Reklama

Napoli i Antonio Conte – para doskonała?

Paweł Wojciechowski

Autor:Paweł Wojciechowski

19 października 2024, 10:39 • 17 min czytania 2 komentarze

SSC Napoli daje swoim kibicom w ostatnich sezonach prawdziwą jazdę bez trzymanki. Od fantastycznego sezonu mistrzowskiego przez kompromitację rok później, po poskładanie do kupy drużyny przez nowego trenera, Antonio Conte, w ledwie kilka miesięcy i powrót na pozycję lidera Serie A. Powodów tego renesansu jest kilka i choć wciąż nie wiadomo dokąd zespół 55-letniego szkoleniowca zawędruje na koniec sezonu, jedno jest pewne – znów budzi nadzieję u swoich fanów i strach u przeciwników.

Napoli i Antonio Conte – para doskonała?

To była zbyt bajkowa historia, żeby miała skończyć się czymś innym niż brutalnym przebudzeniem z pięknego snu. Wygranie Serie A w spektakularnym stylu przez Napoli w sezonie 2022/23 i odzyskanie mistrzowskiej korony po 33 latach było równie niespodziewane, co odświeżające, po ponad dwudziestoletniej hegemonii triumwiratu turyńsko-mediolańskiego. Choć drużyna spod Wezuwiusza trzymała się blisko czołówki już od dekady, to wydawała się nie posiadać DNA zwycięzców. Jednak fantastyczna dyspozycja gwiazd, czyli Chwiczy Kwaracchelii i Victora Osimhena i równa, wysoka forma ludzi z drugiego planu, na czele z naszym Piotrem Zielińskim, zrobiła robotę. A że kierował tym jeden z najwybitniejszych fachowców od trenerskiej roboty na Półwyspie Apenińskim, czyli Luciano Spalletti, to Azzurri swój mistrzowski sezon zakończyli z 90 oczkami i 16-punktową przewagą nad drugim Lazio.

Eksperymenty z trenerami

Wtedy do gry wszedł Aurelio De Laurentiis i zaorał wszystko to, co tak misternie budował przez lata. Nie dogadał się ze Spallettim, a poszło o wizję budowy zespołu i potencjalne ruchy na rynku transferowym. Szkoleniowiec musiał odejść rok przed wygaśnięciem aktualnego kontraktu, choć chwilę wcześniej była mowa o przedłużeniu go o kolejne lata. Taki obrót spraw spowodował prawdziwe trzęsienie ziemi w klubie, który wydawał się być wreszcie na właściwych torach. Paradoksalnie pozą zmiana trenera w samym zespole nie doszło do większych zmian. De Laurentiis w założeniu chciał po prostu jechać na oparach mistrzowskiej euforii, tylko że za kierownicę tego bolidu zamiast kierowcy Formuły 1 wstawił kierowcę rajdowego, który kiedyś dwa razy jechał w Rajdzie Barbórki. 

Rudi Garcia z nieprzesadnie rozbudowanym CV, a w ostatnich latach wręcz ze złą trenerską renomą, nie dźwignął tematu. Piłkarze byli ci sami, ale nie tacy sami. W gąszczu mniej lub bardziej (z naciskiem na mniej) udanych pomysłów taktycznych osiedli na ligowej mieliźnie w środku tabeli. Wprawdzie wciąż mieli kontakt z szeroką czołówką, ale to było za mało dla porywczego prezesa, który szybko chciał naprawić własne błędy, kazał „spadać” niechcianemu trenerowi i… postawił na jeszcze bardziej zakurzone nazwisko.

Reklama

Z dawnej sympatii i mając w pamięci trenera, który na początku ubiegłej dekady stworzył w Neapolu ciekawy zespół, potrafiący namieszać w ligowej czołówce i zadomowić się w niej na dłużej, zatrudnił Waltera Mazzariego. Ten jednak, wracając do metafory z motorsportu był starym taksówkarzem, który zna tylko trzy trasy. Ta, którą tak udanie jeździł dziesięć lat temu, kompletnie nie była dopasowana do nowych realiów. O ile Garcia zanotował cztery porażki w szesnastu meczach, Mazzari miał ich aż osiem w siedemnastu, a dodatkowo okrył się wstydem po domowej klęsce w Pucharze Włoch z Frosinone (0:4) i do tego tylko w nieco zmienionym od podstawowego składzie.

De Laurentiis wytrzymał 97 dni, a potem wyciągnął kolejnego królika z kapelusza. W tym momencie (mieliśmy już luty) już było jasne, że szczytem marzeń jest tylko dokulanie się do miejsca gwarantującego udział w europejskich pucharach i próba mentalnego podniesienia drużyny. Miał to zapewnić Francesco Calzona – wieczny asystent m.in. u Maurizio Sarriego, czy Luciano Spallettiego w Napoli, który od dwóch lat odczarowywał z sukcesami również przez długi czas pozostającą w dziwnym stuporze reprezentację Słowacji, debiutując tam w wieku 54 lat w roli pierwszego szkoleniowca. Miał przez kilka miesięcy łączyć obie funkcje, a potem skupić się już tylko na obowiązkach selekcjonera. 

Nie potrafił odmówić de Laurentiisowi, który wciąż pamiętał uznanie jakie Calzona zdobył w Neapolu i jego świetny kontakt z drużyną, co miało mu pomóc w tym, żeby podźwignąć drużynę z kryzysu, w jakim niewątpliwie była. Biznesmen tymczasem zyskał kilka miesięcy na znalezienie następcy z prawdziwego zdarzenia.

Nie sposób odgadnąć, czym kierował się właściciel klubu w doborze trenerów w ubiegłym sezonie, ale ciężko odnaleźć w tym logikę. Najpierw zatrudnił Garcię, nieobecnego w europejskiej piłce od ponad dwóch lat, właśnie z hukiem wyrzuconego z saudyjskiego Al-Nassr, który okazał się buńczucznym i upartym egocentrykiem. Na dzień dobry potrafił wypalić na jednej z konferencji prasowych, że nie widział żadnego meczu mistrzowskiego sezonu Napoli i wszystko zrobi po swojemu. De Laurentiis, zwalniając go kilka miesięcy później, mówił, że powinien to zrobić zaraz po tamtej niesławnej konferencji prasowej. W jego miejsce pojawił się pozostający w ostatnich latach albo bez pracy, albo na peryferiach futbolu, Walter Mazzari, który zachowywał się jak przeniesiony w czasie z 2013 roku bez żadnej wiedzy co wydarzyło się przez 10 lat. Calzona miał posprzątać ten bałagan i choć znał dobrze Napoli, nigdy nie siedział w nim za kierownicą.

Wieczny asystent w lidze otrzymał w prezencie po poprzednikach stratę 27 punktów do lidera z Mediolanu (po 25 kolejkach), a swoją misję miał zacząć od starcia z Barceloną w 1/8 finału Ligi Mistrzów. Nigdy wcześniej włoska drużyna broniąca tytułu nie miała w jednym sezonie trzech różnych trenerów. I choć Calzona przez chwilę wydawał się być zbawcą na białym koniu – po remisie 1:1 z Barceloną, dającym nadzieję przed rewanżem i kapitalnym występie przeciwko Juventusowi w lidze (2:1), okazało się że był to tylko łabędzi śpiew. Drużyna nie podniosła się już do końca sezonu, a zimowe roszady w składzie, zarówno te przychodzące, jak i wychodzące, np. mocne ograniczenie roli odchodzącego do lokalnego rywala Zielińskiego, nie dały praktycznie nic. 

Reklama

Napoli skończyło ligę na dziesiątym miejscu, po raz pierwszy od czternastu lat poza pucharami. Zdobyło 37 (!) punktów mniej niż sezon wcześniej i 41 (!!!) mniej od zwycięskiego Interu. Od kiedy za zwycięstwo przyznaje się trzy punkty, był tylko jeden słabszy obrońca tytułu. AC Milan w 1997 roku, który zjechał na jedenaste miejsce z 43 punktami (choć w 18-zespołowej lidze). W Neapolu też przypominano degrengoladę w jaką klub wpadł po ostatnim scudetto w 1990 roku. Sezon później nie było tam już głównego architekta tamtych sukcesów – Diego Maradony, a parę lat później nie było Serie A, a potem nawet samego klubu (po jego bankructwie).

Powrót króla

Aurelio de Laurentiis, który wtedy wydźwignął klub z dna i wprowadził najpierw na salony, a potem na sam szczyt, musiał rozładować złość kibiców i wprowadzić plan naprawczy. Jednym z najważniejszych punktów było znalezienie kogoś, kto na fundamentach, bo tylko tyle zostało z mistrzowskiego zespołu, zbuduje nową maszynę do wygrywania. O tym, kto najbardziej pasuje do takiego opisu stanowiska spekulowano przez całą kadencję tymczasowego Calzony. Faworyt w tym wyścigu był jeden. Ceniony nie tylko na włoskim, ale też na europejskim rynku. Umiejący wycisnąć wszystkie soki ze swoich zawodników, zaangażowany, profesjonalny do bólu i nieuznający półśrodków. Antonio Conte.

Jego zatrudnienie i ogólnie znana tendencja byłego trenera Juventusu, Interu, czy Chelsea do wojenek z działaczami o wzmocnienia, zapowiadała rychłe konflikty z równie charakternym właścicielem. Co ciekawe, Conte okazał się, przynajmniej do tej pory, człowiekiem niebywale koncyliacyjnym, choć wciąż otwarcie mówiącym o potrzebach i brakach w zespole. Być może to tęsknota za Italią, w której nie pracował przez trzy lata, tak na niego podziałała.

Wziął się w każdym razie do pracy z materiałem ludzkim, jaki otrzymał. Dokręcił śrubę zespołowi, a media prześcigały się w publikowaniu zdjęć wycieńczonych podczas okresu przygotowawczego piłkarzy. Żaden z nich nie musiał już narzekać na jego brak, tak jak było za rządów Rudiego Garcii w poprzednim sezonie.

Do startu nowej kampanii zespół przystępował z nową nadzieją, która została zniszczona w ciągu 90 minut premierowego spotkania. 0:3 w Weronie z Hellasem podziałało jednak w klubie mobilizująco na wszystkich tych, a pewnie szczególnie na właściciela, którzy myśleli, że zatrudnienie trenera z wielkim nazwiskiem równa się zatrudnieniu kilku piłkarzy. Conte przepraszał wtedy kibiców po tym, jak Napoli „roztopiło się jak śnieg na słońcu”.

– To był występ, który pokazuje, że musimy ciężko pracować w każdym aspekcie, ale niektóre problemy nie będą łatwe do rozwiązania. Jest mi wstyd, bardzo rzadko zdarzały mi się takie mecze zarówno jako zawodnikowi, jak i w roli trenera. Powinniśmy przeprosić neapolitańskich kibiców, którzy śledzą nas z taką pasją. Jestem trenerem i słusznie biorę na siebie pełną odpowiedzialność – mówił wtedy Conte w wywiadzie dla Sky Sports Italia.

Ale kluczowe okazały się jego słowa o szukaniu dodatkowych wzmocnień przed zamknięciem okienka transferowego. – Z rynku może przyjść tylu, ilu chcemy, ale to względne. Problem musi zostać rozwiązany na wyższym szczeblu i nie jest to łatwe. Myślę, że mam doświadczenie, by mówić pewne rzeczy, a kiedy je mówię, zawsze biorę za nie odpowiedzialność. Nigdy nie mówię tylko po to, by mówić – dodał wymownie nowy trener Azzurich.

Nie wiadomo jaką siłę miały jego słowa, ale ta druzgocąca klęska w fatalnym stylu dała ostatecznie impuls władzom klubu, aby przeprowadzić last minute jeszcze kilka transferów. Do Alessandro Buongiorno i Rafy Marina zatrudnionych już wcześniej, dołączyli Romelu Lukaku, Scott McTominay, Billy Gilmour i David Neres. Letnie okienko transferowe zakończyło się wydatkami rzędu 150 milionów. Miały one być w większości pokryte przez sprzedaż Victora Osimhena, ale ta saga transferowa nie zakończyła się happy endem i można powiedzieć, że wciąż trwa. 

Nigeryjczyk bowiem po nieudanym sezonie najpierw wypiął się na Napoli, a kiedy żadna z propozycji nie zadowalała albo jego, albo de Laurentiisa i zawisło nad nim widmo “Klubu Kokosa”, uciekł w ostatniej chwili na wypożyczenie do Galatasaray Stambuł, gdzie okienko transferowe zamykało się jako ostatnie z liczących się europejskich lig. Tak upadł jeden z symboli mistrzowskiego sezonu, którego nazwiskiem najpierw nazywano pizze i ciasta w restauracjach w Neapolu, a potem wypisywano na murach w towarzystwie słów “zdrajca” i innych, zdecydowanie mniej parlamentarnych. Sam Conte od samego początku nie uwzględniał go w swoich planach i w typowy dla siebie sposób nie zamierzał zmieniać zdania po fiasku kolejnych negocjacji piłkarza z kolejnymi klubami. Jak się okazało, znów miał rację.

Napoli wraca na szczyt

Tymczasem po zimnym prysznicu w Weronie drużyna Azzurich nieprawdopodobnie odpaliła. Na pewno pomagało jej to, co było tak naprawdę powodem letniej rewolucji w klubie, czyli brak europejskich pucharów. Przewaga szkoleniowca Napoli nad resztą stawki działa tak samo jak w naszej Ekstraklasie. Dla takiego klubu możliwość spokojnego trenowania w tygodniu, zamiast latania na kolejne mecze po całej Europie jak pozostałe zespoły z ligowej czołówki, jest szansą na skonsolidowanie drużyny pod kątem taktycznym, a także personalnym. 

Bo Conte wciąż szuka optymalnych ustawień miotając się między swoim ulubionym 3-5-2, a bardzo neapolitańskim 4-3-3, próbując też ich różnych wariantów. A jeśli już na tym etapie wygrywa mecz za meczem, to przeciwnicy muszą ten progres drużyny ze stolicy Kampanii brać coraz bardziej serio. Po premierowej porażce z Hellasem zespół pod wodzą Conte wygrał 6 z 7 kolejnych spotkań (liga + puchar Włoch), remisując tylko raz z Juventusem w Turynie. W aż pięciu nie stracił bramki i dość niespodziewanie przed przerwą reprezentacyjną zameldował się na fotelu lidera Serie A. A mówimy o zespole, który jest we wstępnej fazie budowy…

Nic dziwnego, że ekipa spod Wezuwiusza już budzi respekt. A Conte wciąż dłubie przy tym silniku, aby wykorzystać jak najlepiej wszystkie dostępne komponenty. A, że nowi gracze od razu zapewnili liczby, jest w czym wybierać. Romelu Lukaku zanotował 3 gole i 5 asyst w 6 meczach, McTominay 2+1 w 5 spotkaniach, a Neres 2 trafienia i 4 ostatnie podania w 7 starciach. Odnaleźli się w zespole niemal od razu. Tylko Billy Gilmour wciąż gra role epizodyczne u Conte, ale jednym z najważniejszych zadań włoskiego szkoleniowca, jest wciąż jego sparowanie ze Stanislavem Lobotką i zmieszczenie ich obu w składzie z pożytkiem dla zespołu, także z uwzględnieniem znów rewelacyjnego Anguissy.

Nawet Bongiuorno, który zastąpił Kim Min-Jae sprzedanego do Bayernu… rok temu, wpasował się idealnie w układankę Contego, dorzucając trafienie w meczu z Cagliari. Jego dyspozycję docenił nie tylko trener Napoli, ale też selekcjoner reprezentacji Włoch, wspomniany już w tym tekście wielokrotnie, Luciano Spalletti, dając mu wreszcie szansę na grę w Lidze Narodów.

Nie tylko nowe twarze

“Starzy” jak Lobotka, czy Kwaracchelia po sezonie pełnym upokorzeń także dostali skrzydeł i znów potrafią napędzać ofensywę Azzurich. Słowak, porównany przez Corriere dello Sport do Wolfa, którego w Pulp Fiction zagrał Harvey Keitel, czyli człowieka od brudnej roboty, jest niezastąpiony u Contego. Choć zamiast miejsc zbrodni czyści środek pola, robi dokładnie to samo co jego filmowy odpowiednik, czyli “rozwiązuje problemy” (Lobo po hiszpańsku oznacza zresztą to samo co Wolf po angielsku).

Lobotka robi na boisku wszystko, z piłką i bez niej. Dużo biega nie zatrzymując się ani na chwilę. Wszystko w Napoli zaczyna się od niego, od kierunku, który wyznacza w danej akcji. To nie przypadek, że błyszczał nawet w zeszłym roku, jako jeden z nielicznych, którzy potrafili to zrobić w sezonie tak wielu trudności. Nazywanie go “tylko” rozgrywającym byłoby określeniem krzywdzącym i Conte o tym wie. W meczu stawia swój stempel na niemal każdej akcji w ataku pozycyjnym, żeby chwilę później pokazać nieprawdopodobną siłę w kontrach i sprintach z piłką przy nodze. 

– Lobotka jest motorem napędowym Napoli. Ustawia się na środku boiska i dowodzi grą, dyktuje tempo, wybiera rytmy. Ma nieskończone płuca, wizję gry, technikę, wytrzymałość, piłkarską inteligencję. Wydaje się być podwójnie w środku pola, ale jest tak naprawdę jeden i ten sam i należy do świata Antonio Conte, który docenił go na samym początku swojej przygody w Napoli – napisał Corriere dello Sport.

Odrodził się też Chwicza Kwaracchelia, który wrócił po tak udanych dla niego i jego niedocenianej drużyny narodowej z mistrzostw Europy. Kiedy Conte był prezentowany jako nowy trener Napoli, z obozu Gruzina docierały sprzeczne sygnały. Przez całe lato spekulowano o potencjalnym transferze, jednak trener zażądał od de Laurentiisa gwarancji, że największa gwiazda zespołu tego lata nie odejdzie. A kiedy było już pewne, że Kvaradona zostaje, zniknęły myśli o Paris Saint-Germain, a niezbyt zawoalowane zaloty z Półwyspu Arabskiego nieuchronnie się rozproszyły.

23-latek został też ojcem małego Damiane. Zadedykował swojego pierwszego gola jemu i żonie Nitsie, biorąc Napoli na swoje barki, tak jak zrobił to w roku scudetto. Niezachwiana wiara de Laurentiisa i zapał Conte, a pewnie i również kolejna podwyżka, pozwoliły mu jeszcze raz uwierzyć w ten projekt. Trzy gole i dwie asysty w siedmiu ligowych meczach potwierdziły tylko jego wielkość, a Conte stara się żeby Gruzin był jeszcze bliżej środka boiska niż zwykle, aby spróbować uciec od schematów, do których rywale są już przyzwyczajeni. Ma znów ten ogień w oczach, który przygasł w rozczarowującym ubiegłym sezonie, a który znów pojawił się podczas Euro.

W idealnym Napoli Antonio Conte było, jak napisał Corriere dello Sport, czterech nietykalnych, których pozostanie należało zabezpieczyć za wszelką cenę, pomimo ich niezadowolenia po fatalnym sezonie i ofert, których latem nie brakowało. Oprócz wspomnianych Kwaracchelii i Lobotki, byli to kapitan Giovanni Di Lorenzo i Andre-Frank Anguissa. – Zostali oni przez Contego określeni jako nietransferowalni i byli uważani za niezwykle przydatnych w jego projekcie, co potwierdziło pierwsze siedem kolejek – napisał włoski portal.

Di Lorenzo był nietykalny nie tylko dla obecnego trenera Napoli, ale także dla Luciano Spallettiego. Selekcjoner bronił go i wspierał nawet wtedy, gdy spadał na niego deszcz krytyki. W drużynie narodowej, podobnie jak w Napoli, Giovanni jest niezastąpiony, nie tylko ze względu na swoją inteligencję taktyczną i umiejętności defensywne. Wie, jak antycypować rywala w obronie, ale też jak zostać znalezionym przez kolegów z drużyny w polu karnym (2 gole w siedmiu meczach w Serie A). To absolutny lider tej drużyny, która po roku nieustannego szurania o dno, tak szybko wróciła na ligowy szczyt.

Anguissa z kolei, którego Conte doskonale pamiętał z Premier League, wreszcie stał się rasowym defensywnym pomocnikiem z cechami, które pokazywał w mistrzowskim sezonie, ale kompletnie zatracił w poprzednim. Jego ewolucja jest wynikiem intuicji i pomysłów nowego trenera Napoli. Ustawia się obok Lobotki, eskortuje go podczas meczu, odzyskując piłkę za piłką. Robi to wszystko ze stylem i elegancją, wykorzystując swoje warunki fizyczne i spryt. Ale Anguissa to nie tylko defensywa. Jest graczem technicznym, buduje grę, prowadzi piłkę i kiedy może, atakuje strefę przeciwnika. I też strzelił już swojego gola, w doliczonym czasie gry decydując o zwycięstwie nad Parmą (2:1).

Conte zdejmuje presję

Ta sielanka może, ale nie musi trwać przez cały sezon. To w końcu dalej Napoli i tam mały kryzys szybko może przerodzić się w potężny dół. Faktem jednak jest to, że Conte dość szybko przekonał zawodników do swojej wizji, a wyniki dodały im tylko wiatru w żagle. Były trener Juve i Interu jest już w ekskluzywnym gronie ośmiu trenerów, którzy sięgali po scudetto z dwoma klubami (obok m.in. Fabio Capello, Massimiliano Allegriego, czy Giovanniego Trapattoniego), a może stać się jedynym, który zrobi to w trzech różnych miejscach.

Sam jednak tonuje nastroje i po wygranej z Monzą w szóstej kolejce stwierdził, że szanse jego zespołu na sięgnięcie po mistrzostwo są niewielkie: – Zawsze powtarzam, że możliwość trenowania i przygotowywania się do kolejnego meczu przez cały tydzień to nasza zaleta. Wadą jest jednak to, że nasza drużyna nie jest tak konkurencyjna jak te, które rywalizują w europejskich rozgrywkach. Robimy wszystko, żeby spełnić marzenia nasze i kibiców, ale rzeczywistość jest taka, że jesteśmy zbyt daleko, by fantazjować.

– Jeszcze nie minęły nawet trzy miesiące, odkąd prezydent mówił o całkowitej przebudowie składu. Przypomnę, że straciliśmy czternastu zawodników, w tym Osimhena i Zielińskiego, a pozyskaliśmy siedmiu. Zdaję sobie sprawę, jakie oczekiwania są mi stawianie przez pryzmat dokonania wielkich rzeczy w przeszłości. Tak, możemy pozwolić kibicom marzyć, ale muszę cały czas twardo stąpać po ziemi – dodał 55-latek.

I choć może to być zasłona dymna, to na wszelki wypadek, aby jego piłkarze też za szybko nie odlecieli, wokół siebie ma zaufanych ludzi ze swoim najbliższym asystentem Cristianem Stellinim na czele. Jego sztab w większości tworzą osoby, którzy są z nim od czasów Juventusu Turyn, gdzie był ponad dziesięć lat temu. Jest też Gabriele Oriali, na którym szczególnie zależało Contemu. To były piłkarz, mistrz świata z 1982 roku, a po zakończeniu kariery piłkarskiej ktoś pomiędzy dyrektorem sportowym, a kierownikiem drużyny. Szara eminencja, będąca dobrym duchem zespołu i kimś łączącym potrzeby sportowe z tymi organizacyjnymi. Conte pracował z nim w kadrze Włoch i Interze Mediolan i za wszelką cenę chciał ściągnąć do Neapolu.

To samo zresztą zrobił ze wspomnianym już Romelu Lukaku. Belgijski napastnik właśnie u włoskiego szkoleniowca w Interze miał swój najlepszy czas w klubowej piłce od czasu gry w Evertonie w połowie ubiegłej dekady. I wiele wskazuje na to, że ta współpraca znów kliknęła od samego początku, patrząc na liczby zagubionego w ostatnich sezonach snajpera.

Piłkarze zresztą niemalże chórem podkreślają pasję, zaangażowanie, a wręcz poświęcenie jakie trener daje temu zespołowi. Giovanni Simeone pełniący rolę jokera u Contego (gol + asysta) absolutnie nie narzeka na swoją rolę, a wręcz jest zachwycony możliwością pracy z włoskim trenerem, mówiąc o nim w samych superlatywach i porównując go do swojego sławnego ojca – szkoleniowca i żywej legendy Atletico Madryt. 

Trener w stu procentach skupia się na Napoli. Naprawdę przypomina mi mojego ojca Diego, ponieważ ma w głowie pasję do piłki nożnej. Widzi wszystko, czuje wszystko, a to wynika zarówno z jego doświadczenia, jak i wielogodzinnego oglądania futbolu. Oto cechy świetnego trenera – powiedział napastnik w wywiadzie dla Radia CRC.

De Laurentiis też robi wszystko, aby nad Stadio Diego Armando Maradona znów rozbłysło słońce. Choć kibice wciąż pamiętają, że podniósł ten klub ze zgliszczy, a potem zapewnił atrakcje w postaci Ligi Mistrzów, walki o scudetto sezon w sezon, a nawet finalne zdobycie tytułu, to jednocześnie trudno było nie zauważyć, że zapaść z ubiegłego sezonu była w dużej mierze efektem jego pychy i przekonania o własnej omnipotencji. Prezydenta Napoli zabolało, że jego rola w sukcesie sprzed roku nie była wystarczająco doceniona, a eksperci i fani większą rolę w jego zdobyciu przypisali trenerowi, czy dyrektorowi sportowemu. Jak wygląda życie bez odpowiedniej osoby na ławce trenerskiej, de Laurentiis przekonał się jednak w ubiegłym sezonie wystarczająco dotkliwie.

Odświeżenie projektu pod wodzą Contego miało przynieść owoce w kolejnym sezonie, kiedy klub będzie świętował stulecie istnienia. Jednak już po siedmiu kolejkach obecnego Azzurri są na samym szczycie tabeli, odrodzeni mentalnie i fizycznie. Po raz kolejny Il Comandante był w stanie narzucić swoje zasady. Powrócił do Włoch i znów wszyscy muszą się z nim liczyć. Przyspieszenie świętowania jubileuszu, albo wydłużenie go do dwuletnich obchodów raczej nikogo by w Neapolu nie zmartwiło. A gdyby tak po mistrzostwie w tym sezonie dałoby się na stulecie dołożyć triumf w Lidze Mistrzów? Świętowanie takiego sukcesu mogłoby wtedy chyba obudzić nawet uśpiony Wezuwiusz.

WIĘCEJ NA WESZŁO O SSC NAPOLI:

 fot. Newspix

Kibic FC Barcelony od kiedy Koeman strzelał gola w finale Pucharu Mistrzów, a rodzice większości ekipy Weszło jeszcze się nawet nie znali. Fan Kobe Bryanta i grubego Ronaldo. W piłce jak i w pozostałych dziedzinach kocha lata 90. (Francja'98 na zawsze w serduszku). Ma urodziny tego dnia co Winston Bogarde, a to, że o tym wspomina, potwierdza słabość do Barcelony i lat 90. Ma też urodziny tego dnia co Deontay Wilder, co nie świadczy o niczym.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Zakończył karierę po dwóch zawałach. „Poczułem, że umieram”

Patryk Stec
5
Zakończył karierę po dwóch zawałach. „Poczułem, że umieram”
Anglia

Ikony Manchesteru wspominają suszarkę Fergusona. „Byłem oszołomiony”

Patryk Stec
5
Ikony Manchesteru wspominają suszarkę Fergusona. „Byłem oszołomiony”
Anglia

Europejscy giganci stoczą walkę o „nowego Rodriego”

Patryk Stec
2
Europejscy giganci stoczą walkę o „nowego Rodriego”

Piłka nożna

Hiszpania

Zakończył karierę po dwóch zawałach. „Poczułem, że umieram”

Patryk Stec
5
Zakończył karierę po dwóch zawałach. „Poczułem, że umieram”
Anglia

Ikony Manchesteru wspominają suszarkę Fergusona. „Byłem oszołomiony”

Patryk Stec
5
Ikony Manchesteru wspominają suszarkę Fergusona. „Byłem oszołomiony”
Anglia

Europejscy giganci stoczą walkę o „nowego Rodriego”

Patryk Stec
2
Europejscy giganci stoczą walkę o „nowego Rodriego”

Komentarze

2 komentarze

Loading...