Reklama

Śpieszmy się kochać Lewandowskiego [KOMENTARZ]

Paweł Wojciechowski

Autor:Paweł Wojciechowski

21 października 2024, 12:33 • 7 min czytania 117 komentarzy

Robert Lewandowski pobił kolejny rekord strzelecki, który stawia go już nie w szerokim gronie najlepszych napastników w historii, ale niemal na samym szczycie, gdzie ustępuje jedynie futbolowym półbogom. Piłka nożna jest brutalnie niewymiernym sportem. Jeden błąd może przekreślić świetną postawę przez cały mecz, a czasem cały sezon (prawda, panie Gerrard?). Liczba bramek w tym sporcie niuansów, w którym, aby oddzielić zwycięzcę od przegranego wystarczy często jedno trafienie, a nie kilkadziesiąt punktów jak w siatkówce, czy koszykówce, wydaje się jednak jedyną statystyką, która jest nie do podważenia. I to właśnie w niej jednym z trzech najwybitniejszych graczy w historii tej dyscypliny stał się w niedzielę polski napastnik.

Śpieszmy się kochać Lewandowskiego [KOMENTARZ]

Niektórzy pewnie mogliby jeszcze bardziej wgłębiać się w szczegóły i wyliczać gole ważne, decydujące, w meczach z najsilniejszymi rywalami itp., podważając samą ich liczbę. Ale zostawmy malkontentów. Na samym końcu w futbolowych annałach pozostaje najlepszy strzelec ligi, turnieju, czy danego meczu i sucha liczba, a przy Robercie Lewandowskim od kilkunastu lat te liczby są stałe i spektakularne.

Polak po niedzielnym meczu z Sevillą, w którym ustrzelił dublet, wspiął się na trzecie miejsce w klasyfikacji wszech czasów najlepszych strzelców lig TOP 5. Z 366 golami zepchnął z niego nieśmiertelnego Gerda Mullera (365), a przed sobą ma już tylko niedoścignionych Leo Messiego (496) i Cristiano Ronaldo (495). Jeśli doliczymy do tego trzecie miejsce na liście snajperów Ligi Mistrzów, gdzie 36-letni Polak jest już od dawna, mamy jasność. Polak jest wśród największych.

Reklama

Takich artykułów czytaliście już mnóstwo. O tym, że oto mamy okazję obserwować co tydzień na żywo najlepszego piłkarza w historii naszego futbolu, nieprzesadnie obfitego w sukcesy, szczególnie te indywidualne. Jednak to nie może się nudzić. Przecież ten 36-letni facet spełnia marzenia każdego kilkulatka mówiącego o tym, że będzie wielkim piłkarzem. Tylko, że życzenia jego ojca siedzącego obok świątecznego stołu wypowiadane do chuderlawego chłopca, a uwiecznione w filmie dokumentalnym o Lewym, akurat się spełniły. Ba, to ten chuderlak je spełnił. I kiedy łamie kolejne bariery strzeleckie, kiedy wchodzi po raz kolejny na piłkarski Olimp, przyćmiewając wszystkich tych Eto’o, Ibrahimoviciów, Benzemów, Kane’ów czy Salahów do których był uparcie porównywany, często na niekorzyść, trzeba po prostu wstać i bić brawo.

Jego strzeleckie popisy wydają się nie mieć kresu i kiedy patrzymy na CR7 czy Messiego, starszych w końcu od Polaka, to można śmiało przewidywać, że to jeszcze chwilę potrwa. Oczywiście piłkarscy kosmici grają już w ligach o dużo niższym poziomie sportowym, ale kiedy wchodzą na poziom międzynarodowy, nadal strzelają na potęgę. Ich rekordy, napędzane przez intensywność ich wieloletniej bezpośredniej rywalizacji, wydają się nie do prześcignięcia nawet za sto lat. Ale zaraz za nimi jest już tylko Lewy.

Urodzony jeszcze w PRL-u, dorastający w dzikim kapitalizmie lat 90., a wchodzący w dorosłość już z telefonem komórkowym w ręku w pierwszej dekadzie nowego milenium. To ostatni Mohikanin pokolenia urodzonego w latach 80. Zarówno w reprezentacji jak i na wielkiej scenie europejskiej. Łączący stare z nowym, ale wciąż najlepszy. Czasem niezdarnie poruszający się w świecie social mediów, choć i tak z zasięgami niebotycznymi w porównaniu do kolegów z klubu czy reprezentacji.

Podczas ostatniego zgrupowania naszej kadry nasz kapitan został zapytany, za co podziwia swojego wielkiego vis a vis w reprezentacji Portugalii. Odparł: – Za to, że wciąż mu się chce, że nadal jest taki głodny goli i zwycięstw. 

A to też przecież domena tych największych. Niezgoda na bylejakość i ciągłe parcie do przodu. Po gole, po trzy punkty, po progres. I tu Lewandowski też jest w jednej linii z tymi dwoma kosmitami. Bo on robi dokładnie to samo. Nietrudno wyobrazić sobie go kopiącego piłkę do 40-tki. Może już nie na tym absolutnym szczycie, ale wciąż na niezłym poziomie. Zbierającego kolejne skalpy na kolejnych bezradnych golkiperach. Kolekcjonującego dublety i hat-tricki. 

Reklama

Liczba 366, na której się zatrzymał wczoraj, to też magiczna liczba. Tyle dni ma w końcu rok przestępny, a w takim właśnie urodził się polski napastnik. 312 goli w Bundeslidze i 54 w La Liga, a przecież jest jeszcze niemal setka trafień w Lidze Mistrzów, 84 gole dla reprezentacji i kolejne kilkadziesiąt w krajowych pucharach i innych rozgrywkach. TO JEST ABSOLUTNY TOP.

Tymczasem my narzekamy na to, że w klubie strzela, a w kadrze nie potrafi. Że strzela Gibraltarom, a Anglii, czy Holandii nie. Że Grzegorz Lato i Zbigniew Boniek to jednak mają medale mundialów, a on nie. Serce kibica nie zna limitów. Tak bardzo przecież chcemy sukcesów naszej reprezentacji, że często wyobrażamy sobie, że sam pobiegnie, wywalczy piłkę i będzie asystował przy własnym golu. Tego typu rozważania zostawmy już jednak internetowym januszom i nosaczom, którzy z poziomu kanapy widzą przecież najwięcej.

A my delektujmy się tym, że w jednej z najlepszych lig świata na potęgę strzela Polak, który wciąż potrafi schować do kieszeni młode gwiazdki Realu. W tym tygodniu nadchodzi wprawdzie test wielkości Barcelony pod wodzą Flicka – najpierw prestiżowe i sentymentalne dla polskiego napastnika i niemieckiego szkoleniowca spotkanie z Bayernem w Lidze Mistrzów, a w weekend ligowe El Clasico na Bernabeu. Lewy wcale może w tych meczach gola nie strzelić. I co z tego? Zarówno mistrzostwo, jak i Trofeo Pichichi przyznawane są za cały sezon, a w nim póki co Polak nie ma sobie równych.

Leszek Orłowski, dziennikarz Piłki Nożnej i specjalista od hiszpańskiego futbolu napisał niedawno: – Futbol składa się z pięciu rzeczy: fizyki, techniki, taktyki, mentalu i ambicji. Załamanie i odrodzenie formy Roberta Lewandowskiego było wywołane splotem wszystkich tych czynników. Bo trzeba przyznać, a to też jest typowe tylko dla największych, że kiedy wydawało się, że Robert już jest po drugiej stronie góry, zawrócił i wspiął się znowu na futbolowy Everest. 

Co ciekawe, nawiązał do swoich najlepszych lat w Bayernie znów pod wodzą tego samego trenera. Za Xaviego usychał w niewygodnym dla siebie systemie, notując najgorsze statystyki od lat. U Flicka znów jest królem pola karnego, a nic tak nie uszczęśliwia napastnika jak kolejne bramki. Lewy jest w niesamowitym gazie i ma już 14 goli w 12 meczach w tym sezonie (La Liga + Champions League). Drugi w Hiszpanii tytuł króla strzelców jest w zasięgu genialnego 36-latka, a kiedy doliczymy do tego siedem armat za podobny wyczyn w Bundeslidze i jeden tytuł w polskiej Ekstraklasie, znów mamy obraz napastnika wybitnego.

Wracając do początku, wciąż mamy możliwość obserwowania co tydzień polskiego napastnika, który strzela gole w ilościach hurtowych w najlepszym możliwym towarzystwie. Kiedyś na hasło „Polska” ludzie wołali „Papież” i „Wałęsa”. Teraz jednak najlepszym możliwym ambasadorem w każdym kraju na świecie jest Robert Lewandowski, który bijąc kolejne rekordy walczy już tylko z samym sobą. Kosmitów i tak nie dogoni, a resztę już ostatecznie odstawił. Być może za kilkanaście lat będziemy mówić o jeszcze większych Mbappe, czy Haalandzie, ale na razie wciąż mamy na szczycie Polaka, który w swoim klubie wcale nie jest bez szans na skalpy nie tylko indywidualne, ale być może nawet na podniesienie jeszcze raz uszatego trofeum za zwycięstwo w Lidze Mistrzów.

Śpieszmy się więc kochać polskiego napastnika. Tak szybko jeszcze nie odejdzie, ale nie traćmy czasu na wybrzydzanie. Na kolejnego takiego goleadora poczekamy pewnie kolejne kilkadziesiąt lat. Dlatego nie ma co czekać, tylko odliczać kolejne trafienia Lewego. Do setki w Lidze Mistrzów nie tak daleko (może już w tym sezonie?), a i 400 goli w ligach europejskich jest w zasięgu. W końcu jeśli Polak utrzyma strzelecką formę do końca rozgrywek, kataloński lub z pewnością skorzysta z klauzuli w umowie umożliwiającej zatrzymanie go na kolejny sezon. A on też na pewno będzie na tak. Zresztą skoro barcelońskie słońce wygrzewa coraz starsze kości na tyle mocno, że wraca się do swojej życiowej formy, to czemu nie wygrzewać ich przez kolejne dwa sezony?                             

 WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. Newspix

Kibic FC Barcelony od kiedy Koeman strzelał gola w finale Pucharu Mistrzów, a rodzice większości ekipy Weszło jeszcze się nawet nie znali. Fan Kobe Bryanta i grubego Ronaldo. W piłce jak i w pozostałych dziedzinach kocha lata 90. (Francja'98 na zawsze w serduszku). Ma urodziny tego dnia co Winston Bogarde, a to, że o tym wspomina, potwierdza słabość do Barcelony i lat 90. Ma też urodziny tego dnia co Deontay Wilder, co nie świadczy o niczym.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Komentarze

117 komentarzy

Loading...