Z dwoma napastnikami i trzema ofensywnymi pomocnikami – tak przeciwko Szkocji zaczął spotkanie zespół Michała Probierza. Oczywiście w teorii, bo Piotr Zieliński finalnie, nietypowo dla siebie, pełnił rolę “szóstki”. “Cała naprzód!” – krzyczał skład na kartce. Ale na murawie, zamiast pędzącego Ferrari, zobaczyliśmy wlekącą się starą, dobrze znaną furmankę. Stękała i stukała, lecz w końcu jakoś dotarła do celu. Głównie dlatego, że miała w swoim składzie Nicolę Zalewskiego. Ten pod wodzą Probierza wyrasta na lidera reprezentacji.
Była 5. minuta czerwcowego meczu z Ukrainą, kiedy dramat Arkadiusza Milika, kontuzja, przez którą stracił wyjazd na Euro, okazała się szansą dla Kacpra Urbańskiego. Młodziutki pomocnik zameldował się na placu gry obok Piotrka Zielińskiego, Sebastiana Szymańskiego i Nicoli Zalewskiego. I nagle okazało się, że mając jednocześnie na boisku kilku kreatywnych, technicznie zaawansowanych zawodników, gra może wyglądać zupełnie inaczej.
Biało-Czerwoni zagrali wówczas najlepsze spotkanie od dawna, potrafili wymieniać podania z pierwszej piłki, tworzyć zagrożenie po ładnych dla oka kombinacjach. Kibice wreszcie uśmiechali się z – na razie lekkim, pełnym ostrożności – zadowoleniem. A Michał Probierz jakby troszeczkę zakochał się w tej kombinacji.
W kolejnych spotkaniach zrezygnował z niej tylko raz – być może wtedy, kiedy najbardziej jej potrzebowaliśmy. Założył, że słynącej z intensywności i pressingu Austrii przeciwstawimy się tym samym, lecz srogo się przeliczył. Slisz nie okazał się Laimerem, a Piotrowski Sabitzerem, więc sam selekcjoner – choć nie byłby oczywiście sobą, gdyby przyznał to publicznie – zdał sobie sprawę ze swojego błędu.
W pozostałych spotkaniach Euro – posyłał na plac gry wspomnianą kombinację. Zieliński, Szymański, Urbański, Zalewski. To oni mieli grać na fortepianie. Lecz zawsze dostawali do pomocy kogoś, kto miałby ten fortepian nosić. Przeciw Ukrainie i Holandii był to Romanczuk, przeciw Francji – na „szóstce” ustawiony został Jakub Moder.
Dziś zamiast „szóstki”, na placu gry zameldował się drugi napastnik. Krzysztof Piątek, do którego przydatności w tym meczu jeszcze dojdziemy.
Zieliński na „szóstce”
Rolę defensywnego pomocnika przejął więc Piotr Zieliński. „Cała naprzód!” – aż krzyczało zestawienie środka pola, na które brawurowo zdecydował się selekcjoner. Wybrał ryzykownie, i to z dwóch powodów. Bo przecież choć Szkoci mieli za sobą fatalne Euro, nie graliśmy dziś przecież przeciwko Andorze, czy Mołd… czy San Marino, oczywiście. W każdym razie Szkocja, to wciąż zespół, mający w środku pola dwójkę pomocników SSC Napoli, a na skrzydle podstawowego gracza Aston Villi.
Po drugie: dla dwójki z trzech naszych środkowych pomocników, był to w zasadzie pierwszy mecz w sezonie. Dla Zielińskiego – w praktyce, dla Urbańskiego – w teorii. Ten zaliczył bowiem wcześniej symboliczne 8 minut w barwach włoskiej Bolonii. Brak gry widać było jednak przede wszystkim po Jakubie Kiwiorze. Obrońca Arsenalu był elektryczny, tracił piłki w rozegraniu i popełniał błędy w kryciu. Przez Probierza został zmieniony w przerwie – i może mówić tu o łaskawości i dużej cierpliwości trenera. Oraz mieć nadzieję, że Mikel Arteta miał dziś wieczorem akurat umówioną partyjkę golfa.
Wróćmy jednak do Zielińskiego, który raz po raz cofał się głęboko, chcąc przejąć piłkę od stoperów.
– Może to wcale nie takie głupie? – przeszło mi przez myśl przy pierwszej z akcji. Choć w „Zielku” długo widzieliśmy boiskową „dziesiątkę”, ten nigdy nie grał przecież blisko Lewandowskiego. Ba, w 72 wspólnych meczach z gry asystował mu raptem dwukrotnie. Dwie inne asysty zaliczył z rzutów rożnych, a jedną drugiego stopnia, dzięki wywalczonej „jedenastce”. Kiepsko, nawet bardzo kiepsko, jeśli chodzi o współpracę światowej klasy napastnika ze światowej klasy rozgrywającym.
Już wcześniej zresztą Zieliński w kadrze cofał się nisko. Mając obok siebie Krychowiaka, Góralskiego, czy Bielika i tak musiał schodzić po piłkę, chcąc aktywnie uczestniczyć w grze. Dziś nieraz ustawiał się niemal w roli stopera, tworząc parę z Dawidowiczem i rozpychając na boki Kiwiora z Bednarkiem. Być może miało to sprawić, by Frankowski z Zalewskim wychodzili na pozycję skrzydłowych, lecz z marnym skutkiem.
Zasłużenie? Niezasłużenie, proszę pana
Z gry bowiem mieliśmy niewiele. Szkoci postraszyli nas już w pierwszej akcji i gdyby Scott McTominay podniósł głowę, zanim na oślep wkopał piłkę w pole karne, rywale mogliby zacząć spotkanie z wysokiego „c”. Kilkanaście minut później gospodarze znów zobaczyli wolną przestrzeń za plecami Zielińskiego, gdy straciliśmy piłkę na połowie rywala. Wyszli z kontrą trzech na dwóch, na szczęście jej nie wykorzystali.
My za to odpowiedzieliśmy golem. Bramką, która dała nadzieję, że zestawienie środka pola na ten mecz będzie strzałem w dziesiątkę. Urbański niczym – nomen omen – Konrad Laimer doskoczył do rywala, wyszarpał mu piłkę i napędził kontrę Biało-Czerwonych. Podał do „Lewego”, a ten wspaniale obrócił się z piłką. Całości dopełnił doskonały strzał Szymańskiego z dalszej odległości. Idealny, przy słupku, poza zasięgiem bramkarza. Wow! Przez tych kilkanaście sekund byliśmy naprawdę fantastyczną drużyną.
A potem wróciliśmy na ziemię.
Piątek bez mapy
Szkoda, że zdobyta bramka tak naprawdę zaciemniała boiskowy obraz gry. Po pół godzinie, mimo ultraofensywnego zestawienia, mieliśmy ledwie 36% posiadania piłki. Krzysztof Piątek, którego obsługiwać miała kreatywna druga linia, według SofaScore nie otrzymał ani nie wykonał w tym czasie żadnego podania! Jego aktywność była tak niska, że portal nie wyrysował mu do tego czasu nawet boiskowej heatmapy.
I jasne, Piątek jest typem zawodnika, który potrafi znikać na duże części meczów, by później przypomnieć się zdobytą bramką. I jasne, fakt, że Piątek tak rzadko był pod grą, nie obciąża jedynie grających za nim pomocników. Ale drugi z napastników, Lewandowski, w analogicznym okresie, wykonał ledwie trzy podania. Dwa celne, w tym jedno zakończone asystą. Skuteczność godna pozazdroszczenia, lecz tak żenująco mała liczba piłek do napastników, o grze drugiej linii mówi już całkiem sporo.
Przed przerwą wykonaliśmy – licząc optymistycznie – jeszcze dwie ofensywne akcje poza tą bramkową. Obie po indywidualnych szarżach Zalewskiego: gdy strzelał na początku meczu i wywalczył rzut karny tuż przed gwizdkiem na przerwę. Wykorzystał go Lewandowski, więc schodząc do szatni, prowadziliśmy 2:0.
Szkoci odrobili straty
Zasłużenie? Niezasłużenie, proszę pana. Szkoci mieli swoje szanse, nieuznanego gola strzelił zresztą już przed przerwą McTominay. A kilkadziesiąt sekund po niej arbiter nie miał już wątpliwości: Billy Gilmour skierował piłkę do bramki prawidłowo i Szkoci złapali kontakt.
Stracić gola w ten sposób to zresztą nie lada sztuka. Przypomina się dowcip, w którym Chuck Norris wygrał z diabłem w szachy w jednym ruchu. A to diabeł zaczynał.
Tym razem tym diabłem byliśmy my. Zaczynaliśmy od środka boiska, by kilkadziesiąt sekund później znów musieć ustawić piłkę w tym samym miejscu. Wcześniej złe rozegranie Szymańskiego z Zielińskiem wykorzystali przeciwnicy, przejmując futbolówkę na naszej połowie.
Drugi gol też zresztą wziął się po stracie w naszym środku pola. Wprowadzony ledwie cztery minuty wcześniej Piotrowski łatwo dał sobie odebrać piłkę, by później stracić McTominaya z radaru. Z 2:0 zrobiło się 2:2. I ten wynik bardziej odpowiadał boiskowemu przebiegowi wydarzeń.
To fakt, że w drugiej części momentami coś ruszało w grze do przodu i momentami Polacy atakowali z większym animuszem, niż miało to miejsce przed przerwą. Co jednak z tego, skoro – zwłaszcza po zmianach – gdy tylko traciliśmy piłkę, środek pola przypominał lej po bombie. I wtedy też nastąpiło zupełnie przerzucenie wajchy w ustawieniu. Z trzech ofensywnych zawodników zrobiło nam się trzech defensywnych po wejściach Piotrowskiego, Slisza i Modera.
– GDZIE JEST TEN ŚRODEK?! – wykrzyczałby mój trener z juniorskich czasów, fundując całej drużynie traumę do końca życia.
Rzymski rycerz w lśniącej zbroi
Na szczęście na końcu znów na białym koniu pojawił się Zalewski, na którego w ostatnim czasie w kadrze trzeba chuchać i dmuchać. Aż miło patrzeć, jak wahadłowy Romy pod wodzą Probierza rozwija skrzydła, momentami ciągnąc za uszy całą reprezentację.
Tak było właśnie dzisiaj. Zupełnie jak przed przerwą: to jego szarża z doliczonego czasu gry zakończyła się kolejnym rzutem karnym. Tym razem Lewandowskiego na boisku już nie było, więc Nicola sam postanowił wymierzyć sprawiedliwość. Wytrzymał presję, gwarantując nam wygraną w Lidze Narodów.
Zapewnił ją niemal w pojedynkę, będąc bezsprzecznie najjaśniejszym punktem naszej kadry. I chwała mu za to, bo choć może wcale nie będzie tak, że o stylu niedługo nikt nie będzie już pamiętał, to zawsze na końcu najbardziej liczą się zdobyte punkty. A te dzisiejsze mogą finalnie zapewnić nam utrzymanie w Dywizji A Ligi Narodów.
Jeden Zalewski to jednak mało. Miał być piąty bieg, a długimi momentami jechaliśmy na wstecznym. Najważniejsze, że jakimś cudem zajechaliśmy.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Lewandowski pewnie z karnego! Polska 2:0 na Hampden! [WIDEO]
- Polska prowadzi ze Szkocją! Piękny gol Szymańskiego [WIDEO]
Fot. FotoPyk