby robić coś tak źle. To przekracza ich [rządu] możliwości. Czas najwyższy, żeby ustąpili.
Walencja, Andaluzja, Katalonia… To nie koniec. Żywioł wciąż nawiedza Hiszpanię
Poprzez słowa „Obudźcie się” zagrzmiał też Dani Ceballos, a wsparcie poszkodowanym okazał Vinicius. Ten sam Vinicius, który może uznawać Mestalla w Walencji za najbardziej znienawidzony stadion w swojej karierze. Nie ma zatem obojętności wobec tragedii nawet wśród najlepszych piłkarzy na świecie, którzy nie mają aż takiego związku emocjonalnego z regionem. Oczywiście w założeniu, że to nie jedynie zagrywka PR-owa.
Hiszpania cierpi w dużym stopniu przez nieudolność władz, co, jak widać, nie uchodzi uwadze znanych postaci w kraju. W jakimś stopniu tacy ludzie kreują opinię obywateli, a cały kataklizm dodaje im powodów, żeby powtarzać, że obecny rząd nie jest godny zaufania. Czy to jeśli chodzi o rządzących w Madrycie, czy w prowincjach, w których powódź zebrała największe żniwa. Premier Pedro Sanchez ogłosił dzisiaj, że przeznaczy łącznie ponad 10 miliardów euro na pomoc ofiarom powodzi. Ale czy to zwróci Hiszpanom wiarę, że z działaniem kryzysowym może być lepiej?
Na to się nie zapowiada. Hiszpania zatopiła się w brudach: władz, powodzi i własnych łez. To szok, że w obliczu takiego końca świata, jakiego doświadczyły setki tysięcy osób w kraju, akurat w dobie oficjalnie ogłoszonego stanu klęski żywiołowej, chociaż na jeden weekend nie zatrzymano rozgrywek sportowych. Zwłaszcza że prognozy pokazywały, iż problemy rozszerzą się na większą liczbę prowincji. Teraz z niebezpiecznymi skutkami podtopień musi zmagać się na przykład Katalonia, w tym Barcelona, która ogłosiła czerwony alarm. Autostrady, lotniska, boiska – są pod wodą albo zostały częściowo zalane. Na przykład piłkarze Barcelony trenowali bez wychodzenia na płytę, w klubowym budynku, a przecież świat hiszpańskiego sportu to zaledwie ułamek, jedna nieznacząca pierdoła w skali zmartwień, których niestety przybywa.
Mnóstwo osób zginęło i wciąż umiera z braku dostępu do wody pitnej czy pomocy medycznej. Tu nie ma żartów, choć część Hiszpanów mogłoby pewnie przyznać, że to, co wydarzyło się w ostatnim tygodniu, tak naprawdę jest jednym wielkim żartem z udziałem monarchów. Tak ponurym i drastycznym, że bardziej się nie da.
KAMIL WARZOCHA I PATRYK STEC
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Stal Stalowa Wola bojkotuje Wisłę. „Nie chcemy wychodzić przed szereg”
- Chris Hoy umiera. I uważa, że jest szczęściarzem
- Trela: Cienka czerwona linia. Jak bałkańscy giganci wzajemnie się unikają
- Zbeształ, pogroził i wygrał. Adam Dzik rzucił ochłapy, piłkarze pokornie przyjęli
- Serce podzielone na pół. Ancelotti kocha i Real, i Milan
Fot. Newspix