Zaczniemy od wyssanej z palca legendy. Pod stadionem stoją bracia Gallagherowie, Noel i Liam. Mają taką kapelę, Oasis, nawet fajnie się razem gra. Obaj w błękitnych koszulkach Manchesteru City, czekają dziś na wielkie piłkarskie święto, ale nagle Noel zauważa coś niepokojącego. – Liam, gdzie twój banan? Nie mów tylko, że nie wziąłeś… – mówi zdenerwowany do brata, w jego głosie słychać wielką odrazę. Reszta jest już historią brytyjskiej muzyki.
Był taki czas, kiedy na mecz Manchesteru City po prostu wypadało przynieść banana. Nie takiego zwykłego, zwykłe banany nie są takie fajne jak wielkie dmuchane balony w kształcie bananów. Anglicy mają różne dziwne zwyczaje stadionowe i na przestrzeni lat przeszli już przez całe mnóstwo irracjonalnych kibicowskich pomysłów. Ten jest po prostu jednym z nich – kolejnym dniem w biurze wesołego kibica, który z sobie tylko znanych przyczyn zechciał urozmaicić krajobraz trybun. Przyniósł więc na nie wielkiego, dmuchanego banana. Bo czemu nie?
Frank Newton mógł się pochwalić czymś więcej niż mądrym nazwiskiem. Jako analityk robił w pracy bardzo ważne rzeczy i koledzy ze szkoły uznawali go za naprawdę łebskiego faceta. Często w parze z inteligencją idzie jednak umiejętność zaskakiwania ludzi w najmniej spodziewanych momentach. Pora na legendę, w której jest chyba nawet więcej niż jedno ziarno prawdy.
Bananowy Frankie
– Nie weźmiesz go ze sobą. Nie ma szans – Allen Busby nie był człowiekiem wielkiej wiary. Znał już Franka Newtona od dobrych kilku lat, ale nadal nie był w stanie zrozumieć, co czasem kryje się w głowie tego ananasa. Stali teraz w mieszkaniu, otoczeni setkami najróżniejszych zabawek z bogatej kolekcji Allena, a uwagę rozbawionego kolegi musiał przykuć akurat on.
– Ja nie wezmę!? Ja!? To patrz teraz! – Frank sięgnął po ludzkich rozmiarów balon w kształcie banana i wsadził go sobie pod pachę. – Właśnie że go biorę i nie jesteś w stanie mnie powstrzymać – zakrzyknął zawadiacko.
– Dobra, dobra. Weźmiesz, postawisz na chacie i gówno zobaczy a nie stadion – dalej powątpiewał Allen. Frank jeszcze kilka chwil temu przekonywał, że banan idealnie sprawdzi się jako ozdoba domowego meczu jego ukochanego Manchesteru City.
– Zobacz, kładę rękę na sercu, widzisz? Ja, Frank Newton, uroczyście przysięgam, że wezmę ze sobą tego dmuchanego banana na mecz City i dostarczę tobie, Allenowi Busby’emu, dowody na to, że faktycznie tam ze mną był – wyrecytował Frank. Pozostało już tylko skwitować całą tę scenę głośnym westchnięciem, które zresztą wydobyło się z ust Allena. Sytuacja wydawała się przesądzona. Jego wielki żółty balon w kształcie banana miał odwiedzić piłkarski stadion.
– Stary, gwarantuje ci, to będzie coś wielkiego, naprawdę, musisz mi zaufać – uspokajał kolegę wyraźnie podniecony Frank.
– Tylko go oddaj w całości. To jedynie wypożyczenie – przestrzegł przyjaciela gospodarz domu, który i tak nie wierzył, że kiedykolwiek jeszcze zobaczy tego wielkiego dmuchanego banana.
Bananowy debiut
– Mike! Mike, halo, tu jestem. Chodź, dawaj, zrobisz mi zdjęcie – Newton i jego wielki żółty balon przykuwali uwagę wielu i budzili szczere rozbawienie, ale jego kolejny kumpel, Mike Clare, miał dziś ważną misję. To on musiał udokumentować wyprawę banana na Maine Road. – No dawaj, rób to zdjęcie i wbijamy!
15 sierpnia 1987 roku. To zaskakująco ważna data w historii The Citizens. Frank Newton właśnie tego dnia zabrał ze sobą na stadion banana, który miał stać się na kilkadziesiąt minut klubową maskotką. A na kilkadziesiąt lat symbolem trybun.
– Ej! Zajebisty jest ten banan! – zaczepił Franka i Mike’a jakiś obcy kibic. A potem kolejny. I następny. Spodobało się fanom City, że to wszystko było tak niedorzeczne, a z każdą chwilą stawało się niedorzecznym coraz bardziej. Oczywiście za sprawą Newtona, który na fali pozytywnej energii zerwał z siebie ceratę i ubrał w nią swojego napompowanego towarzysza. Potem sprawy potoczyły się szybko – ktoś dorysował bananowi buzię i oficjalnie zrobił z dmuchanej zabawki jednego z nich. Kibiców.
Bananowy Imre
Okazało się też, że na Maine Road jest więcej takich gości jak Frank. Wystarczy lubić niedorzeczne pomysły i mieć słabość do głupich zwyczajów, a momentalnie zakochujesz się w modzie na przynoszenie na stadion piłkarski dmuchanych, wielkich bananów. Zażółciły się więc trybuny zajmowane przez kibiców Manchesteru City w domu i na wyjazdach. Jedna z delegacji zaowocowała zresztą nowym przydomkiem dla lubianego piłkarza.
Imre Varadi miał być na finiszu swojej kariery znany z tego, że lubił zwiedzać kluby w Anglii. Pod koniec lat osiemdziesiątych grał akurat dla Manchesteru City i w ekipie Obywateli wyróżniał się na dwa sposoby. Po pierwsze – był synem Węgra i Włoszki, więc, jak na Anglika, miał bardzo charakterystyczne imię i nazwisko. Po drugie – kibice szybko przechrzcili go na…
– Ktoś nagle zakrzyknął do mnie z tłumu: Imre! Imre Banana! – wspominał podczas wywiadu z klubowymi mediami sam zawodnik. – Zacząłem się zastanawiać, o co mu chodzi. Wiecie, w tamtych czasach graliśmy w naprawdę krótkich spodenkach, więc najpierw sprawdziłem, czy nic mi z nich nie wystaje…
– Potem przyszło kolejne spotkanie i dostrzegłem gdzieś na trybunach wielkiego nadmuchanego banana. Zrozumiałem, że to po prostu kolejna wspaniała zabawa kibiców – z biegiem czasu te banany zyskiwały nie tylko koszulki i domalowane buzie, ale nawet własne peruki czy buty – opowiadał Imre Varadi, który przez wielu nadal jest znany jako Imre Banana. Nie doszukujcie się sensownego powodu, bo go nie ma.
Bananowy szał
O rozwój nowej tradycji nie trzeba nawet było za bardzo dbać. Roku potrzebowali kibice City, żeby bananami zalać trybuny. Niecałych dwóch lat, by wokół charakterystycznej zabawki zbudować wręcz odrębną gałąź biznesu stadionowych dmuchanych zabawek.
Taaak… Do bananów dołączyły dinozaury, papugi, ryby, czarne puddingi. Moda na przynoszenie takich dmuchańców na stadion rozlała się daleko poza granice Manchesteru i na krótki czas opanowała jeszcze kilka innych grup kibicowskich. Na Maine Road królowały jednak niepodzielnie żółte owoce, które stały się czymś więcej nawet niż symbolem.
– Mamy takie małe banany, oprócz tego mamy też oczywiście te wielkie banany… – wyliczała pani w sklepie klubowym pod stadionem City. – No i oczywiście koszulki na banany, czapeczki na banany. Sprzedajemy tego setki! – tłumaczyła w bananowym raporcie przed meczem City z Bradford pod koniec roku 1988 Janice Monk.
Bananowy song
Anglicy nie byliby sobą, gdyby za modą na noszenie bananów nie pojawiły się także hitowe stadionowe przyśpiewki. Andrew Keenan, piszący dla kibicowskiego portalu poświęconego historii Manchesteru City, przywołuje tylko kilka tytułów: – “Loyal Banana”, “Part-time Banana”… W lutym 1988 Frank Newton przyniósł na stadion małego dmuchanego banana i wtedy powstała też piosenka “Baby Banana” – przypomina kibic na łamach Purely Man City, choć dokładnego tekstu piosenek nie zdradza. Musimy uruchomić wyobraźnię, by potupać nóżką do przerobionego na bananowy hitu Steviego Wondera…
Zaśpiewać można o wszystkim, więc śpiewano też najprawdopodobniej o Franku Newtonie. Podczas jednego ze spotkań The Citizens na trybunach pojawiły się dwa nadmuchane potwory Frankensteina, które zgodnie z zapiskami Keenana stoczyły ze sobą walkę przy uroczej piosence “Oh Frankie, Frankie”. Na zwycięzcę czekał w finale napompowany dinozaur, a w całą historię wmieszały się jeszcze delfin, rekin i mały dmuchany basen. Końcówka lat osiemdziesiątych była dla fanów City zdecydowanie jednym z bardziej barwnych okresów w całej kibicowskiej historii klubu.
Bananowy powrót z wypożyczenia
– Widzisz, mówiłem, że go wezmę – w drzwiach mieszkania Allena stanął uśmiechnięty od ucha do ucha Frank, który pod pachą trzymał ubranego w koszulkę Manchesteru City banana. – I obiecałem, że zwrócę, więc zwracam.
– Wiesz co? Cholera, możesz go sobie zatrzymać! – właściciel banana zerknął na domalowane jego bezcennemu eksponatowi markerem wąsy i uśmiechnął się pod nosem. – Widzę, że dobrze go tam potraktowaliście.
– Allie, słuchaj, one jest już jednym z nas – Frank zbliżył się do przyjaciela, zagarnął go wolnym od banana ramieniem i nieco ściszył głos – Wyobraź sobie tysiące kibiców krzyczących na stadionie “Banana! Banana!”. Ludzi tak chorobliwie owładniętych manią tego wielkiego żółtego balona, że sami zaczynają przynosić na trybuny własne banany. Nadają im imiona, ubierają je w peruki. Śpiewają o nich piosenki. Wożą na mecze samochodami jak taksówką – Allen zaniepokojony próbował wyrwać się z uścisku przyjaciela, ale Frank nie dawał za wygraną. – Śpią z nimi, jedzą z nimi. Kochają je jak własne dzieci i nie zapomną o nich nigdy. Mówię ci Allie, wczoraj zapoczątkowaliśmy coś wielkiego.
– Wiesz Frankie, późno się robi, może byś już sobie poszedł? – unieruchomionemu jeszcze przed chwilą Allenowi udało się jakimś cudem wypchnąć kolegę za próg.
– Allie, naprawdę. Ten banan to początek pięknej historii. Zobaczysz!
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Szczęśliwa sztuczna szczęka z Walsall
- Seler naciowy. Zakazane warzywo Chelsea
- Szalony koncept pewnego Czecha. Jak Bohemians podbili antypody
Fot. Newspix / Purely Man City