Waldemar Fornalik odchodzi z Lubina przegrany, nie dlatego, że coś szczególnie popsuł, ale dlatego, że trzeba go dopisać do listy trenerów, którzy dopiero na miejscu przekonali się o trudności odnoszenia sukcesów z Zagłębiem. Cechy, które w wielu miejscach można by uznać za jego atuty, akurat Miedziowym od lat przeszkadzają w wyrwaniu się z przeciętności.
Jedna z najsłynniejszych przemów wygłoszonych kiedykolwiek przez Jose Mourinho pochodzi z 2018 roku, gdy prowadził Manchester United i skrupulatnie wyliczył na konferencji prasowej jego mizerne dokonania w Europie z wcześniejszych kilku sezonów. „This is football heritage” – podsumował. I choć można się spierać, czy akurat on miał prawo tłumaczyć własne niepowodzenia na Old Trafford trudnym dziedzictwem, jakie zastał, ogólna zasada rządząca futbolem została przezeń uchwycona trafnie. Dziedzictwa w piłce nożnej istnieją. Choć zwykle przypisuje się wszelkie zasługi i grzechy jednostkom, w rzeczywistości pojedynczy ludzie są często zbyt mali, by popsuć albo naprawić całe środowisko klubu. To nie tak, że nie mają żadnego wpływu. Ale ich wpływ jest często przeceniany.
Waldemarowi Fornalikowi nie mogłoby być do nikogo dalej niż do Mourinho, więc on po zwolnieniu z Zagłębia Lubin na pewno lubińskiej wersji przemowy o dziedzictwie nie wygłosi. Można jednak spróbować zrobić to za niego. Od mistrzostwa Polski w 2007 roku Zagłębie rozegrało siedemnaście pełnych sezonów. W ich trakcie lubinianie raz skończyli Ekstraklasę na podium i dwa razy w czołowej piątce (osiem i szesnaście lat temu). W ośmiu z tych sezonów nie było ich nawet w górnej połowie ekstraklasowej tabeli – przyznajmy, że dwa lata Zagłębie spędziło poza najwyższą ligą.
Odkąd jako beniaminek zajęło trzecie miejsce, najwyżej finiszowało na szóstym, a najczęściej na ósmym lub dziewiątym miejscu. Dokładnie w środku tabeli. Warto przy tym zaznaczyć, że przez cały ten okres klub należał do najstabilniejszych finansowo w lidze. Do europejskich pucharów, od czasów ostatniej w nich obecności zespołu z Dolnego Śląska, wdzierały się m.in. Cracovia, Wisła Kraków, Arka Gdynia, Lechia Gdańsk, Piast Gliwice, Górnik Zabrze, Jagiellonia Białystok czy Śląsk Wrocław. Wdzierało się pół ligi. I to pół niekoniecznie lepiej płacące, stabilniejsze, trenujące w lepszych warunkach. Zmienić ten stan próbowali Piotr Stokowiec, Ben Van Dael, Martin Sevela, Dariusz Żuraw i znowu Stokowiec. A z nimi kilku prezesów i dyrektorów sportowych. To futbolowe dziedzictwo zastane przez Waldemara Fornalika w Lubinie.
Rozczarowanie wynikające z oczekiwań
Poczucie rozczarowania, jakie towarzyszy jego zwolnieniu po blisko dwóch latach spędzonych na Dolnym Śląsku nie dotyczy więc tego, że mistrz Polski z Piastem Gliwice zepsuł Zagłębie Lubin. Chwilę przed nim Miedziowym całkiem poważnie zaglądał w oczy nawet spadek, on sam przejmował tę drużynę w połowie sezonu na ostatnim bezpiecznym miejscu. W tym kontekście dwa finisze w środku tabeli można uznać za przyzwoite wyniki. W historii klubu Fornalik będzie kolejnym szarym trenerem, którego trudno będzie z czymkolwiek powiązać. Ani nie zapisał się złotymi zgłoskami, ani nie dopisał żadnego czarnego rozdziału.
Rozczarowanie dotyczy jednak pułapu oczekiwań, z jakiego startował. Bo nie przychodził do Lubina jako zwyczajny trener, lecz uznawany za czołowego fachowca w lidze. Za cudotwórcę, który owszem, potrzebuje trochę czasu, ale gdy go dostanie, zamienia Ruch Chorzów Dariusza Smagorowicza w wicemistrza Polski, a Piasta Gliwice w mistrza. Gdy trafiał na bezrobocie, wydawało się, że może myśleć o czymś lepszym niż Zagłębie. A skoro na nie się zdecydował, spodziewano się w Lubinie zupełnie nowego otwarcia. To jednak nie nastąpiło. Ani w pierwszej rundzie, ani w pierwszym pełnym sezonie, ani w tym właśnie rozpoczętym.
Gdy spotkało się Fornalika po pierwszych miesiącach pracy w Lubinie, można było zauważyć, że jest zaskoczony skalą wyzwania. Że patrząc na Zagłębie z zewnątrz, spodziewał się łatwiejszej pracy niż wtedy, gdy dostał się do środka. Nie mógł narzekać na brak narzędzi. Pierwszej zimy ściągnięto mu nowego bramkarza, bocznych obrońców ligowych rywali (Luisa Matę z Pogoni i Mateusza Grzybka z Radomiaka) oraz Jakuba Świerczoka, z którym z sukcesami współpracował w Piaście. W drugim dołożono Damiana Dąbrowskiego, Mateusza Wdowiaka i Michała Nalepę, w komplecie mających wyrobioną markę w Ekstraklasie, a do tego Mikkela Kirkeskova, kolejnego starego znajomego z Gliwic i Marka Mroza, wyróżniającego się I-ligowca. W trzecim wreszcie Kajetana Szmyta, Adama Radwańskiego, Huberta Adamczyka czy Dominika Hładuna. Znów więc zawodników teoretycznie pasujących do ulubionego profilu Fornalika – niosących niewielkie ryzyko pomyłki, znanych, ogranych na tym poziomie. Owszem, trafiali też do klubu obcokrajowcy, ale pojedynczy i to raczej dający nadzieję. W efekcie pod względem doświadczenia w elicie nie ma dziś drugiego klubu takiego jak Zagłębie. Średnia występów jego zawodnika w Ekstraklasie to ponad 81 meczów. Najbardziej doświadczony trener ligi dostał piłkarzy, których też nic w niej już nie zaskoczy.
Pierwotne niedopasowanie
Oczywiście, że Fornalik też tracił ważne ogniwa. Łukasza Łakomego wolałby pewnie mieć w kadrze, podobnie jak Kacpra Chodynę. Zgarnięcie za nich przeszło dwóch milionów euro należy wpisywać w poczet jego zasług. Choć nie ma łatki trenera odważnie stawiającego na młodzież, dostosował się w pewnym stopniu do polityki klubowej, wpuszczając do ligi choćby Igora Orlikowskiego, Szymona Weiraucha, czy ostatnio Mateusza Dziewiatowskiego. Może nie są to imponujące liczby jak na dwa lata w klubie, który ma ponoć świetną akademię, ale może jest też ona odrobinę przeceniana. Łakomy i Chodyna, ostatni sprzedani za niezłe pieniądze gracze Zagłębia, to wychowankowie Legii i Lecha. Ostatni wielomilionowy transfer piłkarza wychowanego w Lubinie, czyli Bartosz Białek, miał miejsce już lata temu. Czasem okazywało się, jak w przypadku Krzysztofa Piątka czy Kamila Piątkowskiego, że na wychowankach Zagłębia najlepiej poznają się inne kluby, bo to Cracovia i Raków Częstochowa skasowały za nich najwięcej. Można natomiast żałować, że nie rozwinęli się bardziej Tomasz Pieńko czy Bartłomiej Kłudka, którzy pokazywali się już ciekawie jeszcze zanim Fornalik trafił do Lubina i nadal nie zrobili kolejnego kroku.
Ostatecznie jednak jest Zagłębie klubem, który nie daje trenerowi łatwych wymówek. Nie ma opóźnień w wypłatach, problemów z bazą treningową, akademią, pozyskiwaniem przynajmniej solidnych piłkarzy czy wyprzedawaniem najważniejszych ogniw co okienko. Nie ma też pętającej nogi presji, gry na trzech frontach, czyli wszystkich tradycyjnych wytrychów tłumaczących słabe wyniki. Skoro jednak to samo można powiedzieć o każdym trenerze Zagłębia z ostatnich lat i mimo to pobyt każdego kończy się mniejszym lub większym rozczarowaniem, problem nie może leżeć wyłącznie w trenerach. Fornalik rozczarował bardziej niż poprzednicy tylko dlatego, że wiązano z nim większe nadzieje, a nie dlatego, że w Lubinie pracował gorzej niż oni. Nie po to bierze się jednak jednego z najbardziej cenionych fachowców w Polsce, by zwyczajnie nie obniżyć średniego poziomu. Dlatego Fornalik nie wyjeżdża z Lubina jako trener spalony na rynku, ale wyjeżdża jako przegrany.
Wydaje się, że największym problemem było już pierwotne niedopasowanie. W Lubinie od lat nie ma nikogo, kto miałby sensowny pomysł, czym ten klub miałby właściwie być. Czy ma walczyć o czołowe miejsca i coroczne granie w Europie, czy trwać w środku tabeli i zarabiać na wychowankach. Wymyślane są wewnętrzne limity młodzieżowców do wypełnienia, czy kwoty dotyczące liczby Polaków w składzie. A potem zatrudnia się trenera, o którym wiadomo, że nie jest przesadnie odważny we wpuszczaniu młodzieżowców. Fornalik nie jest też typem trenera, który ma ambicję decydowania o każdym aspekcie działania klubu, który przychodzi i wszystko wywraca do góry nogami. Chce dostać narzędzia, a potem majstruje w warsztacie nad tymi, którzy chcą się rozwijać. Jeśli jednak akurat nie chcą, raczej nie będzie tym, który rozpali w nich ogień. To solidny fachowiec, który gwarantuje pewien poziom, ale akurat Zagłębie, ze swoim notorycznym marazmem, zdaje się potrzebować czasem więcej werwy.
Więcej ognia
Chwytliwe określenie syte koty przykleiło się w ostatnich miesiącach do piłkarzy Lecha Poznań, ale w stosunku do graczy Zagłębia Lubin używa się podobnych przynajmniej od dwóch dekad. I być może coś jest w tym, że w miejscu, które z natury rozleniwia, przydaje się trener, który rozpala ogień. Który czasem obudzi całe towarzystwo. Czasem wywoła strach, czasem uwielbienie. Do klubu, w którym ciepła woda w kranie jest największym atutem, przyszedł trener, który właśnie ciepłą wodę w kranie gwarantuje. Fornalik potrafił budować dobre zespoły z piłkarzy, w których ekstraklasowy poziom wielu wątpiło. Ale mając do dyspozycji zespół solidnych ligowców, których trzeba było zagonić do jeszcze jednego galopu, nie był w stanie wskrzesić w nich ognia.
Niewykluczone, że sam już go tyle nie miał. On dzieła życia zbudował już gdzie indziej. Praca w Zagłębiu Lubin ani nie była dla niego życiową szansą, ani być albo nie być w zawodzie. Jeśli będzie chciał, z łatwością znajdzie kolejną pracę w Ekstraklasie. Nie zrobił przez ostatnie dwa lata nic, co kazałoby znowu nawoływać, by dać mu szansę poprowadzenia któregoś z największych klubów w Polsce albo ponownego powierzenia mu kadry. Ale nie zrobił też nic, co kazałoby sądzić, że nie da już rady osiągać w Ekstraklasie przyzwoitych wyników. Praca w Zagłębiu na pewno jego rynkowych notowań nie poprawiła, ale też całkowicie nie zrujnowała.
Wydaje się, że jeśli czegoś jeszcze Zagłębie ma spróbować, to trenera, którego tamtejsza stagnacja będzie irytowała. Który będzie parł po więcej, który będzie stawiał wyzwania przed swoim sztabem, piłkarzami i szefami. Który będzie siał ferment i tchnie tam trochę życia. Kogoś, kto zarówno metrykalnie, jak i charakterologicznie będzie zupełnie inny od poprzednika. Nie ukrywajmy, Zagłębie Lubin jest dla piłkarzy bezpieczną przystanią, w której mogą zarobić godnie ci, którzy już wiedzą, że podbijanie świata już nie dla nich. Potrzebują więc kogoś, kto będzie ich albo smagał batem, albo dyndał przed nosami marchewką, by jeszcze wykrzesać z nich ambicję.
Propozycja-pułapka
Trenerzy mówią czasem, że profesjonalistów na niektóre mecze nie trzeba motywować. Tu nie chodzi jednak o motywowanie na poszczególne mecze, a o wskazanie niektórym piłkarzom poczucia, że jeszcze coś mają w życiu piłkarskim do osiągnięcia. Przyczyny niepowodzenia Fornalika w Lubinie raczej nie leżą w kwestiach taktycznych, czy konkretnych wyborach personalnych. Leżą w tym, że trener wniósł dokładnie te cechy, które nie pozwalają klubowi od lat pójść wyżej. To bardzo prawdopodobne, że spokój i doświadczenie Fornalika na niektóre miejsca zadziałałyby zbawiennie. Niewykluczone, że wkrótce tak będzie. Ale akurat Lubin, samemu nie mając za grosz szaleństwa i pociągu do ryzyka, potrzebuje kogoś z zewnątrz, kto je do klubu wniesie. Kto, zająwszy ósme miejsce, będzie wściekły, a nie zadowolony z progresu, bo rok wcześniej był dziewiąty.
Osobna kwestia to moment, w którym na to rozstanie się zdecydowano. Razem z Fornalikiem pracę stracił dyrektor sportowy Piotr Burlikowski, bardzo prawdopodobne, że sam będący adresatem części padających tekście zarzutów. O możliwości takiego rozwiązania mówiono już pod koniec poprzedniego sezonu. Bardzo długo zwlekano z przedłużeniem kontraktu jednego i drugiego, a wiosną regularnie spekulowano, że Miedziowych miałby objąć Dawid Szulczek. Ostatecznie, chyba bez wielkiego przekonania, umowy obu przedłużono, ale tylko o rok, by po ledwie dziewięciu kolejkach rozpocząć kolejny nowy projekt.
Owszem, Zagłębie znów przegrało w Częstochowie wstydliwie wysoko, owszem zajmuje miejsce w strefie spadkowej, ale też grało już w tej rundzie z Legią, Lechem, Pogonią, Rakowem, oprócz ostatniego meczu na ogół nie odstając. Być może ta relacja nie miała już żadnej przyszłości i nastał właściwy moment, by ją przerwać, ale zasadniczo początek sezonu aż tak dużo w ocenie Zagłębia nie zmienił. Te same wnioski, co dzisiaj, można było wysnuć w maju czy czerwcu. A nie w momencie, gdy na wybrakowanym rynku nie ma naturalnych kandydatów, by wejść teraz do szatni Zagłębia i liczyć na poprawę. Jeśli w Lubinie postawią na opcję krajową, mają do dyspozycji wyłącznie kandydatury, które na wstępie trzeba będzie bardzo dokładnie wytłumaczyć.
Dla każdego trenera, który otrzyma propozycję z Lubina, Zagłębie będzie oczywiście łakomym kąskiem, bo będzie widział, podobnie jak Fornalik przed dwoma laty, śpiącego giganta, którego trzeba tylko obudzić. Ci bardziej zdesperowani będą więc się czuli, jakby złapali pana Boga za nogi. Mający jednak na tyle mocną pozycję, by trochę powybrzydzać, powinni się jednak dobrze zastanowić, co przykład Fornalika mówi o pracy w Zagłębiu Lubin. Skoro bowiem trener, który w Ekstraklasie pracował w różnych skomplikowanych klubach i w każdym sobie poradził, akurat stamtąd odchodzi z łatką przegranego, obudzenie Zagłębia może być trudniejsze, niż z zewnątrz się wydaje. O Milanie kilka lat temu mówiło się, że jest cmentarzyskiem napastników. Podobnie można traktować Zagłębie na polskim rynku trenerskim. To jest piłkarskie dziedzictwo, które powinno się znaleźć na każdej liście za i przeciw przyjęciu propozycji tego klubu obok lukratywnego kontraktu, równych boisk i dobrej akademii.
CZYTAJ WIĘCEJ:
- Słomiany zapał Wisły Kraków. Klub ładnych słówek i pustych zapowiedzi
- Koniec „Waldków”. I dobrze, choć za późno
Fot. FotoPyK/Newspix