Wydarzeniem weekendu w angielskiej ekstraklasie bez wątpienia było dzisiejsze starcie Liverpoolu z Chelsea. No i trzeba przyznać, że zawodnicy obu ekip stanęli na wysokości zadania, bo obejrzeliśmy na Anfield naprawdę kawał widowiska. Niestety poziomem nie dojechał arbiter, ale nawet to nie popsuło meczu. Ostatecznie trzy punkty padły łupem gospodarzy i jest to zwycięstwo zasłużone, choć The Blues także udowodnili, że w tym sezonie będą się liczyć w rywalizacji o najwyższe cele.
Zakręcony arbiter
Pierwsza połowa dzisiejszego spotkania rozpoczęła się dość zaskakująco, bo od przewagi drużyny gości. Może nie była to przewaga miażdżąca i gracze Chelsea nie tworzyli sobie regularnie sytuacji strzeleckich, ale zdecydowanie dało się wyczuć, że to oni nadają ton całemu widowisku. Tymczasem Liverpool stawiał na proste, bezpośrednie środki w rozegraniu piłki. Podopieczni Arne Slota często posyłali futbolówkę górą, starając się w ten sposób wprowadzić zamęt w szeregach obronnych The Blues i samemu podejść wyżej w pressingu. Jednak londyńczycy całkiem nieźle sobie radzili z wydostawaniem się spod tego nacisku gospodarzy.
Krótko mówiąc – Chelsea mogła się podobać. Liverpool mniej.
Problem w tym, że solidna organizacja gry po stronie The Blues to tylko jedna strona medalu. Jest jeszcze druga, czyli poziom prezentowany przez poszczególnych zawodników. Świętej pamięci Orest Lenczyk zwykł mawiać, że futbol to taka gra, w której zawodnicy podają do siebie piłkę, aż w końcu dostaje ją najsłabszy z nich i wtedy następuje strata. I to powiedzonko znalazło swoiste odzwierciedlenie w postawie Chelsea. Jej słabym punktem był dziś bowiem środkowy obrońca Levi Colwill – chaotyczny, spóźniony w interwencjach, nie najlepiej ustawiony, jak gdyby zdezorientowany. Dobitnie o tym świadczy sytuacja z 27. minuty, gdy Anglik z euforią celebrował udany (w swoim mniemaniu) odbiór piłki we własnym polu karnym, by po chwili zdać sobie sprawę, że sędzia… podyktował tu jedenastkę.
Karnego na gola zamienił Mo Salah, a Liverpool ewidentnie poczuł krew, bo zaraz potem zapachniało kolejnymi trafieniami dla The Reds. Przyjezdni potrzebowali ładnych paru minut, by dojść do siebie po tym ciosie i odzyskać płynność w grze. Inna sprawa, że obu ekipom zachowanie płynności przychodziło z niemałym trudem, bo nie pomagał im w tym sędzia John Brooks, chyba jeszcze bardziej pogubiony na boisku niż wspomniany Colwill.
Momentami można było odnieść wrażenie, że arbiter nie jest w stanie rozstrzygnąć żadnej spornej sytuacji w prawidłowy sposób. Tu gwizdnął miękki faul, tam przegapił ewidentne przewinienie. Równie dobrze można by było sędziować na zasadzie rzutu monetą. A już szczytem wszystkiego był rzut karny dla Liverpoolu, podyktowany przez Brooksa w samej końcówce pierwszej połowy. Na szczęście VAR uratował wówczas arbitra przed całkowitą kompromitacją. Szkoda tylko, że piłkarze obu ekip ewidentnie wyczuli nędzną formę sędziego i trochę zbyt często uciekali się dzisiaj do różnych teatralnych lub cwaniackich sztuczek. Gdyby nie to, widowisko byłoby jeszcze lepsze i bardziej dynamiczne.
Dwa szybkie ciosy
Liverpool zszedł więc koniec końców na przerwę z jednobramkową przewagą, ale też ze świadomością, że w drugiej odsłonie trzeba będzie lepiej kontrolować przebieg spotkania, by nie zostać skarconym przez ekipę The Blues. Łatwo jednak sobie coś takiego zaplanować, a trudniej wcielić w życie. Już po trzech minutach drugiej połowy goście wyrównali – do siatki trafił Nicolas Jackson po znakomitym, otwierającym podaniu od Moisesa Caicedo. Ten drugi był zresztą dzisiaj zdecydowanie najjaśniejszym punktem w zespole Chelsea – wykonał tytaniczną pracę w asekuracji partnerów, a przy okazji świetnie napędzał ataki swojego zespołu.
Londyńczycy nie nacieszyli się jednak remisem zbyt długo. The Reds w ramach riposty zaserwowali równie piękną akcję bramkową. W tym przypadku genialną asystą popisał się Salah, a sprytem w wykończeniu błysnął niestrudzony dziś Curtis Jones. Choć tego gola trzeba chyba w pierwszej kolejności zapisać na konto bramkarza Chelsea, Roberta Sancheza, który stał jak sparaliżowany na linii bramkowej, mimo że miał wszelkie możliwości, by uniemożliwić Jonesowi oddanie strzału.
Tak czy owak, wydawało nam się, że ta niesamowita wymiana ciosów zwiastuje naprawdę spektakularną drugą połowę.
Och, jakże się myliliśmy.
The Reds po powrocie na prowadzenie bez skrupułów zabili mecz. Owszem, pozwalali rywalom na długie utrzymywanie się przy piłce i konstruowanie ataków pozycyjnych, ale kiedy tylko gracze z Londynu zbliżali się do pola karnego gospodarzy, byli natychmiast odsyłani gdzie pieprz rośnie i musieli wszystko zaczynać od nowa. Tak imponującą defensywę Liverpoolu można było przełamać wyłącznie za sprawą przebłysku geniuszu u jednego z ofensywnych piłkarzy Chelsea, lecz większość z nich nie miała dziś swojego dnia. Przede wszystkim Cole Palmer, który sporo akcji swojego zespołu najzwyczajniej w świecie zepsuł. Dlatego w końcowej fazie meczu niby przeważali The Blues, ale jeśli ktoś był bliżej zanotowania kolejnych trafień, to zdecydowanie gospodarze.
***
Ostatecznie stanęło na wyniku 2:1 dla podopiecznych Arne Slota. To bardzo cenne zwycięstwo The Reds, którzy po ośmiu kolejkach mają na swoim koncie aż 21 punktów w Premier League i stracili jak dotąd zaledwie trzy gole w meczach ligowych. Jednak Chelsea również nie musi się po dzisiejszym spotkaniu wstydzić. Fakt, londyńczycy wracają do domu bez punktów, lecz udało im się udowodnić, że mogą rywalizować jak równy z równym także z kandydatami do mistrzostwa kraju. Pół roku temu przegrali przecież na wyjeździe z Liverpoolem aż 1:4. Wtedy dzieliła ich od The Reds przepaść, dziś różnica poziomów była już minimalna.
LIVERPOOL FC 2:1 (1:0) CHELSEA FC
M. Salah 29′, C. Jones 51′ – N. Jackson 48′
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Mistrz Anglii wyrwał punkty w ostatniej akcji meczu [WIDEO]
- Cole Palmer wypowiedział się na temat swojej przyszłości
- Znów stać się poważnym klubem. Enzo Maresca zaprowadza w Chelsea normalność
- Kiepski występ Polaka. Arsenal sensacyjnie przegrywa w Premier League
fot. NewsPix.pl