Normalnie o tej porze Jagiellonia nie woziła się po mieście, w szczególności obcym, odległym, europejskim. Gdy już zaczęła, nie było raz lepiej, raz gorzej — było tylko źle. Pucharowe wieczory dla ekipy Adriana Siemieńca w końcu jednak mają smak czystej euforii. Dla polskiego kibica nie ma piękniejszej historii niż dopieczenie Goliatowi. Zwycięstwem w Kopenhadze mistrz otworzył swój kącik wspomnień, które nigdy nie wyblakną.
Krążąc wokół Parken w przededniu pucharowej inauguracji dało się wyczuć, że gospodarze tym razem nie szykują się na przyjazd czy to niebieskiej, czy czerwonej bandy z Manchesteru. Lokalsi tłumaczyli niby, że europejskie wieczory stały się ich przyjemną tradycją. Formą rozgrzewki w tym okresie w roku, w którym plażowicze na dobre pożegnali się z Kopenhagą, a przejazd rowerem bez kurtki-wiatrówki należy do pomysłów na to, jak ogarnąć L4 w robocie.
Niemniej, jeśli którejś ze stron w środowy wieczór w głowie kłębiły się myśli o rychłym wyjściu na wielką scenę, to raczej gościom. Gospodarze sprawdzali raczej, czy zgniatarka nie zardzewiała podczas miesięcznego przestoju na europejskiej scenie. Czterdzieści pięć minut było sygnałem, że niekoniecznie, że wszystko hula i gdy piasek w klepsydrze przesypie się ponownie, z Jagiellonii zostaną co najwyżej boczne lusterka.
Niespodzianka, tego wieczoru jedynym spacerkiem dla facetów w białych koszulkach okazała się podróż na stadion i z powrotem, do domu.
SZOK W KOPENHADZE! Jagiellonia wygrywa na Parken, szaleństwo pod sektorem gości.
Kapitalnie zaczyna się dla polskich klubów sezon europejskich pucharów 🤯 pic.twitter.com/1AiyOalnMm
— Szymon Janczyk (@sz_janczyk) October 3, 2024
Jagiellonia jak koszmar z Football Managera. Dawid oszukał Goliata
To był ten mecz, który zna każdy kibic Wisły Kraków, kto kiedykolwiek odpalił Football Managera. Połówka do jednej bramki, w zasadzie demolka. Statystyki wymowne, jednoznaczne. Dwadzieścia do trzech w strzałach, posiadanie piłki w pewnym momencie wyglądało jak na grafice z Celtic — Barcelona. Wszystko to, żeby na koniec zejść z boiska z koszulką naciągniętą na twarz, wzrokiem wbitym w ziemię, przy akompaniamencie gwizdów własnych fanów.
Władze Hajduka Split jakiś czas temu ustaliły, że żeby dostać się do czołowej pięćdziesiątki klubów w Europie, trzeba notować przychody na poziomie stu milionów euro. FC Kopenhaga zbija taką kasę tylko na… parkach rozrywki, które prowadzi w celu dywersyfikacji źródeł dochodu. Klub piłkarski do tej i tak pokaźnej już kupki dorzuca drugie tyle. Jagiellonia, według raportu Grant Thornton — wciąż świeżego jak pierwszy rzut bułeczek w piekarni o szóstej rano — w ubiegłym sezonie odnotowała przychody na poziomie 13 milionów euro.
Połowę tej kwoty FC Kopenhaga zgarnia za sam wynajem przestrzeni biurowej na Parken.
Nie ma innego sposobu na rywalizację z takimi mocarzami, niż kilka łyżek cierpienia, worek wytrwałości i szczypta szczęścia. Przepaść czysto sportowa jest zbyt duża, żeby zasypać ją w następstwie zwykłej wymiany ciosów, jakby w ringu stanęło dwóch równorzędnych rywali. Dlatego nie ma co się obrażać na fakt, że Jagiellonia przez większość spotkania obserwowała, jak piłka fruwa w jej polu karnym. Nagrodę zgarnęła, gdy Darko Czurnilow na chwilę przed gongiem odwinął się jak na człowieka, który liznął Premier League, przystało.
Jagiellonia na Parken napisała historię nie do zapomnienia
Triumfować może i musi Adrian Siemieniec, który długo szczerzył zęby, kręcąc z niedowierzaniem głową pod sektorem gości na Parken. Oto on, w zasadzie wciąż debiutant w tym fachu, wysłuchał, jak trybuny powtarzają jego nazwisko, fetując sukces, którego w tym samym miejscu przed rokiem nie odniósł Manchester United. Wieczory w Europie pozwalają stawiać takie porównania, zbliżają do gwiazd bardziej niż teoria o sześciu stopniach oddalenia. Jednego dnia przyjmujesz czwórkę od Cracovii czy piątkę od Lecha, żeby nazajutrz ograć największy klub w Danii.
Rzeczywistość może się mieszać jak w Requiem dla snu.
Białostockie środowisko miało rację, na całej długości. Wojciech Strzałkowski wyjaśniał nam, że Jagiellonia już się odbiła, że rusza w Europę na innym poziomie pewności siebie niż parę tygodni wstecz, jako drużyna, która się otrząsnęła i urosła. Adrian Siemieniec żywił nadzieję, że bolesne doświadczenia z Amsterdamu czy Bodo pozwolą mistrzom Polski pokazać bardziej wyrachowaną twarz, bogatszą o europejskie lekcje. Tłumaczył, że łatwiej zarządzać sytuacją, gdy jesteś underdogiem i niczego nie musisz, lecz wszystko możesz.
Jak Afimico Pululu, który musiał zagrać na dwójkę stoperów, którzy na Europie zjedli zęby, ale zastawiał się, szarpał i walczył tak, jakby nie robiło mu różnicy, czy trzeba poprzestawiać paru gości w Ekstraklasie, czy wielokrotnego reprezentanta kraju oraz faceta, który kształcił się na włoskim uniwersytecie defensywy. Na tle jednych i drugich napastnik Jagi wygląda jak tur nie do zajechania, a z takim człowiekiem z przodu można przenosić góry.
Przenosić góry albo po prostu pisać historię, łapać momenty, których Jagiellonia od początku chciała szukać, które miały świadczyć o tym, że przesuwa granicę. W Kopenhadze mistrzowie Polski chcieli pokazać, że chwilami potrafią rywalizować na równi nawet z tymi, którzy w teorii przewyższają ich na każdym polu. Plan zrealizowali z nawiązką, Adrian Siemieniec mówił o zwycięstwie wielkim, historycznym, nie do zapomnienia. Ciężko wyobrazić sobie lepsze miejsce na taki sukces niż legendarne duńskie Parken.
I on, i jego zespół zasłużyli na to, żeby nigdy nie zniknąć z serc i głów kibiców na Podlasiu.
WIĘCEJ O JAGIELLONII BIAŁYSTOK:
- Strzałkowski: Jagiellonia jest warta tyle, ile noga napastnika Ajaksu. Znamy swoje miejsce [WYWIAD]
- Jagiellonia zrobiła mistrzostwo po kosztach [RAPORT FINANSOWY EKSTRAKLASY]
- Siemieniec: W Kopenhadze będziemy bardziej wyrachowani
fot. Newspix