Kto by pomyślał, że to akurat Jagiellonia Białystok – klub bez obycia w pucharach i ze skromnym jak na ligowe realia budżetem – pokaże wszystkim, że naprawdę można łączyć ze sobą grę w Europie z grą na krajowym podwórku. „Duma Podlasia” w środę przeszła dalej w Pucharze Polski, w Lidze Konferencji ma komplet oczek, dziś korzysta z potknięcia Lecha i równa się z nim punktami. Można? Można. Jaga to najmocniejsza polska drużyna nie tylko wiosny, ale i jesieni.
Jeszcze w sierpniu takie zdanie nie przeszłoby nam przez klawiaturę, ale od tamtego czasu wiele się zmieniło. Zespół Siemieńca wyszedł z kryzysu, ustabilizował formę i znów bryluje. Liga? Od brutalnego oklepu od Lecha (0:5) białostoczanie mają pięć zwycięstw i jeden remis (z Legią, więc spokojnie można go wliczyć w koszta). Z krajowego pucharu odpadła już prawie cała czołówka (między innymi Lech, Raków, Cracovia), Jaga dalej tam jest. Admin mediów społecznościowych Ligi Konferencji tylko przebiera nogami, kiedy mistrz Polski gra swój mecz – i wygrywa, i robi to w świetnym stylu.
Białostoczanie nie mają wymówek i nawet brak lotniska nie stanowi dla nich wielkiego problemu. Dzisiaj dopisują do swojego konta trzy punkty wywiezione z Zabrza. Może w tym sezonie nie jest to największa ligowa twierdza – wygrani schodzili z tamtejszego boiska piłkarze Lechii Gdańsk czy Zagłębia Lubin – lecz to nie powód, żeby umniejszać sukcesu Jagiellonii, która kontrolowała przebieg meczu, wykorzystała swój moment i w cztery minuty położyła rywala na deski. Tyle dzieliło bowiem od siebie dwa trafienia drużyny z Podlasia.
Zanim do nich doszło, oglądaliśmy chyba najgorszy typ meczu, który roboczo możemy nazwać „kupą zawiniętą w ładny papierek”. Niby jakoś to wyglądało – podania celne, akcje do przodu, a nie w bok, piłkarze z jakością, nikt nie kopał po trybunach. Nie można było powiedzieć, że to klasyczny ligowy paździerz, a takie przecież też mają swoje uroki. Można się z nich pośmiać, można ponarzekać, ewentualnie można w tym czasie zająć się obowiązkami domowymi.
A w Zabrzu? Jakość była, ale emocji kompletnie brak. Nic, null, zero. W pierwszej odsłonie piłkarze kilka razy podłączyli bramkarzy do prądu, ale nie stworzyli też konkrentego zagrożenia. Jak już Imaz trafił do siatki (efektownie minął bramkarza jakby grał na hali), to ze spalonego. Jak Pululu wyszedł sam na sam po efektownej klepce, to zamiast podawać próbował strzału zewniakiem i trafił w bramkarza. Można było odnieść wrażenie, że w grze Jagi za dużo jest nonszalancji, za mało wyrachownanej kalkulacji.
W Górniku największe zagrożenie sprawiał swoimi wrzutkami Janża. Nieźle wyglądał Podolski, który efektownie rozrzucał akcje od prawej do lewej. Taś-tasie posyłał Zahović, dwa groźne strzały zabrzan zblokował Stojinović i to byłoby na tyle, jeśli chodzi o zagrożenie wykreowane przez miejscowych.
Jednym słowem – nuda.
Mocno się więc zdziwiliśmy, kiedy w 64. minucie trener Siemieniec zdjął z boiska jedynego napastnika w swoim zespole – Pululu, w którego miejsce pojawił się Nene, a na szpicę powędrował Imaz. Zanim zdążyliśmy ponarzekać sobie pod nosem na tę zmianę, Hiszpan już po kilkudziesięciu sekundach pakował futbolówkę do siatki, a Nene – chyba przy swoim pierwszym kontakcie z piłką – zaliczał asystę. Cztery minuty później fatalny błąd popełniła obrona Górnika – Josema podał na głowę Romanczuka, gdy akurat w środku defensywy zrobiła się kompletna dziura. Pomocnik zgrał głową do Imaza, ten wyłożył na pustą do Churlinova, mieliśmy już po meczu.
Jagiellonia jest w znakomitej formie. Biorąc pod uwagę wszystkie fronty jesienią naprawdę nie ma sobie równych.
Zmiany:
Legenda
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Piast Gliwice nie potrafi bronić, ale i tak punktuje
- Mecz z Puszczą nie ma znaczenia. Kozubal i Murawski zasłużyli na powołanie do kadry
- Tęskniliście za logiką Ekstraklasy? Dzięki Puszczy już nie musicie
Fot. newspix.pl