Reklama

Hiszpański klub? Trudno o gorszego rywala dla polskich drużyn

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

03 października 2024, 13:11 • 8 min czytania 38 komentarzy

Legia Warszawa rywalizację w fazie ligowej Ligi Konferencji zacznie od starcia z Betisem. Aby uzmysłowić sobie, jak wysoko jest zawieszona poprzeczka wystarczy spojrzeć na dotychczasową rywalizację polskich klubów z hiszpańskimi. Dla naszych pucharowiczów mecze z przedstawicielami Primera Division od zawsze są wielkim wyzwaniem, któremu przeważnie nie potrafią podołać. Każdy inny wynik niż porażka Legii trzeba będzie uznać za spore osiągnięcie.

Hiszpański klub? Trudno o gorszego rywala dla polskich drużyn

Do tej pory polskie kluby rozegrały 41 oficjalnych meczów z klubami hiszpańskimi. Wygrały zaledwie pięć z nich, choć pewnym pocieszeniem może być fakt, iż aż trzy zwycięstwa dotyczą ostatniego 25-lecia.

Bilans polskich klubów z hiszpańskimi w europejskich pucharach nie pozostawia jednak złudzeń:

Najnowszy przykład jest jeszcze świeży, bo dotyczy fazy grupowej Ligi Konferencji sprzed dwóch lat. Lech Poznań mocno postawił się Villarrealowi i już na wyjeździe dzielnie walczył, przegrywając 3:4 po golu w samej końcówce. W rewanżu, który decydował o awansie, „Kolejorz” wykrzesał z siebie maksimum i pokonał faworyta aż 3:0, mimo że za żółte kartki pauzował lider środka pola Jesper Karlstroem. Popisowe partie rozegrali Michał Skóraś, Mikael Ishak czy Kristoffer Velde, który na międzynarodowej arenie był najlepszą wersję siebie.

Reklama

Można było mówić, że Villarreal już wcześniej miał zapewnione wyjście z pierwszego miejsca i nie wystawił najsilniejszego składu, ale na papierze różnica potencjałów nadal była tak duża, że zwycięstwo poznaniaków – i to tak okazałe – musiało robić wrażenie.

Co wydarzyło się później, pamiętamy. Lech napisał najpiękniejszą pucharową historię polskiego klubu od wielu, wielu lat, wygrywając dwa dwumecze na wiosnę i odpadając dopiero w ćwierćfinale po zaskakująco zaciętym, w kontekście porażki 1:4 u siebie w pierwszym spotkaniu, boju z Fiorentiną.

Do dziś naszym jedynym wygranym dwumeczem z hiszpańskim rywalem pozostaje pamiętny wyczyn Wisły Kraków z Realem Saragossa w I rundzie Pucharu UEFA w sezonie 2000/01. Pamiętny nie tylko ze względu na sam fakt przejścia takiego przeciwnika, ale przede wszystkim z powodu niezwykle dramatycznych okoliczności wywalczenia awansu.

W Saragossie prowadzona przez Oresta Lenczyka „Biała Gwiazda” szybko objęła prowadzenie po pięknym strzale Radosława Kałużnego, ale potem głównie się broniła i dostała cztery bramki.

„Pojechaliśmy tam, nie żeby rzucać się na przeciwników, ale żeby sprawdzić, ile jesteśmy warci. Trochę przestraszył nas upał. Było ze 40 stopni. Lenczyk świetnie przygotował drużynę pod względem motorycznym, ale w takiej temperaturze nawet najlepsi kondycyjnie mieli prawo czuć się fatalnie. 

Reklama

Odpowiedź na pytanie, co się stało w Hiszpanii, jest najprostsza z możliwych. Dostałem idealne podanie od Ola Moskalewicza i walnąłem z woleja w samo okienko. Do tego momentu byliśmy równorzędnym partnerem. Golem zagrałem im na nerwach. Tak się wkurzyli, że nas złapali. Załączyli tak zwany kołowrotek. Atakowali bez przerwy, nie mieliśmy już nic do powiedzenia. Patrzyliśmy tylko, jak nasz bramkarz wyciąga piłkę z siatki. 

Wracaliśmy do Krakowa z poczuciem niezdanego egzaminu. Real pokazał nam różnicę między ligą hiszpańską a polską. Nie wolno się nikogo bać, ale trzeba szanować przeciwnika. Po strzeleniu bramki zespół automatycznie się wycofuje. Pamiętaliśmy o założeniach taktycznych, ale już nic nie mogliśmy zrobić. Na podrażnionych ambicjach zapakowali nam cztery sztuki. Szczęście, że na tylu się skończyło” – wspominał w swojej autobiografii „Powrót taty” Radosław Kałużny (autorem Mateusz Karoń).

Mecz w Krakowie miał być formalnością dla obu stron. Dla gospodarzy liczyło się tylko uniknięcie drugiej kompromitacji. Jak czytamy w książce Mateusza Migi „Wisła Kraków. Sen o potędze”, Lenczyk wbijał piłkarzom do głów: – Panowie, najważniejsze to nie stracić na początku bramki. Jeśli do tego dojdzie, kibicom pozostanie tylko podziwiać rywali. 

Co więc zrobili jego piłkarze? Po pięciu minutach przegrywali po kuriozalnym samobóju Marcina Baszczyńskiego. W tej samej chwili na trybuny wiślackiego stadionu miał wejść właściciel Saragossy, Alfonso Solans. Do prezesa Bogdana Basałaja od razu rzucił: – Sorry. Nie wiadomo, czy bardziej za spóźnienie, czy za tego gola. W każdym razie, mógł być pewny swego, więc zajął się drinkowaniem. Do końca meczu opróżnił kilkanaście kieliszków, z czasem coraz bardziej nie dowierzając temu, co widzi na boisku.

Druga połowa to istny „cud nad Wisłą”. Krakowianie nie mieli już absolutnie nic do stracenia, pogodzili się z porażką i grając na luzie dokonali niemożliwego. Odrobili straty, wyszli na 4:1 i doprowadzili do dogrywki, a potem do rzutów karnych, które lepiej wykonywali lepiej. Baszczyński jako jedyny z polskiego zespołu nie wykorzystał jedenastki, więc huśtawkę nastrojów przeżył ekstremalną, ale trzeba mu oddać, że w dogrywce wybił piłkę z linii bramkowej, sprawiając, że strzelanie karnych w ogóle stało się możliwe.

W przerwie rywali byli już pewni awansu. Mentalnie całkowicie siedli. Z doświadczenia wiem, że jeśli się człowiek wyłączy, potem nie jest w stanie już osiągnąć odpowiedniego poziomu koncentracji. Myśmy strzelali kolejne gole, a oni nie wierzyli w to, co widzą – mówił Baszczyński w książce Mateusza Migi.

Radosław Kałużny w autobiografii pisał tak: „Marcin Baszczyński zapakował samobója i wiedzieliśmy, że jest już po meczu. Koledzy zeszli do szatni, a Lenczyk powiedział im, że to koniec. Może próbował wzbudzić sportową złość? Zarządził trzy zmiany: Niciński za Czerwca, Sosin za Kulawika, Iheanacho za Moskalewicza. Drużyna miała już odpoczywać przed dalszą częścią sezonu. Nagle okazało się, że ci, którzy pełnią funkcję zmienników, napędzili resztę. Zeszło z nich powietrze. Zamiast myśleć o meczu, zaczęli po prostu grać w piłkę. Przy dużej dozie fartu uwierzyli, że można jeszcze coś wskórać”.

Tamten mecz pamiętam doskonale, ponieważ również uległem przekonaniu, że jest po wszystkim i po pierwszej połowie wyłączyłem telewizor. Gdy więc po godzinie ponownie go włączyłem, byłem w szoku i później długo sobie wyrzucałem, że nie oglądałem do końca, ale przynajmniej zobaczyłem zwycięską serię rzutów karnych. To była nauczka na przyszłość, żeby nigdy nie przesądzać sprawy.

W kolejnej rundzie Wisła już dość gładko odpadła z FC Porto (0:0, 0:3), ale wspomnienia po Saragossie nadal są żywe.

Te dwa zwycięstwa Lecha i Wisły są jedynymi, które oznaczały awans i dalszą grę w pucharach. Trzy pozostałe wygrane dawały jedynie chwilową satysfakcję i poczucie, że przynajmniej odpadło się z honorem.

W 2008 roku Maciej Skorża przeszedł do historii jako pierwszy trener, który pokonał Pepa Guardiolę za sterami Barcelony. Były kapitan Blaugrany właśnie objął pierwszy zespół po terminowaniu w roli opiekuna rezerw i pracę zaczął od dwumeczu z Wisłą Kraków. Na Camp Nou poszło gładko, „Biała Gwiazda” została zmielona i wróciła z bagażem czterech goli.

Rewanż, wiadomo, miał być bez historii, a tymczasem obejrzeliśmy świetne widowisko, trzymające w napięciu do samego końca. Wisła wygrała po pięknym strzale głową Clebera po dośrodkowaniu z rzutu rożnego, ale to nie tak, że wyszedł jej jeden stały fragment. Wiślacy stworzyli sobie kilka bardzo dobrych sytuacji, zaprezentowali odwagę i polot w ofensywie. „Barca” rzecz jasna również była groźna i spokojnie mogłaby zdobyć parę bramek, ale albo świetnie bronił Mariusz Pawełek, albo kapitalnie ratował drużynę Marcin Baszczyński, albo katalońskim gwiazdom brakowało precyzji – również wtedy, gdy akurat Pawełek miewał gorsze momenty.

Wynik poszedł w świat. Polski klub ograł ekipę, która wyszła w składzie: Valdes – Alves, Pique, Puyol, Abidal – Keita, Toure, Xavi – Iniesta, Eto’o, Henry. Guardiola już na starcie trochę podpadł, a gdy rywalizację w La Liga zaczął od porażki z Numancią i remisu z Racingiem Santander, zaczęły się pojawiać głosy, że to dla niego za wysokie progi. Szybko jednak zamknął usta krytykom, odnosząc 11 zwycięstw z rzędu. Reszta jest historią.

Pierwsze dwie wygrane naszych przedstawicieli to już zamierzchłe czasy. Wiosną 1971 roku Legia w ćwierćfinale Pucharu Mistrzów podejmowała Atletico, będące aktualnym mistrzem Hiszpanii. Trzy lata później sześciu zawodników z tego składu „Los Rojiblancos” zagrało w finale PM, co tylko pokazuje, o jak silnym rywalu mowa. Legia jednak naprawdę mocno się postawiła. W Madrycie przegrała w najskromniejszych rozmiarach, a u siebie – choć szybko straciła gola – już na początku drugiej połowy wyszła na prowadzenie 2:1. Mimo wyraźnej przewagi, nie udało się podwyższyć, przez co przez różnicę w bramkach wyjazdowych awansowało Atletico, ale nie było mowy o wstydzie.

Dwanaście lat po tych wydarzeniach Lech Poznań także mierzył się z mistrzem Primera Divison, którym był Athletic Bilbao. Na polskiej ziemi „Kolejorz” wygrał 2:0, a powinien wyżej. Niestety, w Kraju Basków przegrał czterema golami.

Wiąże się z tym niezwykle dramatyczna historia. Jednym z głównych winowajców tej porażki został obrońca Józef Szewczyk. W książce „Lech Poznań w europejskich pucharach” Jana Rędziocha czytamy:

„Osobisty dramat przeżył na San Mames Józef Szewczyk. Już w czasie meczu narzekał na oślepiające światło jupiterów, które powodowały, że momentami nie widział piłki. Jego interwencje na boisku były opóźnione i zupełnie dla niego nietypowe. W przerwie meczu nieświadomy tragedii trener Łazarek zbeształ go w swoim stylu: Józiu, gdzie ty masz oczy, takie motyle ci latają, a ty się z nimi rozmijasz jak ślepiec. Słów tych już wkrótce bardzo żałował. Jak się później okazało, już wtedy popularnego „Szewca” toczyła śmiertelna choroba – rak gałki ocznej”.

Po tym spotkaniu Szewczyka wysłano na badania wzroku, gdzie postawiono zatrważającą diagnozę. Mimo amputacji gałki ocznej, rak mu nie odpuścił, ciągle atakował, co doprowadziło do jego śmierci w maju 1989 roku.

*

Pozostałe dwumecze, nie licząc dwóch pamiętnych remisów Lecha z Barceloną w Pucharze Zdobywców Pucharów, rzadko dostarczały nam większych emocji i przeważnie nie mogliśmy mieć złudzeń, kto był lepszy.

Pocieszenie? W najnowszych latach z hiszpańskimi rywalami szło nam nieźle (Legia – Real 3:3, Lech – Villarreal 3:0). Do tego niemal na pewno Betis nie wystawi dziś wszystkiego, co najlepsze, bo trzy dni później czekają go derby z Sevillą. A że kibice „Los Verdiblancos” mogli się zacząć przyzwyczajać do obecności swojego zespołu na międzynarodowej arenie (to czwarty sezon z rzędu, pierwszy w Lidze Konferencji), obecność w Europie nie robi już tam większego wrażenia i nie jest powodem samym w sobie do wyjątkowej mobilizacji. Mimo to, wracając do początku tekstu: remis bierzemy w ciemno.

CZYTAJ WIĘCEJ:

Fot. FotoPyK/Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

38 komentarzy

Loading...