– Nie możemy narobić w gacie – mówi przed meczem z Realem Madryt Deniz Undav. VfB Stuttgart po 14 latach wraca do Ligi Mistrzów, choć jeszcze w maju zeszłego roku grał w barażach o utrzymanie w Bundeslidze.
Undav, który parę dni temu zdobył debiutancką bramkę w reprezentacji Niemiec, ma dryg do krótkich i chwytliwych powiedzeń. A co najważniejsze: celnych.
– Dziś grały ze sobą dwie najlepsze drużyny w Niemczech – oznajmił w lutym po przegranym 2:3 ćwierćfinale DFB Pokal z Bayerem Leverkusen. Jeszcze niedawno taki tekst byłby odebrany jako nieśmieszna zniewaga Bayernu. Tymczasem słowa Undava zestarzały się wyjątkowo ładnie. W ostatniej kolejce sezonu Stuttgart wyprzedził monachijczyków i zajął drugie miejsce w Bundeslidze. Za plecami właśnie Leverkusen.
Teraz, przed meczem z Realem Madryt, Undav postanowił podszczypać swojego kolegę z reprezentacji, Antonio Ruedigera.
– Doskonale wiem, jakim obrzydliwym potrafi być obrońcą. Ale widziałem też, że stchórzył już podczas ostatniego zgrupowania – opowiadał z uśmiechem, nawiązując do tego, że Ruediger postanowił poprosić Nagelsmanna o odpoczynek podczas wrześniowych meczów kadry.
Zapytany o to, jak poradzić sobie z Realem Madryt Undav ma prostą odpowiedź.
– Nie możemy narobić w gacie – odpowiada. Futbol czasem potrafi być bardzo prosty.
14 lat minęło
Liga Mistrzów dla Stuttgartu nie brzmi obco, ale miasto z Badenii-Wirtembergii zdążyło się poważnie stęsknić za futbolem na najwyższym poziomie. Zwłaszcza, gdy spojrzymy na nazwiska, grające wówczas w Stuttgarcie, poczujemy mocny przypływ nostalgii.
Kiedy ostatnio VfB grało w Champions League, w ataku wciąż biegał kultowy Cacau, a partnerował mu Pawieł Pogriebniak. W bramce stał 40-letni już wtedy Jens Lehmann, a w pomocy brylowali Sami Khedira i wypożyczony z Barcelony Aleksandr Hleb.
Bawarska masakra piłą mechaniczną. Wszystkie odpały Jensa Lehmanna
To właśnie z byłym klubem Białorusina VfB zagrało w LM po raz ostatni. 17 marca 2010 roku Barcelona Pepa Guardioli zmiotła rywala z planszy, wygrywając 4:0, choć Stuttgart postawił się w pierwszym meczu u siebie, remisując 1:1. Wówczas wydawało się, że Barca pewnie zmierza po obronę tytułu, ale w półfinale zatrzymał ją autobus z napisem „Inter”, prowadzony przez Jose Mourinho.
W tamtym momencie wydawało się, że Stuttgart ma szansę na dłużej utrzymać się wśród topowych niemieckich drużyn. Rok wcześniej sezon zakończył na trzeciej pozycji, a w 2007 roku – niespodziewanie zdobył mistrzostwo.
Po latach sytych nadeszły jednak lata chude.
Czterech trenerów w jednym sezonie
„Die Schwaben” z sezonu na sezon notowali regres, kilkukrotnie balansując na granicy spadku z ligi. Doszło do niego zresztą dwukrotnie, choć za każdym razem VfB już po roku z powrotem potrafiło awansować do elity.
Po drugim z awansów więcej wskazywało na to, że klub szybciej znów ujrzymy na boiskach 2. Bundesligi, niż Ligi Mistrzów. W klubowej kasie się nie przelewało, brakowało porozumienia na najwyższych szczeblach, a to wszystko przekładało się na chaotyczne zarządzanie zespołem. I miało odbicie na boisku.
Kolejnym spadkiem pachniało już dwa lata temu: tylko dzięki bramce Wataru Endo z 92. minuty ostatniego meczu sezonu z Köln, Stuttgart cudem uniknął baraży. Do tych doszło rok później, w sezonie, w którym w VfB nie zgadzało się nic.
Wystarczy powiedzieć, że w sezonie poprzedzającym wicemistrzostwo klub zatrudniał aż czterech trenerów. Zwolnionego jesienią Pellegrino Matarazzo (bez wygranej w dziewięciu kolejkach) zastąpił Michael Wimmer, którego po zaledwie 55 dniach zamienił Bruno Labbadia. Ten w 11 meczach wygrał tylko raz i na początku kwietnia, będący w dość rozpaczliwej sytuacji Stuttgart, zwrócił się po pomoc do Sebastiana Hoenessa.
Bratanek legendarnego Uliego z miejsca poprawił wyniki klubu, rzutem na taśmę unikając bezpośredniej degradacji. VfB zaledwie o dwa punkty wyprzedziło Schalke. Na szczęście dla miasta Porsche w barażach zespół Hoennesa pewnie pokonał HSV Hamburg, wygrywając w dwumeczu 6:1. Jedynego gola dla HSV strzelił zresztą Sonny Kittel, który kilkadziesiąt dni później przeniósł się do Rakowa Częstochowa.
Rozkupione VfB
Choć VfB pod wodzą Hoenessa zaliczyło wyraźny progres, prognozy na kolejny sezon nie były szczególnie optymistyczne. Szkoleniowiec stracił trzon zespołu: klub najpierw sprzedał Konstantinosa Mavropanosa i Bornę Sosę, a w ostatnich dniach okienka ofertę życia otrzymał Wataru Endo. Kapitan, który w ostatnich latach niósł na swoich barkach VfB, sensacyjnie przeniósł się do Liverpoolu.
I właśnie w momencie, gdy na Stuttgart nie stawiał zupełnie nikt, zaczęły się dziać prawdziwe cuda.
Z niespotykaną lekkością strzelał Serhou Guirassy, mogąc – gdyby nie kontuzja i Puchar Narodów Afryki – dotrzymać tempa Harry’emu Kane’owi. Gdy go zabrakło – ciężar zdobywania bramek brał na siebie Deniz Undav. Ten sam, którego chwilę wcześniej skreśliło Brighton. I ten sam, który do 25. roku życia grał tylko w 3. lidze niemieckiej i 2. lidze belgijskiej. Choć trudno w to uwierzyć, sezon był dopiero jego pierwszym na poziomie Bundesligi.
Deniz Piłkarz Ulicy. Jak w wieku 27 lat Undav podbija Bundesligę i zadziwia Niemcy
Wataru Endo zastąpił Angelo Stiller, oddany bez żalu przez Hoffenheim. Tu wszystkie zasługi należą się Hoenessowi. To jego piłkarski synek – Stillera prowadził w młodzieżowych drużynach i rezerwach Bayernu, by później zabrać ze sobą do Hoffenheim i Stuttgartu. 23-latek rozwinął się tak, że we wrześniu zadebiutował w reprezentacji Niemiec. To on reguluje tempo każdej z akcji Stuttgartu.
I wreszcie Maximilian Mittelstädt, kolejny piłkarz, który pod wodzą Hoennesa rozwinął skrzydła i fruwa. Kto w momencie, gdy Hertha spadała z ligi, postawiłby złamanego grosza na to, że rok później ten sam Mittelstädt rozpocznie w wyjściowym składzie Euro 2024, grając dla niemieckiej kadry? Max nie był nawet podstawowym piłkarzem tamtej Herthy. W Stuttgarcie sprawił, że za Borną Sosą nie tęskni już absolutnie nikt.
Rozwój pod wodzą Hoenessa
Rozwój to zresztą słowo-klucz, opisujące pracę Sebastiana Hoennesa. Spójrzmy na skład z początków jego przygody, z barażowego spotkania z HSV. Na skład, który o mały włos nie zleciał z Bundesligi.
Wówczas uchodził on – w realiach Bundesligi – za mocno przeciętny. Gdzie dziś są ci piłkarze?
Jeden zawodnik w Bayernie (Hiroki Ito), dwóch w Borussii Dortmund (Waldemar Anton i Serhou Guirassy), jeden w Liverpoolu (Endo), jeden w West Hamie (Mavropanos), jeden w Torino (Sosa), jeden we Freiburgu (Müller). Czterech wciąż gra w Stuttgarcie – Vagnoman i Führich mają za sobą debiuty w niemieckiej kadrze, Karazor i Millot należą do kluczowych graczy VfB.
Patrzę na skład VfB z zeszłorocznego barażu z HSV i niesamowite, gdzie są dziś piłkarze, którzy byli o włos od zlecenia z ligi.
Jeden w w Bayernie, dwóch w BVB, po jednym w Liverpoolu, WHU, Torino. Dwóch innych z debiutami w rep. Niemiec.
Ależ to Sebastian Hoeness poukładał pic.twitter.com/y9HTaPiLp1
— Wojciech Górski (@Woj_Gorski) September 16, 2024
Dołączając do tego progres Undava, Mittelstädta, Stillera, Stergiou, Lewelinga, czy Nübel zobaczymy, jak wielką pracę wykonał z tym zespołem trener Hoennes.
Pracę, zwieńczoną wicemistrzostwem kraju. I potwierdzoną słowami Undava, o dwóch, obok Leverkusen, najlepszych drużynach w Niemczech. Poza wynikami, na Stuttgart patrzyło się z prawdziwą przyjemnością. Gracze z MHPArena grali widowisko, z polotem, ładnie dla oka. Tak jakby chcieli wynagrodzić kibicom ponad dekadę smutków i trosk.
Sukces ma gliniane nogi
Sam Hoennes musi mieć jednak świadomość, że tak wielki sukces i sama gra w Lidze Mistrzów, jest budowaniem kolosa na glinianych nogach. Boiskowe wyniki przysłoniły wiele problemów, a kryzys, o który przy takim natłoku meczów nietrudno, może bardzo szybko zepchnąć VfB z powrotem do walki o utrzymanie.
Najlepszy przykład? Union Berlin, który jeszcze w zeszłym sezonie potrafił napędzić stracha najbliższemu rywalowi VfB, Realowi Madryt. Przy Starej Leśniczówce dopiero gol Daniego Ceballosa w 89. minucie dał „Królewskim” triumf 3:2. Union grę w Champions League, sukces ponad stan, okupił ligowymi cierpieniami.
Blisko trzymiesięczna seria meczów bez wygranej kosztowała posadę Ursa Fischera, uważanego w Berlinie przecież za cudotwórcę. Jego następca, Nenad Bjelica, nie trzymał ciśnienia, i pożegnano go jeszcze przed kluczowymi meczami o utrzymanie. Union przed spadkiem musiał uchronić wyjęty z młodzieżowego zespołu Marco Grote.
O kryzys nie będzie trudno
Jeśli VfB wpadnie w spiralę złych wyników: odkręcić się może być naprawdę trudno. Na razie zespół wysyła sprzeczne sygnały.
Z jednej strony: znów stracono ważnych graczy. Serhou Guirassy i Waldemar Anton powędrowali do BVB, Hiroki Ito wybrał Bayern Monachium. O ile w ofensywie sytuacja wygląda jeszcze nieźle: udało się ostatecznie wykupić z Brighton Undava, zatrzymać w składzie Führicha, a dobre wejście do drużyny zaliczają Ermedin Demirović i Fabian Rieder, tak w defensywie sprawy nie wyglądają już tak kolorowo.
Za środek obrony w ostatnich ligowych spotkaniach odpowiadali sprowadzony z Köln Jeff Chabot i nieopierzony Anrie Chase. 20-latek nie został nawet zgłoszony do rozgrywek Champions League.
To przekłada się na prosty obraz – Stuttgart często strzela (14 goli w 5 pierwszych meczach sezonu), ale też często traci (9 goli). Siedem z tych straconych bramek miało miejsce w Bundeslidze. Na początku sezonu gorzej prezentują się tylko defensywy Hoffenheim i Holstein Kiel.
W każdym z pięciu meczów Stuttgart wychodził też na prowadzenie, ale tylko raz, z drugoligowym Preussen Münster, udało się je bez problemu dowieźć do końca spotkania. Leverkusen w swoim stylu wyrównało w „Xabi-time”, by pokonać VfB w karnych. Freiburg z wyniku 0:1 przeszedł do 3:1, a Mainz najpierw z 0:2 zrobiło 2:2, by później raz jeszcze wyrównać w doliczonym czasie gry, ratując remis 3:3. Nawet Gladbach zdołało odrobić stratę z początku meczu, choć ostatecznie to VfB triumfowało 3:1.
Test dojrzałości
Zespół Sebastiana Hoennesa potrzebuje jeszcze odrobiny dojrzałości – już w zeszłym sezonie był bliski pokonania choćby Bayeru, ale zawsze wypuszczał korzystny rezultat w końcówkach spotkań. Na początku tej kampanii historia się powtarza. Niewiele brakowało, by Stuttgart zaczął sezon od triumfu w Superpucharze i przynajmniej sześciu punktów w Bundeslidze.
Zamiast tego – gablota jest pusta, a w tabeli klub zajmuje dopiero 10. miejsce.
A przed VfB właśnie test na dojrzałość. Po powrocie z Madrytu ekipę ze Szwabii czeka mecz z Borussią Dortmund, by niebawem szykować się na wyjazdy do Monachium i Leverkusen. W Lidze Mistrzów: czekają ich starcia z Juventusem, Atalantą, czy Paris Saint-Germain. O kryzys w nowym formacie jest jeszcze łatwiej, niż w przeszłości.
Długo wyczekiwane puchary mogą okazać się dla Stuttgartu pocałunkiem śmierci. Chyba że zespół zastosuje się do rady Deniza Undava.
I nie narobi w gacie.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Wszędzie dobrze, ale w Düsseldorfie najlepiej [STRANIERI]
- Cárdenas odchodzi z Rakowa. Czy ktokolwiek będzie tęsknił? [KOMENTARZ]
- Szkodliwy program Ministerstwa Sportu i Turystyki? Pieniądze sprowokują napinkę na wynik
Fot. Newspix