Raków Częstochowa słynął z tego, że jest bezduszny. Piłkarzy wymieniano tam bez mrugnięcia okiem i sentymentu. Członkowie sztabu szkoleniowego też nie budowali w Częstochowie domów po podpisaniu umowy z Rakowem. Zaskakujące, że dziś w zasadzie już o tym nie pamiętamy, bo zastąpiły to obrazki z przeciągania liny z obrażonymi gwiazdami.
Kristoffer Klaesson, John Yeboah, Adnan Kovacević, Sonny Kittel. W szatni Rakowa Częstochowa rośnie (i to wcale nie przez wizyty w fast foodach!) grupa zawodników, którzy nie kwapią się do życia w papszunowskiej ascezie. Gdy Medaliki dreptały na szczyt, dostosowanie się do dziesięciu przykazań trenera było rzeczą nieodzowną dla każdego nowego zawodnika. Kto nie chciał się podporządkować, wyleciał.
Czuliśmy podziw, gdy patrzyliśmy na ten wojskowy sznyt, bo nie było w Polsce klubu, któremu udałoby się wdrożyć takie rozwiązanie na dłuższą metę.
W poprzednim sezonie, pierwszym w erze po odejściu Marka Papszuna, wiele osób za źródło problemu i wszelkim niepowodzeń uważało właśnie brak twardej ręki. Niby przed startem rozgrywek mówiono, że po okresie rządów trenera-dyktatora lekka odwilż (lekka, bo Dawid Szwarga wcale nie był radosnym demokratą) wręcz się przyda, żeby szatnia złapała oddech. Parę miesięcy wgłąb ligi i nawet z wewnątrz drużyny dało się usłyszeć tęsknotę za czasem, gdy wszystko chodziło jak w zegarku.
– Nie było ambicji, nie było energii. U mnie widać każdą emocję po meczu, ale u niektórych niestety nie. To największy problem, że gramy bez ambicji. To brak szacunku dla ludzi pracujących w klubie — powiedział po porażce z Piastem Gliwice (0:3) Vladan Kovacević.
Bramkarz wychował się w okresie największego przemiału, gdy do siedziby klubu trzeba było wstawić drzwi obrotowe. On się dostosował, styl Papszuna wszedł mu w nawyk. Nie rozumiał więc, dlaczego nowa fala ma zupełnie inne podejście do tego, co dla starej gwardii było niepodważalne.
Raków Częstochowa i problem z dyscypliną piłkarzy
Sprawa jest jednak dość prosta. Można było założyć, że prędzej czy później do takiej sytuacji dojdzie, bo pod skrzydła Marka Papszuna, czy — wliczając okres Dawida Szwargi — po prostu do Rakowa, zaczęli trafiać coraz lepsi piłkarze, z coraz większą pozycją, z ego i charakterem, które ciężej trzymać w ryzach. O wiele łatwiej było zarządzać chłopakami wyciąganymi z niższej ligi albo drużyn, które do niej zlatywały. Nie da się też porównać zarządzania przykładowym Kovaceviciem, który w Polsce w zasadzie uczył się wszystkiego, do utemperowania Klaessona, który był wyżej, widział więcej.
Była tylko jedna ścieżka, która mogła ograniczyć liczbę problemów. Twarde trzymanie się zasad, sięganie po zawodników, którzy może i przychodzą z lepszego świata, ale ich system zasad nie spowoduje zwarcia po kilku częstochowskich musztrach. Nie ma przypadku w tym, że gdy pisałem o Jonatanie Braucie Brunesie, zaznaczyłem, że w Bryne, z którego pochodzi, wpojono mu kult pracy. Rozmawiając na jego temat z przedstawicielami Rakowa, słyszałem, że charakter Brunesa był dla nich bardzo istotny, bo pasuje do ich idei.
Może dlatego Norweg na wędkę się wkurzył, ale jednocześnie ją zrozumiał.
Mówimy jednak o sytuacji najświeższej. Poprzedniego lata, kiedy do Częstochowy trafili John Yeboah, Sonny Kittel i Adnan Kovacević, element dopasowania osobowości nie odgrywał żadnej roli przy transferach. Ba, najważniejsi ludzie w klubie zachwycali się tym, że Yeboah ucieka się do najróżniejszych sztuczek, żeby tylko wymusić na Śląsku Wrocław zgodę na transfer do Rakowa. Chwalono jego determinację do gry w czerwono-niebieskich barwach, nie dostrzegając, że wynika ona z czynnika ekonomicznego, co z miejsca kazało sugerować, że kiedy John znów dostanie lepszą ofertę, odstawi ten sam numer, tym razem stawiając Medaliki w roli ofiary.
Podobnie zignorowano wady Sonny’ego Kittela. Gwiazdorski kontrakt, hitowy transfer, pokaz siły: wszystko to przykryło władzom klubu czerwone flagi, bo charakter Kittela mocno nie pasował do całości. W przypadku Kovacevicia ostrzeżenia także padały. Analizy wykazywały, że znajduje się na równi pochyłej. Szukał szansy na ostatni duży kontrakt w karierze. Gigantyczna pensja w Rakowie spadła mu jak manna z nieba. Nic dziwnego, że woli się jej kurczowo trzymać, siedząc w rezerwach, bo zainteresowanie nim na rynku jest dosłownie zerowe (przynajmniej na poziomie finansowym, który zagwarantował mu Raków, a Bośniak niżej schodzić nie zamierza).
Cyrk z bramkarzami. Kochalski pasował, ale był za drogi
Problem nie wyniknął więc z samego odejścia Marka Papszuna. Projekt Raków dało się kontynuować w dotychczasowej formule, nawet uwzględniając oczekiwane turbulencje, w które wpadłby każdy klub po tak drastycznej zmianie. Zmieniono jednak mikroklimat całego środowiska, tylko utrudniając ciągłość procesu. Bardzo szybko przekonaliśmy się, że sam powrót Papszuna i jego twardej ręki niewiele zmienił. Bumelanci nadal bumelują, nie przejmują się nakładanymi na nich karami, wiodą beztroskie życie na rachunek Rakowa.
Ergo: nie ma powodów, żeby uznać, że gdyby poprzedni sezon spędzili pod batutą trenera Papszuna ich kariera w Częstochowie potoczyłaby się inaczej.
W tym wszystkim tkwi zresztą jeszcze nowy nabytek, Kristoffer Klaesson. O ile w przypadku Brauta Brunesa charakter odegrał istotną rolę, tak golkiper z tego samego kraju już tak zdyscyplinowany nie jest. Marek Papszun słusznie stwierdził, że o chęci rozwiązania umowy nie przesądza wycieczka gościa, który miał być na ścisłej diecie, do knajpy typu fast food. Pobyt Norwega w Rakowie to kilkutygodniowy pokaz braku respektu dla panujących reguł. Klaesson jest z innego świata i za żadne skarby nie chciał się dostosować do tego, czego wymagał Papszun.
Wypada tu wtrącić słowo o fatalnym zarządzaniu pozycją bramkarza w Częstochowie, bo Raków przerabia już entego golkipera, który nie okazuje się godzien miana następcy Vladana Kovacevicia. Na starcie okienka informowaliśmy o zainteresowaniu Medalików Mateuszem Kochalskim, który ostatecznie trafił do Qarabag FK. Kochalski jest człowiekiem skrojonym pod Raków. Po pierwsze: już dobrym i wciąż obiecującym bramkarzem. Po drugie: człowiekiem gotowym do poświęceń, chętnym do ciężkiej pracy i dalszego rozwoju.
Dyrektor, sztab i działacze stwierdzili jednak, że transfer między słupki powinien być budżetowy. To jest: milion euro, którego Stal Mielec oczekiwała za Kochalskiego, lepiej przesunąć na wzmocnienie innej pozycji i ściągnąć Klaessona, który też dobrze rokuje, ale nie ma kwoty odstępnego. Operacja wyszła taniej, tyle że nawet jeśli Raków na wpadce z Norwegiem nie straci, to przecież musi jeszcze wykombinować, kogo na tę pozycję dokooptować, więc w ostatecznym rozrachunku wyszedł na tym gorzej niż gdyby targował się o golkipera Stali.
Qarabag zbił przecież cenę o połowę, resztę zapisując w bonusach.
Raków zboczył ze swojej drogi
Sednem problemu jest więc skłonność do odstępstw od założeń. Futbol jest pełen kompromisów, ale jednak najdalej zachodzą ci, którzy ustalą swój proces, a potem się go trzymają. Polskie kluby – bo nie mówimy tu tylko o Rakowie – lubią sobie jednak skoczyć w bok, zwłaszcza gdy idzie tak dobrze, że nie ma w nich cienia zwątpienia co do swojej zajebistości. Zabawne było to, że w podobnym momencie w Częstochowie zbiegły się tego lata trzy zdarzenia:
- pretensje Michała Świerczewskiego do działu skautingu wyrażone w wywiadzie
- zakład na górze o to, że Ante Crnac (owoc pracy skautów) zostanie sprzedany za 10 milionów euro
- wydanie miliona euro na Patryka Makucha, kolejnego napastnika z inicjatywy sztabu, po tym, jak ściągani w ten sam sposób poprzednicy nie wypalili
Brak dyscypliny na dole bierze się z braku dyscypliny pięterko wyżej. Proces transferowy z założenia jest poszukiwaniem kompromisu między tym, kogo wynajdzie pion sportowym, tym, czego oczekuje trener i tym, ile klub chce zapłacić. Gdy na którymś etapie wdziera się autorytarność, równowaga się sypie. Nie trzeba się samobiczować, to nie jest tylko polska przywara, że czasami solo chce zagrać trener, czasami zaś do swojej racji święcie przekonany jest działacz.
Ci, którzy najlepiej się na tym znają — analitycy i skauci — najrzadziej mają szansę zrobić coś na przekór, przegrywając głosowanie 1:2. Możemy jednak w ciemno założyć, że gdyby ręczyć za Kittela, Kovacevicia czy Yeboaha (Klaesson to jednak inna historia) mieli fachowcy od transferów, żadnego z nich w Częstochowie byśmy nie oglądali (co nie oznacza nieomylności skautingu, bo skauting nie oznacza wyeliminowania ryzyka, a jedynie jego ograniczenie — według ekspertów z Premier League: nawet do 30%).
Podział ról i obowiązków istnieje nie tyle po to, żeby nikt nie wtrącał się komuś w robotę, ile po to, żeby wyciągać wnioski z błędów. O wiele trudniej jest przecież rozliczyć wpadkę, gdy odpowiada za nią działacz, a w szczególności: właściciel. Równie ciężko jest obarczyć winą za nieudany ruch trenera. Wyobrażacie sobie sytuację, w której Marek Papszun na koniec sezonu słyszy:
– Wynik całkiem fajny, ale wdupiłeś milion euro na Makucha, a mogliśmy mieć w tej cenie drugiego Crnaca, którego teraz gonimy za dziesięć razy tyle. Nie stać nas na takie wpadki, musimy się rozstać.
Dlatego drogą do przywrócenia maszyny na właściwe tory jest powrót do ustawień fabrycznych i brak odstępstw od normy. Niezależnie od tego, jak bardzo będzie kusiło, nieważne, jak korci. Raków dotarł tam, gdzie dotarł, dlatego, że coś sobie wymyślił i mocno wierzył w skuteczność tej metody. Można mówić, że dotarł do sufitu i że to stąd wynika chwilowy przestój w rozwoju projektu, ale nie uważam, żeby była to w pełni trafna diagnoza.
Sufity da się przebijać, nawet jeśli kosztem tego jest ochlapanie się w potem i krwią. Potrzeba jednak pomysłu. Ten, który wcześniej miał Raków, okazał się skuteczny, więc dobrze byłoby do niego wrócić.
WIĘCEJ O RAKOWIE CZĘSTOCHOWA:
- Crnac może odejść, ale trzeba sypnąć znacznie więcej
- Wymusza transfer, oszukuje pracodawcę. John, dokąd zmierzasz?
- Problemy bramkarza Rakowa. Skoczył na „maczka” i może wylecieć z klubu
SZYMON JANCZYK
fot. Newspix