Reklama

Mistrz pióra, playboy, bon vivant. Legenda Janusza Atlasa [REPORTAŻ]

Kamil Warzocha

Autor:Kamil Warzocha

25 października 2024, 10:12 • 39 min czytania 95 komentarzy

Gdyby świętej pamięci Paweł Zarzeczny jakimś cudem dorobił się roli twórcy słownika języka polskiego, gdzieś pomiędzy trzynastym a czternastym kieliszkiem wódki mógłby wpaść na pomysł, żeby rozszerzyć pojęcie „atlas” o dodatkową definicję. No, może trochę więcej, zważywszy że jego kolega nie był tylko doskonałym kompanem do picia, a tak naprawdę uosobieniem różnorodności, która składała się na jedną z najbarwniejszych postaci w historii polskiego dziennikarstwa.

Mistrz pióra, playboy, bon vivant. Legenda Janusza Atlasa [REPORTAŻ]

Dla wielu to był na swój sposób człowiek wybitny, ale nie bez demonów na ramieniu. Posiadający jedno z najlepszych piór pokolenia dziennikarzy z lat 80., choć niewykluczone, że przy tym również najdłuższą listę osób na niego obrażonych. W pisaniu był bezkompromisowy, agresywny i demaskujący. Na łamach różnych gazet puentował bohaterów swoich tekstów z takim polotem, że niejeden, zamiast wysyłać go w diabły, zbierał szczękę z podłogi. Walił w łeb sportowców i działaczy, rozstawiał po kątach kolegów po fachu, a jeńców nie brał nawet wśród przyjaciół. Nikt nie mógł spać spokojnie, gdy zasiadał do – swego czasu – być może najbardziej poczytnych felietonów w Polsce.

Janusz Atlas był niepowtarzalny, a w swej niepowtarzalności budzący bardzo skrajne emocje. Nie sposób oddać zjawiska, jakim był, w kilku zdaniach, akapitach czy stronach. Tu dosłownie można by wkleić księgę pełną historii i obrazów, ale, broń Boże, niekoniecznie opakowanych w piękną i lśniącą ramkę. Sam Atlas przewracałby się w grobie, gdyby na jego temat stworzono wielki panegiryk, w dodatku z ręki przeciętnego na tle jego dokonań dziennikarza.

Bo Janusz Atlas to nie bohater bajek, które z chęcią czytamy dzieciom na dobranoc. Ale przy bardzo ciekawym i kontrowersyjnym życiorysie z dawno minionej epoki z pewnością człowiek, którego warto przypomnieć, a niektórym wręcz przedstawić po raz pierwszy. Mowa bowiem o osobie nieżyjącej od prawie 15 lat. Nieżyjącej, ale w punkt opisanej przez… samego siebie: – Ja zawsze chciałem być najlepszy i to moja rada dla młodych. Unikałem takich, co to mają problem ze skleceniem kilku zdań, nie mają znajomych, nie potrafią pić wódki. Nie mają marzenia, żeby mieć najlepsze dziewczyny. No i jeszcze jedna, najważniejsza uwaga: żeby umieć pisać, to trzeba czytać! Ja czytałem. Od tego wziąłem pomysł, od innego zdanie, jakieś porównanie. Przecież ci młodzi nic nie czytają. A żeby wejść do elity tego zawodu, no to trzeba mieć przede wszystkim własny charakter pisma.

A żeby bardziej podkreślić, jaką postać przychodzi nam wspominać, niech wybrzmią jeszcze słowa Zarzecznego, który podobnie jak Atlas zapisał się mocnymi zgłoskami na kartach historii tego zawodu: – Przyjmijmy teoretycznie, że mamy 100 dziennikarzy. Z tych 100 aż 99 to nudziarze. Piszą tak banalnie i nudnie, że nie da się tego czytać. Jednym z dziennikarzy, który wyrastał ponad przeciętność, był Janusz Atlas. Czasami łapię się na tym, że pamiętam jego całe zdania. I to nie te pisane, ale mówione.

Reklama

Paweł Zarzeczny

Dla mnie dużą satysfakcją jest, kiedy jego dorosły syn powtarza, że ja byłem od Janusza trzy razy lepszy. Niemniej jednak wielkość Atlasa polegała na tym, że on wiedział, iż jestem od niego lepszy. Mimo to starał się mnie jeszcze czegoś nauczyć i zachęcić. Oczywiście zachęcał też do tych złych rzeczy: wódki i spędzania nocy w towarzystwie kobiet. Trzeba szczerze powiedzieć, że Janusz Atlas był absolutnym liderem, jeśli chodzi o dziennikarstwo sportowe w Polsce. Po Atlasie ciężko mi już kogoś znaleźć.

Kto załapał się na twórczość Pawła Zarzecznego, może teraz zrobić dwie rzeczy. Albo się oburzyć, że wspominamy innego alkoholika chlapiącego wulgarnością na lewo i prawo (wyjaśniamy, dlaczego Atlas był jednak ponad to), albo dać sobie czas na poznanie kolorowego ptaka, który krążył po ulicach Warszawy jako twarz polskiego dziennikarstwa. No bo skąd ta sława, czy Atlas zasługuje na swoją legendę i na czym właściwie polegał jego fenomen?

Atlas kolorowy

Krzywdzące byłoby stwierdzenie, że Atlas był po prostu dziennikarzem. Owszem, publikował artykuły m.in. na łamach „Sportowca”, „Tempa”, „Reportera”, „Wiadomości Kulturalnych”, „Głosu Polskiego”, tygodnika „Wprost”, „Przeglądu Sportowego” czy „Piłki Nożnej”, ale przyjął też ofertę od Grzegorza Laty na stanowisko rzecznika prasowego PZPN-u. Frustrowało go szufladkowanie, dlatego przez dużą część życia wychodził poza ramy pisania o sporcie i to w sposób naprawdę oryginalny. Pisał jeszcze felietony o motoryzacji dla „Motoru”, robił obyczajowe reportaże dla „Expressu Wieczornego” i miał swoją rubrykę w czasopiśmie satyrycznym „Szpilki”.

Reklama

Ciągle się bał, że zabraknie mu pieniędzy, w związku z tym bardzo dużo pisał. Często po nic, niepotrzebnie, nawet dla gównianych pisemek. Moim zdaniem rozmieniał się na drobne, ale on miał takie poczucie, że musi. Musi coś albo kogoś wyjaśnić, bo inaczej nie zarobi. Nieważne, jak się czuł, jakiej nocy by nie przespał, siadał codziennie o 6 i pisał do 10 – powiedział nam jego przyjaciel z Nowego Jorku, a kiedyś jeden z najpopularniejszych dentystów w Warszawie, Bronek Lematire.

Atlas wystąpił nawet w pięciu filmach (Ekstradycja 2, Pętla dla obcego, Życie Kamila Kuranta, Punkty za pochodzenie, Incydent na pustyni) – co prawda w rolach nie czyniących z niego aktora wartego uwagi, ale i tak trzeba o tym wspomnieć, ponieważ był to niecodzienny wyskok jak na standardy dziennikarskie. No i dorobił się charakterystycznego zbioru książek, tzw. „Atlasów”: Atlas erotyczny. Wszystko o kobietach, Atlas towarzyski, Atlas kryminalnyAtlas figur przeróżnych. Każdy z nich przemycał jakąś część jego osobowości i parafrazował konkretny etap życia, a weźmy za przykład Atlas erotyczny:

Fragment o tym, jak Atlas… stracił dziewictwo:

A gdzieś bliżej końca książki, dokładnie na stronie nr 154, po setnej historii romansu z modelkami i flirtu z byle panną (ładną, słowo klucz) z dyskoteki, puenta dotycząca płci żeńskiej poparta – a jakże – wieloletnim doświadczeniem:

Zdaniem kolegów i koleżanek w latach osiemdziesiątych Atlas był „wysokim, przystojnym, inteligentnym i zabawnym kobieciarzem”. Wypisz wymaluj, archetyp ówczesnego playboya, który chętnie wdawał się w romanse z rozpoznawalnymi kobietami. W 1982 roku na dłużej zatrzymał się przy jednej – zdobył serce Katarzyny Dowbor i ją poślubił. Tylko że ich związek małżeński, w którym Atlas dał się poznać z mrocznej strony, przetrwał zaledwie 7 lat. O jego kulisach można wyczytać w biografii Dowbor z 2013 roku: – Po alkoholu stawał się agresywny oraz znęcał się nade mną psychicznie. […]. Zgubiły go alkohol i małostkowość. Miał mnóstwo żółci, która zżerała jego samego i talent. Janusz, gdyby miał trochę lepszy charakter, byłby jednym z najwybitniejszych dziennikarzy w Polsce.

Jerzy Urban, inny kontrowersyjny dziennikarz rywalizujący z Atlasem 40 lat temu, już dawno odniósł się do burzliwych losów pary Atlas-Dowbor. Wymyślił sobie, że w jednym z tekstów posłuży się taką oto metaforą: – Uprawiali największą miłość od czasu Romea i Julii. Atlas bił Rudą tak długo, aż wbił ją w ambicję.

Tło tego małżeństwa, którym kiedyś żyły media, nieco uzupełnił Bronek Lematire: – Janusz był strasznie zazdrosny o Kasię. Była przepiękną kobietą i tez lubiła się bawić, a Janusz, wie pan, miał trochę obsesyjne poczucie własności. Dlatego się kłócili, choć mówiąc szczerze, to Janusz stworzył Kasię, a nie na odwrót.

Katarzyna Dowbor

Swoje dodał też Andrzej Janisz, znany komentator sportowy zajmujący się piłką nożną i mieszanymi sztukami walki, który od 1983 roku zaliczył z Atlasem wiele wyjazdów na wydarzenia sportowe: – Ani w życiu dziennikarskim, ani też osobistym nie stawiałbym Janusza za przykład. Pamiętam historię z Kasią Dowbor. Grześkowi Świątkiewiczowi, jej następnemu partnerowi, opony w aucie przebijał!

Inaczej jako rodzica i członka rodziny nakreślił Atlasa jego syn, Michał: – Nigdy mnie nie uderzył. Jak mieszkałem w Gdyni z matką i ojczymem, pisał do mnie listy i przynajmniej raz w miesiącu przyjeżdżał z Warszawy na weekend. Miał dobre relacje z byłą żoną, spał w salonie, było w porządku. Ale też zawsze sobie chwaliłem, że rodzice podjęli taką decyzję o rozwodzie. Naprawdę dużo się tam działo. To była mocna pod kątem emocji relacja, w typie włoskim. Do tego świetny był również ojczym, a zatem miałem to szczęście, że zafunkcjonowałem w normalnej rodzinie, mając tuż obok ojca-rockendrolowca.

Nie dało odmówić się Atlasowi, że miał naturalny dar. W latach swojej świetności był magnesem na ludzi i dość szybko stał się warszawskim celebrytą, o którym trudno było nie usłyszeć w różnych środowiskach – od sportowego po artystyczne. Albo też trudno było go nie zauważyć, bo poza osobowością odznaczał się na ulicy czymś jeszcze: – Był arbitrem elegancji i przypominał mi angielskiego lorda. Lansował się też na współczesnego Tyrmanda, dbał o detal. Tu jakieś perfumy, tam poszetka, krzykliwe skarpetki czy buty, których nikt w Warszawie jeszcze nie miał. Jak został rzecznikiem PZPN-u, nie był „rzecznikiem na telefon”. Faktycznie przychodził do biura i pracował, mimo że przy jego pozycji i kontaktach mógł sobie pozwolić na pracę zdalną. No i jak wchodził do siedziby PZPN-u, było wiadomo, że to on. Wygląd mówił wszystko. Były szare garniturki i on, człowiek z wielkiego świata – wspomina Michał Listkiewicz, były prezes PZPN-u w latach 1999-2008.

Michał Listkiewicz i Janusz Atlas

Listkiewicz dobrze znał Atlasa. Wymienia więc jego lepsze i gorsze strony: – Cóż, Janusz miał taką cechę, że czasami brakowało mu empatii. To był dobry, wrażliwy człowiek, ale czasami, jak się za bardzo rozochocił i wódeczki popłynęło za dużo, potrafił być nieprzyjemny. Tak było, gdy kiedyś przyszedł niezaproszony na moje imieniny Pod Kogutem. Z kolegami wyprowadziliśmy go na przystanek autobusowy pod restauracją. Autobus miał być za trzy minuty, mieliśmy czyste sumienie. Ale minęło pół godziny, ktoś wyszedł na papierosa i zobaczył, że Janusz dalej tam siedzi. Powiedział: „Michał, ja wiem, że ty i tak wpuścisz mnie z powrotem, bo towarzystwo za dobrze się ze mną bawi”.

Listkiewicz w swoim stylu dzieli się z nami jeszcze jedną anegdotą: – Raz stoję na postoju taksówek na placu Trzech Krzyży, nagle ze SPATiF-u wyłania się Janusz, troszkę pod wpływem. Jest tam dwadzieścia osób, stoję drugi w kolejce, a on pyta: „Michał, podrzucisz mnie po drodze?”. Okej, nie ma problemu, wsiadamy. Ja jechałem na Bielany, czyli daleko, a on „do Ścieku na Ordynacką”. Mówię mu, że przecież dostałby się tam w 10 minut piechotą albo 5 minut autobusem. On na to: „Nie, nie, Michał, pewni ludzie podjeżdżają taksówką”. Właśnie tak dbał o tę swoją charyzmatyczną aurę.

Co więcej, Janusz Atlas ma w swoim CV nawet prowadzenie drużyny piłkarskiej. Okej, quasi-piłkarskiej, bo mowa o dziennikarskim FC Publikator, ale również tam brylował niczym król-celebryta chętnie wykorzystujący swoje znajomości. Andrzej Janisz: – Wszystko organizował, załatwiał mecze, zwoził reprezentantów Polski. Dzięki temu miałem okazję zagrać z Tomaszewskim, Młynarczykiem, Ćmikiewiczem, Żmudą czy Gadochą. Mieliśmy też załatwianą benzynę do samochodów, bokiem. Co więcej, zanim zacząłem występować w tej drużynie, chłopcy dostawali pieniądze za grę, też bokiem. Janek był w tym mistrzem. To były czasy, kiedy chleb kosztował 4 miliony, więc jak Janek szedł po wypłatę, wracał z wielką torbą i to wszystko rozdzielał.

Andrzej Janisz

Atlas alkoholowy

Dla Atlasa nie istniało życie towarzyskie bez alkoholu. Tak poznawał ludzi, to był jego żywioł, ale zdaniem bliskich nie zdarzało się, żeby przez imprezową stronę zawalał swoje obowiązki. W tej kwestii różnił się od Pawła Zarzecznego, dla którego butelka wódki była jednocześnie partnerem do tańca i często hamulcem do wydajnej pracy, zwłaszcza w ostatnich latach życia. Dla Atlasa – równie często używanym, ale częściej narzędziem do zdobywania kontaktów. Pod warunkiem, że ktoś mu nie podpadł, bo wtedy kontakt zazwyczaj kończył się szybciej, niż zaczął.

Wojciech Kowalczyk, który miał okazję poznać Janusza Atlasa jako piłkarz, wypalił wprost: – Wtedy była grupa dziennikarzy stworzona do balowania. Zrobili swoje, a potem szli się napić. Wszędzie byli zapraszani, a Janusz Atlas szczególnie. Działacze PZPN-u i klubów wychodzili z założenia, że jak z kimś takim można nie posiedzieć? No i był jeszcze Paweł Zarzeczny, który jak dla mnie był bardzo podobny do Atlasa. Głowy do imprez mieli niesamowite. Siedzenie do białego rana nie było dla nich żadną przeszkodą.

Słynne są legendy o mocnej głowie Atlasa, który potrafił przebrnąć przez kilka bankietów dziennie, żeby wrócić o 3 w nocy i napisać felieton do kolejnego wydania gazety. Choć jak usłyszeliśmy od Michała Atlasa, to wcale nie legendy: – Był bardzo zdolny i bardzo pewny siebie, a do tego przy prowadzeniu bujnego życia towarzyskiego był tytanem pracy. Pamiętam, jak rodzice się rozwiedli i tata zabierał mnie na imprezy. Miałem wtedy kilka lat, a traktował mnie jak dorosłą osobę. Takie były czasy. Wedle dzisiejszych standardów pewnie nie świadczy to dobrze o moim ojcu, ale potrafiliśmy wrócić do domu o 3 w nocy. Wiadomo, że z kolegami nie pił tam herbaty. Jak przebudzałem się godzinę czy dwie później, widziałem, jak pisze tekst. Te wszystkie ostre rzeczy, które wyszły pod jego nazwiskiem w gazecie, nie były napisane na bombie. Jak ojciec coś pisał, miał to głęboko przemyślane.

I dodał: – Niesamowicie mocna głowa? To prawda. Nigdy nie widziałem ojca pijanego. Raz tylko na wyjeździe do USA w 2008 roku, kiedy byliśmy na Balu Mistrzów Sportu w Chicago, odbił się na nim czterodniowy maraton imprez. Po ostatniej nocy obudziliśmy się rano z zamysłem wylotu do Nowego Jorku, ale ojciec poprosił o przełożenie tego na następny dzień, bo czuł się tak wykończony. Poza tym – diabla wytrzymałość, której nie odziedziczyłem.

Janusz Atlas, Teresa Folga i Janusz Zielonacki

Michał Listkiewicz przyznał, że nigdy nie widział, żeby Atlas pił dla upicia się. Nigdy też nie złożył propozycji picia we dwóch. Nie, musiało być towarzystwo, duża kompania, a najlepiej zachwycona nim i jego bon motami: – Czasami mówił mi: „Słuchaj, dzisiaj u filmowców o 15, potem imprezka u architektów o 17, wieczorem ten i ten ma urodziny, a na koniec premiera tej i tej sztuki z bankietem”. Miał w ten sposób całe dni rozpisane, to był przewodnik rozrywkowo-bankietowy! Janusz zwykł krążyć swoim szlakiem – bywał w kultowym Czytelniku, później w SPATiF-ie. Potem przemieszczał się na Foksal do architektów i dziennikarzy, a na koniec jeszcze do Ścieku, gdzie odwiedzał filmowców. A dlaczego „Ściek”? Bo jak już wszystko zamykali o północy, filmowcy siedzieli do 3. Ci niedopici i niedopieszczeni wędrowali właśnie w to miejsce, a Janusz był tam akceptowany i pożądany.

Bronek Lematire zapewnia, że Atlas nie był alkoholikiem i zwrócił  uwagę na jego mniej wyeksponowaną, introwertyczną stronę osobowości, która była równie ważna: – Owszem, miał tę ciemną stronę, ale to nigdy nie była dominanta. Wielu ludzi pamięta go jako kolorowego ptaka i zwierzę towarzyskie z alkoholem pod ręką. A niewielu wie, że Janusz uwielbiał również położyć się na kanapie i po prostu czytać. Był głębokim intelektualistą. Miał taką pamięć, że potrafił cytować czyjeś artykuły sprzed 50 lat. Między innymi dlatego był piekielnie zdolny w sensie pisarskim, choć po raz pierwszy został zauważony jako reportażysta. Miał niezwykły styl.

Atlas dziennikarski

Uwielbiali go aktorzy i reżyserzy, a z kolei różnie wspominają dziennikarze, działacze i sportowcy, którzy mieli z nim przecież, delikatnie mówiąc, skomplikowane relacje. Atlas chętnie brał na celownik każdego, o ile nie był Kazimierzem Górskim, którego darzył ogromnym szacunkiem. Jako jeden z zaledwie kilku dziennikarzy w historii mógł wpadać do legendarnego selekcjonera na szklankę koniaku o każdej porze.

Nie bał się konsekwencji w postaci procesów czy zwolnienia z pracy. Nie zważał na to, czy kogoś obrazi. Miał reputację ostrego i bardzo odważnego pióra, które po prostu może więcej niż inni. Nieprzypadkowo zresztą Atlas otrzymał nagrodę trzeciego stopnia „Złotego Pióra” przyznawaną przez Klub Dziennikarzy Sportowych, a także jako jedyny w historii polskiego dziennikarstwa sportowego został trzykrotnie uhonorowany piłkarskim Oscarem z rąk stacji Canal+. Ba, w 2001 roku Aleksander Kwaśniewski odznaczył Atlasa Złotym Krzyżem Zasługi za wpływ na rozwój sportu i publicystyki sportowej. Cała ta gablota z wyróżnieniami nie mogłaby zaistnieć u przeciętnego felietonisty budzącego tylko negatywne emocje. No i cała jego twórczość nie byłaby później opisywana w pracach dyplomowych, gdyby nie wryła się w esencję tego zawodu.

Janusz Atlas i inni dziennikarze na konferencji prasowej

Gdy pytaliśmy o Atlasa w środowisku dziennikarskim, oceniający jego dorobek najczęściej wskazywali na unikalny sposób pisania i jazdę bez trzymanki, jaką potrafił zaserwować wielu znanym postaciom. A było to o tyle łatwiejsze, że świat mediów w latach 80. i 90. był znacznie uboższy niż teraz. Jedno wiodące radio (gdzie swoją drogą Atlas miał własną audycję „Teraz ja”), jedna telewizja, kilka gazet sportowych, trochę więcej gazet centralnych i od czasu do czasu coś z pism lokalnych. Krótko mówiąc, wyrazisty charakter miał większą siłę przebicia.

Sposób oddziaływania artykułów Atlasa na piłkarzy, na bazie doświadczeń z szatni Legii, przedstawił nam Wojtek Kowalczyk: – Janusz miał wywalone na wszystko. Jak złapał, nazwijmy to, jakiegoś trampkarza, to nim trochę poobracał. Jeśli ktoś go znał i kilka razy był z nim na piwku, nie przeszkadzało mu to. Kto potrafił wczuć się w rolę dziennikarzy z tamtego okresu, nie przejmował się krytyką. Ogółem w tamtych czasach była taka plejada dziennikarzy, że jak z nią dobrze nie żyłeś, miałeś przesrane. Dzienników było mało, brak Facebooków i Twitterów, a dziennikarz najczęściej spotykał się z piłkarzem w knajpie. A że to był przeinteligentny gość, łatwo było mu rozmawiać, nawiązać kontakt, powkręcać. Jakiś piłkarz mu zaufał, poszedł na piwko, to potem myślał, że Atlas będzie o nim dobrze pisał. Może, ale tylko do gorszego meczu.

– Tacy dziennikarze się nie patyczkowali. Obrażali piłkarzy, kazali zmieniać im zawód, kasowali ich i to delikatnie rzecz ujmując. Bo skasować to możesz bilet, a tu mowa o walcu, który przez ciebie przejeżdżał. Kiedyś Atlas wygarnął jednemu piłkarzowi, że nigdy nie będzie Władkiem Żmudą, że nie nadaje się na obrońcę. I ktoś taki musiał przybić z Atlasem piątkę, jak stał pod szatnią, bo cała drużyna to robiła. A kiedyś nie było tak jak teraz, że wszyscy się bronią i kochają. W szatni była niewyobrażalna szydera.

Wojciech Kowalczyk

„Kowal” dobrze pamięta też moment, w którym sam został „wyróżniony”: – Kiedyś oberwało mi się od Janusza, ale tak pół na pół. Mieliśmy mecz ligowy przy Łazienkowskiej, pisał wtedy dla „Piłki Nożnej”. Kibice na nas gwizdali, bo nam nie szło, ale w końcu coś ruszyło i strzeliliśmy pięć goli. Miałem dwie bramki i dwie asysty, ale jeszcze przed tym, przy okazji, pokazałem wała do trybuny krytej. Atlas w swoim tekście mnie za to porządnie zjebał, chociaż na końcu i tak napisał, że byłem najlepszy na boisku. Na tej trybunie siedzieli dziennikarze, więc mógł pomyśleć, że to było też w jego kierunku.

Kowalczykowi wtóruje Listkiewicz, który znalazł sposób, jak urazić ego Atlasa: – Byliśmy bliskimi kolegami przez wiele lat, ale kilka razy przyłożył mi tak, że aż mi było przykro. Zawsze mówił: „Koleżeństwo, koleżeństwem, ale tu spieprzyłeś”. Raz w swoim felietonie zrobił mi przykrość, ale udawałem, że tego nie przeczytałem. Zapytał mnie: „Jak tam Michał, czytałeś, jak cię sieknąłem?”, a ja odpowiedziałem: „Gdzie, kiedy, co?”. On oburzony, że jak to, jak mogłem nie przeczytać, że podrzuci mi gazetę, ale odparłem, że nie mam czasu na czytanie. Po jakimś czasie przyznał, że bardziej go ubodło coś takiego niż odpowiedź typu „Jesteś świnią, ch*jem, jak mogłeś?”. Reakcje na jego teksty nakręcały go do kolejnych, bo był prześmiewcą i szydercą. Ale też nie było tak, że niszczył komuś życie. Nie ujawniał szczegółów intymnych, dochowywał tajemnic, pilnował się.

Ofiarami Janusza Atlasa bywały grube ryby swoich czasów. Słynny felietonista przejechał się choćby po Zbigniewie Bońku, Antonim Piechniczku, Dariuszu Szpakowskim, Tomaszu Iwanie, Tomaszu Hajcie czy Ryszardzie Tarasiewiczu, a to i tak zaledwie garstka ze „szczęśliwców”, których zaczepił. Każdy dostawał po razie (choć u niektórych na „razie” się nie kończyło) z konkretnego powodu – kiedy Atlas oceniał w artykule komentatorów mundialu w 2002 roku, chwalił Mateusza Borka, ale na legendzie TVP nie zostawił suchej nitki: – Ocena 3= [najniższa wśród siedmiu ocenianych]. Też za nazwisko, bo wyszkolenie zerowe, w czym sporo winy jego trenerów, pierwszych nauczycieli, kiedy zawodnik był jeszcze w wieku juniorskim. Bąk (Arkadiusz) polskiej reprezentacji piłkarskiej.

Z Hajtą, gdy ten obrażał się na porównanie do Mike’a Tysona czy Andrzeja Gołoty, Atlas rozprawił się słowami: – Wychodzi na to, że Tomasz H. ciągle nic nie rozumie! Nie odnosi się do jak najbardziej merytorycznej krytyki jego boiskowych poczynań: polowania na kości, walenia z główki, gróźb karalnych, natomiast czuje się głęboko urażony porównaniem do dwóch ciężkich bokserów, którzy osiągnęli – Hajto chce, czy nie – znacznie większą, choć równie dyskusyjną, sławę, a i finansowo stoją jakby lepiej. […] Bardzo dobrze, że odchodzi teraz, kiedy nie ma już nic ciekawego polskiej piłce do zaproponowania. Jednak źle bardzo, że odchodzi z pianą i donosem na ustach. Odchodzi w złym stylu. Niby nic dziwnego, bo styl gry też ostatnio prezentował żałosny.

Tak oberwało się Tomaszowi Iwanowi:

A tak po jednym z meczów reprezentacji Wojciecha Łazarka Atlas podsumował Tarasiewicza, nie pisząc wprost o piłkarzu, na którego selekcjoner narzekał w prywatnej rozmowie: – Najbardziej zgorszył trenera piłkarz T., który przyjechał uczesany w koński ogon i z uszami obwieszonymi biżuterią. Łazarek jest pewny, że prowadzi zespół złożony z samych mężczyzn, i to stuprocentowych, więc nakazał się zawodnikowi T. rozcharakteryzować, a póki co wyłączył go z treningów. T. w kadrze pozostał, ale na boisku zagra dopiero wówczas, kiedy udowodni ponad wszelką wątpliwość, że bardziej interesuje go męska gra niż dziewczyńskie fatałaszki.

Ten sprytny zabieg artystyczny z inicjałem „T” nie uchronił jednak Atlasa przed procesem cywilnym, bo w kadrze był tylko jeden zawodnik z nazwiskiem na tę literę. Tarasiewicz się zagotował, kiedy po publikacji artykułu kibice na stadionach zaczęli go regularnie wyzywać od ciot i pedałów. I choć były piłkarz m.in. Śląska wytoczył sprawę Atlasowi o zniesławienie, którą zresztą wygrał, przyznał też po latach, że czytał jego felietony z przyjemnością. Michał Atlas powiedział nam, że to zaledwie jeden z kilku przypadków, kiedy ojciec przegrał w sądzie. A jakby tego było mało, w tamtej sytuacji jakiś czytelnik zapłacił za niego grzywnę: – I dorzucił wiadomość „Ma pan rację, panie Januszu”. Ojciec nie poniósł konsekwencji między innymi za słowa „jeszcze piórko w dupę i do kabaretu”. Swoją drogą słuszne, bo reprezentanci nic nie grali.

I dodał: – Ojciec miał mnóstwo procesów, ale przegrał może dwa. Jeden z nich to była jakaś bzdura z lat 90., kiedy pomylił piłkarzy Wisły Kraków. Napisał, że któryś zapił się na śmierć, ale się walnął, bo nie o tego chodziło. Przyznał się do błędu. Ale jeśli chodzi o poważniejsze procesy o zniesławienie, gdzie oczywistej pomyłki nie było, wygrał prawie wszystkie. Z tego co wiem, był bardzo zdolnym studentem prawa i miał mocne osoby na roku, na przykład Marka Safjana czy braci Kaczyńskich. Dlatego uznał, że lepiej będzie, jeśli sam będzie się bronił.

Wpadka z piłkarzem Wisły Kraków nie jest jednak jedyną w karierze Janusza Atlasa. Andrzej Janisz przypomniał, że nawet taki geniusz potrafił zwieść się pozorom i napisać bzdurę, którą musieli prostować jego przełożeni: – Jasne, że Atlas był człowiekiem bystrym, błyskotliwym i nieprawdopodobnie inteligentnym. Ludzie darzyli go uznaniem, bali się go, choć trzeba wspomnieć, że ma w swoim życiorysie pewną wtopę. To tekst z „Przeglądu Sportowego”, w którym opisał, jak był w „Kamieniołomach” i widział tam słynnego francuskiego lekkoatletę, wtedy rekordzistę świata. Maciej Petruczenko z „PS” to sprawdził i okazało się, że ów sportowiec startował tego dnia w zawodach w innej części świata. Facet, którego zobaczył Janek, był podobny i zdaje się, że łatwo wszedł w rolę. Tak Janek został wkręcony.

Jerzy Urban

O tej sytuacji prawdopodobnie nie słyszały dwie sławne postacie także należące do świata polskiego dziennikarstwa, czyli Ryszard Kapuściński i Jerzy Urban. Obie z budzącymi wątpliwości punktami w życiorysie, a Urban wręcz z punktami odrażającymi, ale też obie z podziwem dla Atlasa. Czego byśmy nie powiedzieli o jednym czy drugim, dobrze znali się na swojej robocie, a Bronek Lematire wyjaśnił, dlaczego warto wspomnieć ich nazwiska: – W czasach, gdy miałem jeszcze gabinet w Warszawie, przyszedł do mnie Ryszard Kapuściński. Rozmowa zeszła na Atlasa i nagle się podekscytował: „Atlas? Ten Atlas? On był taki zdolny, co się z nim teraz dzieje?”. Janusz był jego studentem. Co prawda skończył prawo z innymi tuzami tej branży na roku, ale to nie wszystko. Poszedł później na dwuletnie studium dziennikarskie, które kiedyś można było rozpocząć dopiero po ukończeniu studiów. Właśnie tam jednym z mentorów był Kapuściński.

Zaś jeśli chodzi o Urbana, cóż, wiele o nim można powiedzieć, ale był fenomenalnie piszącym dziennikarzem. Jednym z pierwszych, którzy mieli „zakaz pisania” i musieli wydawać teksty pod pseudonimem albo nazwiskiem innych. W pewnym momencie brakowało mu pieniędzy na jedzenie, bo nie mógł pisać. No i kiedyś tenże Urban wziął do ręki tekst Janusza, przeczytał i powiedział zachwycony: „Bożeee, jak ten człowiek potrafi pisać, jaki to jest styl!”.

Nie każdy jednak wznosił Janusza Atlasa na wyżyny. Zwłaszcza dziennikarze młodszego pokolenia wspominają jego gburowatość, a także zimną aurę, jaką roztaczał wokół siebie. Atlas na pewno wielkiego wrażenia nie zrobił na Krzysztofie Stanowskim, który powiedział nam, tak jak Andrzej Janisz, że to nie był wzór do naśladowania: – Można było go podziwiać za budowę zdań lub odwagę w podejmowanych tematach, ale to są takie cechy, których nie jesteś w stanie od kogoś podłapać. Albo je masz, albo nie. I nie był to człowiek, który w redakcji wykładałby dziennikarstwo. Nie przejmował się innymi, zwłaszcza młodszymi, i trzymał się swojego towarzystwa, z którym, mówiąc wprost, lubił się najebać.

„Stan” na pytanie o porównanie Atlasa do Zarzecznego dodał też: – Paweł skracał dystans. Był osobą, która chciała nawiązać relacje z młodszymi i często sobie po prostu pogawędzić. Atlas natomiast raczej budował mur i trzymał się z tylko z osobami, które znał. Na etapie, na którym go poznałem, nie był szczególnie chętny do nawiązywania nowych znajomości. Ogółem nie był specjalnie miłym kolesiem. Jeśli mówimy o skali talentu, tak, mówimy o olbrzymiej skali, natomiast zapamiętałem go jako osobę opryskliwą, wymagającą i zimną. Nie dało się do niego zagadać jak do kolegi. Jak coś chciał, wtedy byłeś mu potrzebny, ale poza tym raczej traktował cię jak powietrze. Zdarzało się jedynie, że za coś pochwalił, ale generalnie był zajęty sobą.

Takie odczucia miał również Janisz: – Janek potrafił źle zachowywać się względem ludzi i myślał tylko o sobie. Dosłownie grał na siebie. Ale przyznał jednocześnie, że samo zwrócenie uwagi przez Atlasa było dla niego krzepiące na początku kariery dziennikarskiej: – Jak zacząłem pracować w zawodzie i przychodzić na starą Legię, na miejscach prasowych były ławki fotelowe wyjęte rodem z kościoła. Stefan Szczepłek, który się mną opiekował, powiedział raz: „Słuchaj, Andrzej, żeby ci tylko do głowy nie przyszło usiąść tam, gdzie siedzą panowie Lechowski, Stański, Gregorczyk, Woźniak i Atlas”. Jak oni już w tych ławkach siedzieli, zawsze podchodziłem i się przedstawiałem. Mówiłem, kto ja jestem i skąd. Za którymś razem Janek Atlas był pierwszym, który powiedział: „Dobra, kurwa, kawalerze. Już się nie musisz przedstawiać, wiemy, kim jesteś”. To było dla mnie bardzo ważne. Ktoś, kogo teksty czytałem z uznaniem, zauważył mnie.

Podobnie było z ogromną rzeszą czytelników „Piłki Nożnej”, którzy kiedyś często ruszali do kiosków tylko po to, żeby przeczytać jego felietony. Ciekawi tego, kogo zaatakował jako następnego – czy to w świecie lekkoatletyki, czy piłki nożnej, która zdaniem syna Atlasa była dla ojca co najwyżej komfortową niszą. Padło hasło, że był za zdolny na sport, ale nie zmieniało to faktu, że pisał o futbolu jak mało kto i wzbogacał prasę na przykład takimi wywodami:

Atlas zrewoltowany

Przyszedł taki moment w życiu Atlasa, w którym – ku zdziwieniu środowiska piłkarskiego – zmienił stronę barykady. Przez długie lata był jednym z głównych nemesis PZPN-u, stroił sobie żarty z działaczy i punktował ich nawet najmniejsze wpadki. Bronek Lematire twierdzi, że Atlas z nikim nie wchodził w układy i nie dawał się przekabacić byle prezesowi. Ale raz zgodził się na wówczas intratną (ponoć 10 tys. zł brutto miesięcznie) propozycję od Grzegorza Laty, który jesienią 2009 roku, w ramach zastępstwa za Jakuba Kwiatkowskiego, awansował Atlasa z pracownika departamentu komunikacji do poziomu tymczasowego rzecznika prasowego PZPN-u.

Wtedy Zbigniew Boniek, w jednym ze swoich felietonów dla Interii, wyraził dość nieprzychylną opinię o decyzji byłego kolegi z boiska: – Jako piłkarz czy menedżer zostałem kilka razy mocno „kopnięty” przez Janusza-dziennikarza. Nigdy się nie obraziłem, zawsze podałem rękę, jesteśmy kolegami do dzisiaj. […] Janusz to fajny chłop, ale jego wizerunek i postać to zupełnie coś innego niż cechy idealnego rzecznika prasowego. Broń Boże, to nic złego, po prostu prawda. Jeden z działaczy powiedział mi, że Atlas ma być po to, aby walczyć z dziennikarzami, odpowiadać na zaczepki, prostować, krytykować. To jeszcze gorzej. PZPN i tak nie zmieni swojego wizerunku, a biedny Atlas tylko się wykończy. Taka nominacja tylko zaostrzy sprawę, zwiększy dystans i ochłodzi stosunki pomiędzy PZPN i całą resztą.

Z kolei Michał Listkiewicz powiedział nam, że Lato obsypał złotem swojego wroga tylko dlatego, żeby Atlas nie mógł go dalej ośmieszać: – Grzesiek wyszedł z założenia, że wroga lepiej mieć u siebie albo uczynić go przyjacielem, niż się z nim napieprzać. Z całym szacunkiem, ale nie byłby w stanie podjąć szermierki krytycznej z Januszem. Zresztą ja też nie. Wejście w polemikę z nim wiązało się z dużym ryzykiem. Niektórzy dziennikarze i krytycy PZPN-u mówili, że jeśli mają zetrzeć się z Atlasem jako rzecznikiem, lepiej będzie odpuścić. Bali się, że ich ośmieszy.

Jeśli ktoś nie słyszał wcześniej o Januszu Atlasie, a polskim futbolem interesował się tylko od święta, nie było szans, żeby w 2009 roku nadal żył w niewiedzy. Bo Atlas na potrzeby nowej funkcji wcale nie wyzbył się cech dziennikarza-prowokatora, przecząc tym wszystkim prawidłom, że rzecznik powinien rozwiązywać publiczne debaty w sposób dyplomatyczny. Nie, nie było w historii PZPN-u innego rzecznika, który budziłby podobne kontrowersje. Do pożarów wizerunkowych związku szedł z zasadą „oko za oko, ząb za ząb”, a na ataki w swoją stronę reagował alergicznie. Robił show, często niesmaczne, które cytowała cała Polska.

Na przykład na łamach „Gazety Wyborczej” grzmiał w kierunku dziennikarzy: – Dotąd PZPN był bombardowany. Przedstawiano go jako organizację przestępczą, co oczywiście nie ma nic wspólnego z prawdą. Teraz będą odpowiedzi na wszystkie zaczepki. Równie brutalne jak te zaczepki. Byle pętak mógł obrażać senatora RP, który jest jednocześnie wiceprezesem PZPN i uchodziło mu to bezkarnie. Teraz nie będzie uchodzić.

Ale na tym nie kończył. Kiedy kibice reprezentacji w ramach akcji „Pusty Stadion” zbojkotowali mecz Polski ze Słowacją, wyrażając w ten sposób awersję do działań PZPN-u, Atlas na łamach Polsatu bez ogródek ich po prostu zwyzywał. Próbował również rozprawiać się z tą częścią kibiców, która zapowiadała szturm na PZPN: – Związek doświadcza niezasłużonego czarnego PR-u. Sprostam zadaniu, żeby wyśmiewać łobuzerstwo. Będę nazywał je po imieniu i nie zamierzam udawać, że nic się nie dzieje. Ci kibice to są idioci, łobuzy i chuligani.

Zostając przy meczu ze Słowacją z października 2009 roku, Atlas spałował też medialnie jednego z reprezentantów, Mariusza Lewandowskiego. Co prawda „Cycowi” odcięło prąd i sam wystawił się na strzał, sugerując publicznie, że czeka na „motywację” od Słoweńców do ambitniejszej gry w piłkę, ale to była pożywka dla dziennikarzy, nie Atlasa-rzecznika. Ten jednak nawet nie ukrywał, że się zapomniał: – Nie wypowiadam się jako pracownik PZPN, bo całą sprawę znam tylko z mediów. Jednak jako dziennikarz i jako kibic mogę powiedzieć, że jeśli takie słowa padły, to gdyby ode mnie to zależało, Lewandowski już nie zagrałby w reprezentacji. Mógłby się spakować, jechać do domu i już nie wracać.

Słynna była też sprzeczka Atlasa-rzecznika z Michałem Szadkowskim z „Gazety Wyborczej”. Ten drugi wytykał mu przy każdej okazji problemy z alkoholem i znajomość z „Fryzjerem” (do której przechodzimy później), a gdy w końcu bezpośrednio zadzwonił do Atlasa, usłyszał wiązankę, której nie da się zapomnieć: – Pan jest chuj, a nie dziennikarz! A ja z chujami nie rozmawiam!

Atlas był bardzo wdzięcznym celem do ataków przez swoją przeszłość i musiał mieć tego świadomość. Głupio było zaczepić kolegę po fachu, jedną z legend dziennikarstwa, ale już zdecydowanie prościej przychodziło to w momencie, gdy zmienił zespół. A że dyżurnym tematem przy zespole PZPN-u był alkohol, w 2009 roku gromadziło się mnóstwo plotek, jakoby właśnie trunki wysokoprocentowe przejmowały nad Atlasem kontrolę. Nie trzeba się specjalnie rozwodzić, że takie oskarżenia, nawet jeśli niesłuszne, idealnie wpisywały się w krajobraz patologicznego związku pieśni i tańca Grzegorza Laty.

Ale Atlas nie zostawiał tego bez odpowiedzi: – Widzieliście mnie, żebym spadał z krzesła? Ja mam naprawdę bardzo mocną głowę. Jak już piłem, kładłem spać kompanów, a nie mnie kładziono. I nie piję w pracy. Czy moje bogate życie wewnętrzne ma przysłaniać moje życie służbowe? I co, cały mój dorobek dziennikarski powstał na bani? W wolnym czasie mogę robić to, na co mam ochotę. Jeden biega w maratonach, a drugi lubi pójść do szynku.

Pracą rzecznika nacieszył się zaledwie przez miesiąc, a i tak zdążył rzucić w wywiadach tyle zapalników, że obdzieliłby nimi kilku poprzedników i drugie tyle następców. Właściwie można było odnieść wrażenie, że niedługo przed śmiercią wywalił w cholerę ostatnie progi zwalniające. Choćby w rozmowie dla „Dziennika”, w której Cezary Kowalski podszczypywał go w kilku drażliwych tematach, Janusz Atlas absolutnie nie gryzł się w język:

„Moje ataki na PZPN były nieskuteczne. Całe moje „pisanie antypezetpeenowskie” na nic się zdało. Jak człowiek się ściga z tramwajem i po dobiegnięciu do trzeciego przystanku traci siły, to wygodniej jest jednak do niego wsiąść.”

„Czy ja wcześniej byłem kochany? Moje nazwisko zostało zszargane, zanim zdążyłem powiedzieć „dzień dobry państwu”. Pijak, były dziennikarz, esbek, nie wiadomo co.”

„Uważam, że jestem wybitnym dziennikarzem i wcale nie tylko piłkarskim. Wydałem 10 książek, wszyscy mnie znają. Nie tak jak teraz w nowym pokoleniu, że są dziennikarze znani dziennikarzom, natomiast kompletnie nieznani czytelnikom.”

Janusz Atlas i Grzegorz Lato

„Ja już wszystko napisałem. Od wielu lat byłem nieuczciwy wobec moich czytelników. To była kalka z kalką, sztampa ze sztampy. Już nic nie miałem ciekawego do zakomunikowania.”

„Nie powiedzieliście ani jednego dobrego słowa na mój temat. Cały czas tylko, a dlaczego pan jest chujem? Mówili też, że maltretowałem żonę, „nie raz ją katując”. A ona została gwiazdą telewizji, a do tego jestem z nią 21 lat po rozwodzie.”

„Czy tu pracują gangsterzy? Wam się wydaje, że wszyscy tu tylko kręcą lody? OK. Afera korupcyjna. Ale gdyby ktoś z PZPN za to odpowiadał, to by go dawno wyprowadzili przy kamerach. Nie w kajdankach, ale w łańcuchach i od razu założyliby czerwony kubrak na łeb. Tu było 15 kontroli. Nie mam dyskomfortu, że pracuję w firmie przestępczej.”

Atlas fryzjersko-mafijny

Nie da się zarzucić Atlasowi, że w PZPN-ie był częścią mafijnej siatki, ale w swoim życiu jak najbardziej ocierał się o światek przestępczy w przeróżnych okolicznościach. I to licząc od wczesnego dzieciństwa w latach sześćdziesiątych, które spędził na warszawskim Muranowie w niekoniecznie doborowym towarzystwie. Nie wiadomo kim by się stał, gdyby nie interwencja rodziców, a była potrzebna, bo Atlas przez jakiś czas był… złodziejem.

Jako dziewięciolatek byłem w bandzie złodziejskiej. Kradliśmy ze starszymi kolegami i nie będę udawał, że nie zdawałem sobie z tego sprawy. W końcu mnie złapali. Groził mi poprawczak, ale gdy opuściłem izbę dziecka rodzice przemycili mnie na Śląsk. Tam mieszkał dziadek, wiceprezes Sądu Wojewódzkiego w Katowicach. I on mnie wybawił, został moim kuratorem. Potem skończyłem prawo, notabene na jednym roku z braćmi Kaczyńskimi. Może odkupiłem winy – opowiedział niegdyś w „Dzienniku Polskim”.

Dziadek przed śmiercią powiedział mu, że jest idiotą i prostaczkiem. „Jakbyś znał łacinę, to byś rozumiał, że homo idiotus to człowiek prosty. Ot, prostaczek, jak ty”. Janusz Atlas najwyraźniej wziął sobie te słowa do serca, bo wybrał drogę prawno-dziennikarską. Chciał być jak Kapuściński, ale przyznał, że czegoś mu zabrakło. Mimo to służył jako obiekt badań magisterskich, choć nie krył z tego powodu zdziwienia: – Zabrałem pewne studenta na jedną, drugą imprezę. Stoimy w galerii, a on z notesem zagaduje moich znajomych, którzy się z nami witają: „Co pan sądzi o Januszu Atlasie”. Tragedia. Powstała straszna praca! Po co o mnie pisać? Czy ja jestem gwiazdą filmu i estrady?

Gwiazdą? Nie. Ale zdecydowanie bohaterem filmowych historii, który często znajdował się tam, gdzie działo się coś złego. Atlas przeciął się na szlaku ze środowiskiem mafijnym, ubeckim i korupcyjnym, ale, jak sam twierdził, żył w przekleństwie nieodpowiedniego miejsca i czasu. Weźmy choćby kontakty z SB, które ciągnęły się zanim w wywiadach praktycznie do końca życia. Pytanie, czy Janusz Atlas był agentem, padało niezliczoną ilość razy, ale jego syn nigdy nie miał wątpliwości.

Michał Atlas: – Jak usłyszałem, że ojciec znalazł się liście Wildsteina, czyli mógł być agentem służb, spytałem o to mamę, z którą dawno się rozwiódł. Powiedziała: „On? Tajnym agentem? A w życiu!”. Ojciec ostro się wkurzył, wystąpił do sądu i dostał status pokrzywdzonego. Dopiero później okazało się, czym była ta lista. Wpisując na nią kogoś, służby nie rozróżniały, kto jest agentem, a kto ich zdaniem jest kandydatem, którego można zwerbować. A do ojca robili właśnie podchody.

W rejestrze Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu faktycznie widnieją wzmianki o tym, że Atlas, pseudonim „Globus”, był tylko rozpracowywany jako potencjalny tajniak do zwerbowania. Ale plany SB spaliły na panewce, bo zdaniem najbliższych Atlas nie opowiadał się po żadnej ze stron politycznych: – Wytypowany został do współpracy z SB w celu „zabezpieczenia dopływu informacji o negatywnych zjawiskach i osobach występujących w środowisku dziennikarzy prasy młodzieżowej”. Ostatecznie odmówił kontaktów z SB, wykazując swoją „nieufność do aparatu państwowego”. Sprawę zakończono z powodu „braku możliwości wykorzystania operacyjnego” – czytamy na stronie Instytutu Pamięci Narodowej.

Nie zawsze jednak istnieje możliwość, żeby w jakiejś sprawie zasłonić się dokumentacją. A co dopiero udowodnić, że pijąc wódkę z człowiekiem uznanym później za persona non grata w polskim futbolu, nie miało się wiedzy o jego przestępczej działalności. To też dyżurne pytanie, z którym Atlas musiał zmagać się wielokrotnie, to znaczy: co łączyło go z Ryszardem „Fryzjerem” Forbrichem, który nazywał Atlasa naczelnym glazurnikiem kraju?

W jednym z wywiadów odpowiedział na medialne zarzuty w swoim stylu: – Mam lodówkę i kuchenkę Amiki, ale mam na to kwity, choć gwarancja się skończyła, uprzedzę wasze kolejne pytanie. „Fryzjer” powiedział w sądzie, że jestem naczelnym glazurnikiem kraju. To klucz? To tajemnica? Pytał mnie ambitny reporter telewizji. Co to znaczy glazurnik? Może chlał? Ale wtedy to byłby politurnik raczej. Albo wygładzał ślady „Fryzjera”? A ja się nazywam Atlas, tak jak najlepszy klej do glazury. Oto cała tajemnica. Dobrze znam Ryśka. Ale czy to znaczy, że razem handlowaliśmy meczami? Ja „Fryzjera” bardzo lubię. A czy to wstyd z nim wywiad zrobić, kiedy opowiada śmieszne rzeczy? Jak policja go wyprowadzała dwa razy z domu, bo się kamera zacięła i musieli ujęcie powtórzyć? Ja go nie poznałem jako kryminalistę, ale jako działacza Amiki Wronki. Czasem lubił do mnie zadzwonić i czułem, że chce się przed kimś pochwalić, że mnie zna.

Swoje trzy grosze w tej kwestii dodał Michał Atlas: – Oskarżać ojca o relację z „Fryzjerem” to tak jakby robić to samo w przypadku Tomka Smokowskiego i Andrzeja Twarowskiego, którzy przez długi czas pracowali z Witem Żelazko w Canal+. Jeśli chodzi o „Fryzjera”, każdy znaczący dziennikarz musiał go znać. Poza tym ojca nie było w żadnych podsłuchach, nie było tropów – ba, w polskiej piłce to bardziej ludzie zabiegali o kontakt z ojcem niż odwrotnie.

„Fryzjer” bardzo cenił sobie obecność Atlasa na swoich imprezach we Wronkach, ale to tyczyło się nie tylko ówczesnego zastępcy redaktora naczelnego „Piłki Nożnej”, bo również Jacka Kmiecika (wice-naczelny „PS) albo Pawła Zarzecznego. To były gwiazdy dziennikarstwa sportowego, które mogły liczyć na szczególną gościnność szefa mafii korupcyjnej. Często przyjeżdżał po nich taksówkarz i zawoził z dworca wprost do willi, którą nazywano „biurem spadków i awansów”. Atlasowi nigdy jednak nie udowodniono, żeby z Forbrichem łączyło go coś więcej niż „wódeczka i panienki”. Ba, Atlas napisał nawet książkę pt. Sprzedana liga. Szmal, gangsterzy i futbol, dla której pretekstem była słynna „niedziela cudów” w 1993 roku. Nie było więc tak, że na widok przekrętów w polskim futbolu siedział z założonymi rękoma. Też je tępił.

Jeśli chodzi o szczęście Atlasa do lądowania w niefortunnym splocie wydarzeń, to nie wszystko. W 2001 roku na Saskiej Kępie dołączył do kolacji z ministrem sportu, który tej samej nocy został zastrzelony. Od denata, którym był Jacek Dębski, Atlasa dzieliło pół sali, kilka stołów i ściana oddzielająca restaurację od podwórza. Łącznie jakieś kilkanaście metrów od ofiary gangsterskich porachunków.

Sprawa była dość zawiła i nie ma teraz sensu się w nią zagłębiać, ale trzeba wspomnieć, że Atlas znalazł się tam przypadkiem. To była mocno zakrapiana alkoholem impreza ministra i jego znajomych, a gdy padł strzał, kilka osób, w tym Janusz Atlas, ulotniło się z miejsca zdarzenia. Ze sprawą zabójstwa nie miał nic wspólnego, choć istniało jakieś prawdopodobieństwo, że jako naoczny świadek skończy podobnie jak człowiek, który w tamtym czasie wydał wojnę „leśnym dziadkom” na czele z Marianem Dziurowiczem, wtedy wiceprezesem PZPN. To właśnie po tamtym dniu Atlas powiedział: – Ja mam to nieszczęście, że zawsze znajdowałem się tam, gdzie coś się działo. To jest moje przekleństwo.

Atlas komediowy

Marian Dziurowicz, były prezes PZPN-u w latach 1995-1999, nie został w poprzednim rozdziale wymieniony przypadkowo. Janusz Atlas sprawił jednemu z jego kolegów ze związku naprawdę okropnego psikusa, którym płynnie przechodzimy do nieodzownej części charakteru naszego bohatera, wartej osobnego rozdziału. To był urodzony komediant, w dodatku rzucający na lewo i prawo przechwałkami, z jakim sprytem kogoś nie załatwił. A jak nie chwalił się sam, historie z nim w roli głównej przytaczali inni. O jednej, właśnie z ofiarą z PZPN-u, opowiedział nam Michał Listkiewicz:

Najpierw warto zacząć od tego, że przy Januszu wymiękał nawet Marian Dziurowicz, taki śląski kacyk, terrorysta, którego wszyscy się bali. Wiedział, że jak Janusz coś o nim napisze, to pójdzie mu w pięty, a jak dojdzie do dyskusji, nie poradzi sobie. A że Janusz miał swoje pomysły z księżyca, za czasów prezesury Dziurowicza upatrzył sobie pewnego wiceprezesa na wyjeździe na mecz reprezentacji młodzieżowej we Wronkach. Jechał z tym wiceprezesem razem z podobnie lubiącymi życie kolegami – Pawłem Zarzecznym, Pawłem Smacznym i Bogdanem Bańko. Ta czwórka to było towarzycho, które mogło cysternę wypić.

No i w trakcie podróży upili tego biednego wiceprezesa, który tak stracił kontakt z rzeczywistością, że chłopcy ułożyli go na boisku za bramką. Do meczu zostały jeszcze dwie godziny, więc poszli sobie na piwko. Godzina meczu się zbliża, kibice wchodzą na stadion, a pan w garniturze, białej koszuli i krawacie śpi na trawie. Jak się okazało, że to nie jakiś menel z Wronek, tylko wiceprezes PZPN-u, to wiadomo. Janusz potem się chwalił: „Ale numer wymyśliłem!”.

Janusz Atlas i Marian Dziurowicz

Do tej pory w tekście nie padło słowo „Żyd”, a to ważne, zwłaszcza w dobie poprawności politycznej. Bo w istocie Janusz Atlas miał korzenie żydowskie, czego nie wypierał, a wręcz w różnych przypadkach się z tym obnosił. Często w żartach, tak jak my teraz z zachowaniem elementu żartobliwości zacytujemy kilka opowieści o Żydzie i jego dziwactwach:

Andrzej Janisz: – Było takie zgrupowanie za trenera Wójcika. Chyba graliśmy z Gruzją i Mołdawią. To były takie lata, że w tych krajach wszędzie rządziła gangsterka. W hotelu zajmowali się nami właśnie gangsterzy – ochraniali nas, ale nie za darmo. My robiliśmy im pewne przysługi, a oni nam. Jako że mówimy o nieboszczykach, Paweł Zarzeczny, który raczej się na mnie nie obrazi, chciał z czegoś skorzystać. Choć byłoby lepiej powiedzieć z „kogoś”. Miał wtedy pokój z Jankiem Atlasem i pewna dnia zapytał: „Wiesz, Janek, o czwartej to może byś na jakieś dwie godziny wyszedł?”. A Janek: „Spokojnie, nie ma sprawy”. Nagle bierze torbę i zaczyna pakować do niej wszystkie swoje rzeczy. Paweł zdziwiony: „Janek, kurwa, co ty robisz?”. Janek na to: „Paweł, my, Żydzi, zawsze musimy być spakowani”.

Jeden z wyjazdów reprezentacji wspomina też „Kowal”: – Nie wiem, ile miał promili, ale wyszedł z samolotu w Izraelu i powiedział, że musi ucałować ziemię świętą. Mieliśmy papieża na pokładzie! Wyszedł, uklęknął, buziaczka pizgnął płycie lotniska, no i cześć. 

Michał Atlas powiedział z kolei, że ojciec z jednej strony żydostwem się snobował, a z drugiej, jeszcze jako młody człowiek, się go bał. Ale nie wyjechał do USA jak wielu Żydów, którzy przeżyli II wojnę światową: – Jak zapytał swojego ojca w 1968 roku, czy aby dobrym pomysłem nie będzie wyjazd, bo zrobiła się antysemicka nagonka, usłyszał: „Ja mam wyjechać? Niech oni spierdalają”. No i ojciec przejął to podejście dziadka. Kazał innym spierdalać. W tamtych czasach dużo znanych dziennikarzy było Żydami, co też było znaczące. Dorastali w biedzie.

Po części dlatego Atlas zawsze doceniał to, co ma, obracając w żart różne niedostatki. Choćby na jednej z hotelowych posiadówek w Katowicach, na której z Andrzejem Janiszem i wieloma innymi dziennikarzami ucztował po pracy, wykazał się zachowaniem, które tylko dla wtajemniczonych było zabawne. Nawrzeszczał na młodszego kolegę po fachu, bo ten zaczął wybrzydzać. Wszyscy poza „ofiarą” wiedzieli, że żartuje: – Wracaliśmy głodni po meczu na Śląskim. Kuchnia działała do 23, dlatego zrobiliśmy zrzutkę, żeby została dłużej dla kilkunastu osób. Chcieliśmy zjeść i napić się jak ludzie.

Okej, zgodzili się, no to siedzimy po meczu, jest biesiada, są jakieś flaszki. Mieliśmy jedno danie (kotlet schabowy), czystą wódkę i piwo, nic więcej. Schodzi do nas Marcin Figura, z którym wtedy robiłem mecze. Patrzy na to wszystko i mówi: „Schabowyyy? Jakąś sałatkę bym zjadł, może wina się napił”. Janek tak się spojrzał i wypalił: „Ty, kurwa, zamiast podziękować starszym, że ci michę i wlewkę zapewnili, wybrzydzasz? Wypierdalaj!”. Marcin się wystraszył, wziął tego schabowego, popił wódką i wszystko było w porządku – opowiedział Janisz.

Jeszcze jedną historię zapamiętał Bronek Lematire, do którego Atlas raz przyszedł zrobić zęba. Miał dość tego, że nie mógł często się uśmiechać i musiał nosić specjalnie zapuszczone wąsy, które zakrywały zepsute uzębienie: – Oczywiście najpierw wyspacerował godzinę, zanim wszedł do mojego gabinetu. Bał się zabiegów dentystycznych. Ale zrobiłem mu tę naprawę, minęło trochę czasu i spotkaliśmy się na czyichś urodzinach. Tam powiedział mi: „Bronek, czy ty wiesz, że jak od ciebie wyszedłem, poszedłem na Nowy Świat, wchodziłem do każdego sklepu i szczerzyłem się do każdej ekspedientki? Bo wreszcie mogłem!”. Na tej samej imprezie ktoś zaczął się do mnie stawiać, to Janusz wziął go na bok i sprostował: „Słuchaj no, kolego, to jest człowiek, który mi uśmiech przywrócił, a ty mu, kurwa, możesz co najwyżej buty wylizać”.

Atlas nieśmiertelny

Janusz Atlas lubił życie, jakie prowadził. Nigdy się nie zastanawiał, co by było, gdyby nie papierosy, alkohol, zacne gremium kobiet czy lista zdobytych wrogów. Nie był konformistą i szybko wdawał się w konflikty, ale równie łatwo zapracowywał sobie na sympatię. Najlepiej byłoby powiedzieć, że był po prostu skomplikowany. Trudny do zrozumienia prywatnie i zawodowo. Dowcipny i wulgarny. Elokwentny, ale choleryczny. Legendarny, ale, jak każdy z nas, śmiertelny.

Nie dożył 61. urodzin. Zmarł w styczniu 2010 roku na raka szpiku kostnego, leżąc w szpitalu, z którego zamierzał wyrwać się po nocy sylwestrowej. Umierał, ale z nudów. Michał Listkiewicz był jedną z ostatnich osób, która z nim rozmawiała: – Odwiedziliśmy go z kolegami i pamiętam, jak powiedział: „Chłopcy, nudno tutaj, mam dosyć. Jeszcze odtańczę Sylwestra z pielęgniarkami i spierdzielam stąd”. No i wiadomo, w jaki sposób opuścił szpital 3 stycznia. Ale wierzył, że wyjdzie o własnych nogach. Nie miał poczucia, że coś się kończy, a na nasz widok bardzo się ucieszył. Nawet w ostatnich tygodniach życia był typowym Januszem. Nawet będąc w szpitalu, wiedział, że w jakiś dzień jest pięć bankietów! „Carpe diem” miał wymalowane na twarzy.

Michał Atlas powiedział nam, że to był do końca ten sam człowiek. Nie miał refleksji nad swoim postępowaniem, a kiedy jesienią 2009 roku trafił do szpitala, choroba zaczęła postępować bardzo szybko: – To było tak, że wyszedł ze studia TVN 24, zgasło światło i źle stanął. Pękła mu kość w nodze. Licząc od pierwszych badań, trwało to trzy miesiące, ale wydaje mi się, że ojciec pożyłby dłużej o jakieś pół roku, gdyby nie chemioterapia. Nie wszyscy przeżywają chemię, a ojciec na nią nie zareagował. Wiadomo, jak to działa. Chcesz w ten sposób zabić raka, ale przy okazji zabijasz cały organizm. A to był rak w takim stadium, że nie miał szans na pokonanie go. Nie mieliśmy kończącej rozmowy, dzień przed śmiercią był w dobrej formie, a później… cóż, nieprzytomny, nieosiągalny, w agonii. Nie padało słowo „śmierć”, mimo że nadchodziła. Wszyscy o tym wiedzieli, ojciec raczej też.

Janusz Atlas z synem

Odszedł, ale niewątpliwie zostawił za sobą jakąś spuściznę. Zaszczepił odwagę w niejednym dziennikarzu z kolejnego pokolenia, a pamięć o jego twórczości nie zginęła. Nawet mimo faktu, że dziennikarstwo przez ostatnie dekady ewoluowało, a wraz z nim zmniejszyła się potrzeba magazynowania fizycznych wydań prasy, po Atlasach, kilku innych książkach i skrawkach felietonów wciąż da się zobaczyć, ile znaczył komplement „mieć pióro jak Janusz Atlas”. Oczywiście w teorii, bo w praktyce to było podobno niemożliwe. Atlas był tylko jeden. Dało się go kochać, podziwiać, lubić, nie trawić, nienawidzić i to bez poczucia, że któraś z emocji jest niewłaściwa. Ale na pewno nie kopiować.

Ktoś mógłby zapytać, czy taki tuz dziennikarstwa, jakim był Atlas, dałby radę w dzisiejszych mediach. Cóż, Listkiewicz twierdzi, że byłoby mu trudniej ze względu na wszechobecną politykę redakcyjną, ale mimo to byłby sensacją: – Janusza nie można było zmusić do napisania czegoś inaczej. Tego dowalimy, tego bronimy – nie, Janusz sam był sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Idealnym rozwiązaniem byłoby dla niego założenie multidyscyplinarnego bloga, który moim zdaniem byłby dzisiaj hitem. Nie dałby plamy nawet w dziedzinie medycyny czy gospodarki, bo ze swoją inteligencją sprawiałby wrażenie, że na tym też się zna.

Tego już się jednak nie dowiemy, a wy przeczytaliście ten tekst dlatego, że nie został wygenerowany przez AI. Oj, dzisiaj to by Atlas miał dopiero używanie. Mógłby rozbudować swoją tezę z końcowego etapu życia, że dziennikarzy zastąpili nie tylko pracownicy redakcji, ale też chat GPT. No właśnie, niech teraz ktoś spróbuje wykorzystać algorytm, żeby odtworzyć jedną z najwybitniejszych i najtrudniejszych osobowości w historii branży. Życzymy powodzenia!

Źródła: książki Janusza Atlasa, wywiady własne, IPN, Dziennik Polski, Interia, TVP Sport, Weszło, Przegląd Sportowy, Tygodnik Przegląd, myfootballmanager.pl, i.pl, press.pl.

Fot. Newspix/zdjęcia ze zbioru Atlasów

W Weszło od początku 2021 roku. Filolog z licencjatem i magister dziennikarstwa z rocznika 98’. Niespełniony piłkarz i kibic FC Barcelony, który wzorował się na Lionelu Messim. Gracz komputerowy (Fifa i Counter Strike on the top) oraz stały bywalec na siłowni. W przyszłości napisze książkę fabularną i nakręci film krótkometrażowy. Lubi podróżować i znajdować nowe zajawki, na przykład: teatr komedii, gra na gitarze, planszówki. W pracy najbardziej stawia na wywiady, felietony i historie, które wychodzą poza ramy weekendowej piłkarskiej łupanki. Ogląda przede wszystkim Ekstraklasę, a że mieszka we Wrocławiu (choć pochodzi z Chojnowa), najbliżej mu do dolnośląskiego futbolu. Regularnie pojawia się przed kamerami w programach “Liga Minus” i "Weszlopolscy".

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

95 komentarzy

Loading...