Co tu dużo mówić – na Real Madryt w tej wersji, gdy wyciąga gole właściwie z niczego, nie ma siły. Wydawało się w pierwszej połowie, że Villarreal jakimś sposobem włoży kij w szprychy „Królewskim”. Że zamieni swoje pół-okazje na bramkę, że Baena wyczaruje jakąś kapitalną asystę, a Pepe postraszy Łunina na tyle, że ten będzie musiał wyciągać piłkę z siatki. Ale ani przez pierwsze 45 minut, ani tym bardziej w drugiej odsłonie spotkania nie mogliśmy powiedzieć „zabrakło im szczęścia”. Nie, bardziej zabrakło jaj, żeby odważniej zaatakować Viniciusa i spółkę.
A skoro już mowa o Brazylijczyku, nie sposób nie chwalić go za dzisiejszy występ. Nawet gdy musieliśmy przebrnąć przez dość nudną pierwszą połowę, to właśnie Vinicius do pary z Mbappe podtrzymywał temperaturę widowiska. A to zabawił się z jednym, a to nawinął drugiego, a to w sprytny sposób uruchomił francuskiego kolegę, który zmarnował setkę. Dobitnie o jego dobrej formie przekonał się dzisiaj Kiko Femenia, który najpierw w 33. minucie zarobił żółtą kartkę, a w 58. powinien wylecieć z boiska za kolejny faul na gwieździe Realu.
Real Madryt – Villarreal 2:0. Tragedia Carvajala
Naprawdę nie wiemy, co myślał sobie sędzia. Serio, albo to było zaćmienie, albo dziwny i zupełnie niepotrzebny okaz litości. To pewne na 100%, że gdyby prawy obrońca „Żółtej Łodzi Podwodnej” nie miał już kartki na koncie, po godzinie gry obejrzałby pierwszą. Całe szczęście, ten błąd arbitra nie wypaczył wyniku, ale znowu można się czepiać, że Real czy Barcelona obrywają za pracę hiszpańskich „fachowców”.
Padło to słowo, a zatem musi też paść nazwisko Valverde, ale w pozytywnym kontekście. Urugwajczyk ponownie okazał się kluczowy w otworzeniu meczu na korzyść Realu – jak nie asystą, to bramką. Tym razem ładnej urody, po strzale z dystansu, choć bardzo istotny w tej sytuacji był rykoszet nadający piłce dziwną trajektorię lotu. Od tamtej pory Real miał dość prostą robotę, czyli nie pozwolić Villarrealowi na dużo przed własnym polem karnym, a także nadal męczyć go na skrzydłach. Pod tym względem Mbappe z Viniciusem byli bardzo aktywni, choć więcej konkretów dawał ten drugi. Francuz, jak zazwyczaj do tej pory, wciąż wydawał się trochę zagubiony lub dało się odnieść wrażenie, że sam chce zrobić trochę za dużo.
I te konkrety w 73. minucie w doskonały sposób podkreślił Vinicius. Fajnie zabrał się z piłką przed polem karnym gości, poprawił ją raz, dwa, aż wreszcie oddał strzał-torpedę nie do obrony. I było już jasne, że dla Realu nic złego się nie wydarzy, że to nie będzie mecz z serii: drżymy do końca. Nie, Real pokazał dzisiaj klasę, choć wcale nie miał wielu sytuacji na strzelenie gola. Po prostu wykorzystał, co miał. Całe dwa strzały celne. Wcisnął się w luki, może zrobił odrobinę ponad stan, ale absolutnie nie powiemy, że nie zasłużył na trzy punkty.
Inna sprawa, że nikt w Madrycie nie będzie świętował tego zwycięstwa. Raz, że nie było wgniatania rywala w ziemię, dwa – prawdopodobnie bardzo poważną kontuzję już w doliczonym czasie gry odniósł Dani Carvajal. Akurat mieliśmy to nieszczęście, że mikrofony przy murawie zebrały jego krzyki. To było okropne. Od razu po starciu z piłkarzem Villarrealu jeden z liderów „Królewskich” upadł na murawę i zaczął zwijać się z bólu. Mecz skończył na noszach, zapłakany i załamany. Nawet po jego kolegach widać było, że wydarzyło się coś strasznego.
Brawa dla Realu, ale przede wszystkim zdrowia dla Carvajala. Oby nie okazało się, że w kolanie Hiszpania wydarzyło się coś tak złego, że w tym sezonie już nie zagra.
Real Madryt – Villarreal 2:0 (1:0)
14′ Valverde, 73′ Vinicius
Fot. Newspix