Jeszcze parę miesięcy temu kibice Lecha Poznań na myśl o starciu z jedną z najsłabszych ekip w lidze mruczeliby pod nosem ah shit, here we go again, spodziewając się bezjajecznej postawy swojej drużyny i szykując się na stratę punktów. Czasy się jednak zmieniły — Kolejorz Nielsa Frederiksena daje pewność, że sam sobie kija w szprychy nie wsadzi i punktuje, jak na ligową topkę przystało.
Inna sprawa, że i fani Stali Mielec mieliby nieco inne podejście do jakiegokolwiek rywala, gdybyśmy rozmawiali z nim rok temu, a nie teraz. Na Podkarpaciu zdążyli już chyba zapomnieć, że ekipa z żurawiem w herbie była niegdyś synonimem niewygodnego przeciwnika, który może spłatać psikusa.
Teraz Stal jest zespołem, który ciężko posądzać o posiadanie argumentów w rywalizacji z większością ligowej stawki.
Stal Mielec na równi pochyłej
Uśmiechnęliśmy się pod nosem, gdy komentatorzy przytoczyli ciekawostkę o prezesie Jacku Klimku, który na łamach „Forbesa” chwalił się tym, jakie liczby w mediach społecznościowych wykręciła efektowna asysta Alvisa Jaunzemsa z poprzednich rozgrywek. Faktycznie, Klimek musi się chwalić liczbami wirtualnymi, bo na boisku Jaunzems ich nie robi. Od czasu magic touch z Pogonią jego dorobek powiększył się tylko o bramkę z Wartą Poznań.
Najgorzej dla Stali, że reszta drużyny idzie w ślad kolegi z Łotwy. Ofensywny rozmach tego zespołu sprowadza się do tego, czy Ilja Szkurin coś sobie wywalczy, albo czy Maciej Domański szarpnie się na jakieś nieszablonowe rozegranie. Z Lechem najbliżej gola był główkujący Marvin Senger, ale nie wynikało to z zapierającej dech w piersiach akcji Stali, lecz z koślawego wybicia piłki przez Bartosza Mrozka.
Jak co jakiś czas trenerska kostucha zbliża się więc do Kamila Kieresia, który za taki stan rzeczy odpowiada, ale przecież nie on jeden. Gdy Stal półtora roku temu pochwaliła się, że właśnie podpisała kontrakty do 2026 roku z grupą trzydziestoparolatków (Getinger, Matras, Wlazło) można było stawiać dolary przeciwko orzechom, że budowanie kadry w ten sposób w końcu przerodzi się w jedenastkę grającą jak w zombie mode.
Ciężko się dziwić, że Mateusz Matras nie ogarnął, gdy piłka mijała go, otwierając Mikaelowi Ishakowi drogę do bramki. Albo że w spokojnej sytuacji uciekła mu piłka, co skończyło się faulem na kartkę. Nie można być zaskoczonym, że intensywny futbol Lecha musiał zajechać gości tak zwrotnych i ruchliwych jak Bert Esselink i Marvin Senger.
Ten pierwszy najpierw przestraszył się pressingu rywala i kopnął przed siebie, co skończyło się golem, a potem znów walnął piłkę, jak popadnie, znów ją stracił, ale tym razem „naprawił” sytuację faulem i wyleciał z boiska.
Wreszcie po roku oglądania Matthew Guillaumiera przyzwyczailiśmy się już, że o jego obecności na boisku przekonujemy się dwa razy: gdy sprawdzamy skład na kartce i gdy reprezentant Malty jest zmieniany.
Dino Hotić czarował na Podkarpaciu
Rozpływaliśmy się dziś nad tym, jak Niels Frederiksen odmienił poszczególnych piłkarzy Lecha Poznań i – ku uciesze wielkopolskich czytelników – nie okazało się to kolejną klątwą Weszło. Odbudowani przez Duńczyka zawodnicy w Mielcu bawili się tak samo, jak w poprzednich kolejkach. Afonso Sousa gola nie zaliczył, ale, trafiając w słupek, był go naprawdę blisko. Tym razem pozwolił jednak skraść show Dino Hoticiowi.
Czarodziejska różdżka jednak istnieje. Frederiksen odmienił piłkarzy Lecha
Bezpośrednie trafienie z rzutu wolnego zawsze powoduje, że unosimy brew, natomiast Bośniak dał dziś zdecydowanie więcej.
To właśnie on zagrywał do Sousy, gdy ten uderzył w obramowanie bramki. Także on wystawił piłkę do pustej bramki, zagrywając ją wzdłuż linii po świetnym przerzucie Michała Gurgula. Dino błysnął też solową akcją, w której wyprowadził w pole paru rywali i zakręcił się w polu karnym. W dodatku, gdyby Ishak troszkę lepiej pilnował linii spalonego, miałby na koncie nie jedno, a dwa trafienia.
W Mielcu dostaliśmy też dowód na to, że jak żre, to wychodzi wszystko. Przykładem sytuacja Antonio Milicia, który, próbując zatrzymać kontrę, poślizgnął się, przewrócił, ale i tak zdołał interweniować tak, że nabił przeciwnika, praktycznie kasując akcję (choć swoje zrobiła nieporadność rywala).
Lech się rozpędza, Lech nie zawodzi, Lech ma różnych bohaterów. Nie sądziliśmy na przykład, że kiedyś zdziwimy się, że Ali Gholizadeh siedzi na ławce rezerwowych, zamiast wychodzić w podstawowym składzie, ale to już nieaktualne — właśnie to robimy. Pewnie moglibyśmy się przyczepić do tego, że Daniel Hakans wciąż wygląda na gościa, który będzie od tego poziomu odstawał, ale nie znęcajmy się. Wszak i on wytnie sobie z wyjazdu do Mielca fragment do highlitghtsów z sezonu, chwaląc się efektowną piętką.
Jak długo potrwa ta poznańska sielanka?
Zmiany:
Legenda
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Walemark nową gwiazdą Lecha? „Potencjał na najlepszego skrzydłowego ligi”
- Dwie wielkie marki chciały polskiego bramkarza
fot. Newspix