Wygrywali z Bayernem Monachium i Juventusem. Bili się o awans do najlepszej czwórki w Europie. Kasowali dziesiątki milionów euro za sprzedaż wciąż obecnych gwiazd futbolu. Ekstraklasowi trenerzy szpanowali, że mogą w każdej chwili zadzwonić do ich trenera. Bo Girondins Bordeaux to było coś. Jak to możliwe, że właśnie przestało istnieć?
„Bezpieczniejsze niż Bank Anglii, czyli dlaczego kluby piłkarskie niemal nigdy nie znikają” – tak Stefan Szymański i Simon Kuper zatytułowali jeden z najbardziej brawurowych rozdziałów w książce „Futbonomia”. Dowodzą w nim, że choć prowadzi się je niekompetentnie, kluby piłkarskie są niezwykle stabilnymi firmami. Zauważają, że 85 z 88 angielskich klubów istniejących w 1923 roku, przetrwało także do drugiej dekady XXI wieku. Co więcej, 91% z nich pozostawało w najwyższych ligach, a żadna drużyna, która w 1923 roku grała w pierwszej lidze, nie znajdowała się w 2012 roku niżej niż na trzecim poziomie rozgrywek. Podczas gdy zwykłe firmy w ciągu 90 lat powstawały i znikały, kluby piłkarskie trwają niewzruszone wojnami światowymi, kolejnymi kryzysami finansowymi i licznymi zmianami na rynku.
Dzieje się tak ze względu na silną wierność marce, która sprawia, że nawet znacząco obniżając jakość produktu (czyli poziomu gry w piłkę nożną), kluby tracą tylko niewielki odsetek konsumentów (czyli kibiców). Popadająca w kłopoty finansowe firma nie może po prostu zwolnić kompetentnych pracowników, zastąpić ich niewykwalifikowanymi, zacząć produkować znacznie gorsze produkty i liczyć, że nie straci klientów. Tymczasem kluby piłkarskie właśnie w ten sposób zapewniają sobie przetrwanie. A nawet gdy już w danej formie prawnej nie są w stanie dłużej funkcjonować i upadek jest nieunikniony, natychmiast zawiązuje się wokół nich grupa „klientów”, którzy reaktywują markę w innej formie, zapewniając jej ciągłość istnienia.
Zupełnie inna forma istnienia
W tym cynicznym sensie patrząc, jedna z największych firm francuskiego futbolu wcale nie przestała właśnie istnieć. Znalazła się jedynie na zakręcie, z którego pewnie będzie się wygrzebywać przez lata. Ale nawet kilka dni po dramatycznie brzmiącym komunikacie, że Girondins Bordeaux bankrutuje, wycofuje się z III ligi, po raz pierwszy od 1937 roku traci status klubu zawodowego i zamyka ośrodek treningowy, można znaleźć informację, kto będzie jego nowym trenerem. Jeszcze nie wiadomo, w której lidze, jeszcze nie wiadomo, w jakiej formie, ale sześciokrotny mistrz Francji nadal – w rozumieniu Szymańskiego i Kupera — będzie istniał. Będzie to jednak zupełnie inne istnienie niż przez kilka poprzednich dekad. Zatrważające tempo jego upadku pokazuje, jak spirala złych decyzji i niefortunnych zdarzeń może położyć nawet jedną z największych firm na piłkarskim rynku w swoim kraju.
Opowieść należałoby zacząć za króla Ćwieczka. Liga francuska należała wówczas do niezwykle wyrównanych. Wystarczało dziesięć tytułów mistrzowskich, by być rekordzistą Ligue 1. Mistrzostwo co roku zdobywał inny klub. W latach 90. tylko Olympique Marsylia zdołał je obronić, ligę wygrywały wówczas także Paris Saint-Germain, FC Nantes, AS Monaco, Girondins Bordeaux, AJ Auxerre czy RC Lens. Siedmiu różnych mistrzów w dziesięć lat. Na początku XXI wieku krajobraz zaczął się jednak zmieniać. Siedem razy z rzędu tytuł zdobywał Olympique Lyon. Gdy przyblakła jego potęga, a nowa w Paryżu jeszcze nie zdążyła wzrosnąć, na moment nastąpił powrót do szalonych lat 90., gdy pomiędzy 2008 a 2013 rokiem tytuły zdobyło sześć różnych klubów. W tym Bordeaux Laurenta Blanca, które rok później osiągnęło ćwierćfinał Ligi Mistrzów. W grupie dwa razy wygrało z Bayernem Monachium, wyeliminowało Juventus. Walkę o półfinał boleśnie przegrało z Lyonem. Klub z południa Francji tańczył jednak na koncercie europejskich mocarstw.
To odpowiadało ambicjom jego wymagających kibiców, którzy w przeszłości oklaskiwali takie gwiazdy jak Zinedine Zidane, Bixente Lizarazu czy Pedro Pauleta. Girondins to drugi wśród najstarszych klubów Francji, w tabeli wszech czasów Ligue 1 wciąż zajmujący miejsce na podium. David Gluzman, dyrektor Deutsche Pfrandbriefbank i ekspert od piłkarskich finansów, mówił w „New York Times”, że to definicja śpiącego giganta. „Jest rozpoznawalną marką, ze wszystkimi krajowymi trofeami w gablocie, jedną z największych frekwencji w lidze i sporym obszarem oddziaływania, przy totalnym braku konkurencji w promieniu dwustu kilometrów”. Nic dziwnego, że pułapem oczekiwań była regularna gra w Lidze Mistrzów.
Trudna konkurencja
Tyle że rynek stawał się coraz trudniejszy. Katarskie pieniądze pompowane w Paris Saint-Germain sprawiły, że rywalizacja o mistrzostwo stała się niemal niemożliwa. Równolegle fundusze oligarchy Dmitrija Rybołowlewa zaczęły płynąć do AS Monaco. Także mające Olympique Marsylia i Olympique Lyon, mimo swoich problemów, stały na stabilniejszych fundamentach i dysponowały większymi możliwościami. Stacja telewizyjna M6, rządząca w klubie przez blisko dwie dekady nie miała funduszy, by uczestniczyć w tym wyścigu. Po mistrzostwie z 2009 roku klubowi już ani razu nie udało się ukończyć ligi powyżej piątego miejsca. Ćwierćfinał z Lyonem to do dziś ostatni mecz Ligi Mistrzów z udziałem Bordeaux. Sufitem okazywał się coraz częściej udział w Lidze Europy, ale i tam po 2012 roku ani razu nie udało się klubowi wyjść z grupy. Powstała zawsze niebezpieczna mieszanka wygórowanych oczekiwań, uzasadnionych jedynie historycznie, z kurczącymi się możliwościami finansowymi. Narastało niezadowolenie z rządów M6, które w ostatnich latach coraz mniej kryło się z chęcią sprzedaży klubu. Notoryczny okres przejściowy, szukanie oszczędności, niechęć do inwestycji sprawiły, że zasłużonego klubu trzeba było szukać w tabeli coraz niżej.
To właśnie w tym okresie nastąpiła przeprowadzka na nowo wybudowany stadion powstały na Euro 2016, do której doszło w 2015 roku. Girondins przeniosło się ze swojego klimatycznego historycznego obiektu w centrum miasta na ulokowaną na przedmieściach arenę zbudowaną w ramach partnerstwa publiczno-prywatnego. Klub został obarczony około pięcioma milionami euro rocznie potrzebnymi do utrzymania obiektu i spłacania prywatnego podmiotu, który współfinansował budowę. W 2018 roku przestało to już być zmartwienie M6, która sprzedała go amerykańskiemu funduszowi King Street. Rozpoczął się krótki i chaotyczny okres rządów, które przyspieszyły zmierzanie do upadku. Nowi właściciele szybko ustawili przeciwko sobie lokalne środowisko, dążąc do zmiany historycznej nazwy FC Girondins de Bordeaux na ponoć bardziej chwytliwą Bordeaux Girondins. Zajęli się majstrowaniem przy herbie i zmienianiem dnia meczowego w show w amerykańskim stylu. Ale przede wszystkim podejmowali fatalne decyzje sportowe.
Burzliwe rządy Amerykanów
W ciągu ich niespełna trzech lat klub prowadziło pięciu trenerów. Rok przetrwało tylko dwóch, z których najdłużej – 521 dni — Paulo Sousa. Systematycznie sprzedawano najlepszych piłkarzy – Jules Kounde za 35 milionów odszedł do Sevilli, Aurelien Tchouameni za 18 do Monaco, Malcom za 41 do Barcelony – których następcy nie byli w stanie utrzymać wymaganego poziomu. W czasach King Street Girondins ani razu nie ukończyło ligi w górnej połowie tabeli, co tylko pogarszało sytuację finansową. Być może jednak do katastrofy by nie doszło, gdyby w marcu 2020 roku nie wybuchła pandemia, która zebrała krwawe żniwo we francuskim futbolu.
To Ligue 1 jako jedyna nie zdecydowała się na dokańczanie rozgrywek po kilku miesiącach przymusowej przerwy, przez co klubom przepadły miliony z praw telewizyjnych. To tam, gdy już wrócono do gry, przez cały sezon 2020/21 grano bez kibiców, na czym kluby mające wokół siebie wielką, zaangażowaną społeczność najwięcej traciły. To tam wreszcie doszło do bankructwa firmy medialnej Mediapro, która miała prawa do pokazywania rozgrywek Ligue 1 na rodzimym rynku, co było kolejnym uderzeniem w finanse klubów. Ci, którzy mieli bogatych właścicieli albo gwiazdy do sprzedania, jakoś ratowali w ten sposób budżety. Bordeaux nie miało się już jak ratować.
Ratownik został grabarzem
Gdy w 2021 roku Amerykanie wycofali się z finansowania, widmo bankructwa zajrzało zasłużonemu klubowi w oczy po raz pierwszy. Wówczas na ratunek przyszedł Gerard Lopez, luksembursko-hiszpański biznesmen o wątpliwej reputacji, który wcześniej doprowadził do problemów stajni Renault w Formule 1 i spotęgował bałagan w Lille oraz w Boaviście Porto. W innych realiach pewnie byłby w Bordeaux niechciany, ale w 2021 roku klub stał już pod ścianą. Jego pojawienie się oznaczało jednak tylko przedłużenie agonii. Koszmarną decyzją okazało się zatrudnienie Vladimira Petkovicia, renomowanego na rynku selekcjonerskim, ale gorzej radzącego sobie w piłce klubowej, który wraz ze sztabem kosztował sporo, ale kompletnie sobie w Bordeaux nie poradził. W połowie 2022 roku Girondins z hukiem spadło z ligi, tracąc ponad 90 bramek. O klubie było głośno także ze względu na rozłam między piłkarzami a kibicami. Fani zarzucili Laurentowi Koscielnemu oraz Benoitowi Costilowi rasizm, byli reprezentanci Francji odgryzali się kibicom. Pierwszy od 1991 roku spadek – wówczas degradacja była sankcją za problemy finansowe – Bordeaux zniknęło z mapy Ligue 1.
Do drugiej ligi pierwotnie miało nie przystąpić. Rygorystyczna francuska komisja licencyjna nie zaakceptowała prognozy finansowej klubu. Sukces przyniosło dopiero odwołanie, w którym Girondins udowadniało, że dzięki sprzedaży zawodników oraz ugodom z wierzycielami w krótkim czasie zmniejszyło zobowiązania o 40 milionów euro. Po raz kolejny podjęto sportowe ryzyko, wiedząc, że każdy rok nieobecności w Ligue 1 rujnuje klubowe finanse. Zbudowano drogą drużynę, która miała osiągnąć natychmiastowy sukces. Media pisały o najwyższym budżecie w historii Ligue 2. Wszystko zdawało się jednak zmierzać do szczęśliwego końca. Większość rozgrywek spadkowicz spędził na pozycjach premiowanych awansem. Na dwie kolejki przed końcem zajmował drugie miejsce z trzema punktami przewagi nad FC Metz. Przegrał jednak z walczącym o utrzymanie Annecy i dał się wyprzedzić. W ostatnim meczu uległ u siebie w obecności 41 tysięcy widzów Rodez AF z dolnej części tabeli, skazując się na kolejny sezon w Ligue 2.
W minionych rozgrywkach Bordeaux kandydatem do awansu było tylko do momentu, gdy wystartowały rozgrywki. Ani przez jedną kolejkę nie było na czołowych miejscach. Trener Albert Riera mógł się cieszyć, że udało się uniknąć spadku, bo jeszcze w połowie rozgrywek drużyna była na miejscu oznaczającym degradację. Znów podreperowano budżet sprzedażą najlepszych piłkarzy, ale była to tylko kropla w morzu potrzeb. Do Lopeza zgłaszali się kolejni wierzyciele. Poprzedni właściciele z King Street żądali zwrotu 50 milionów euro, które wpompowali w klub, Petković domagał się dla siebie i sztabu 13 milionów euro za przedwczesne zerwanie lukratywnych kontaktów. Media szacowały, że koszty wynosiły 125% przychodów. A właściciel obiecywał tylko, że lada moment przyprowadzi do klubu kupca, który naprawi sytuację.
Znikąd nadziei
Ostatnim ratunkiem mogli być Amerykanie z Fenway Sport Group, właściciele m.in. Liverpoolu, którzy w lipcu negocjowali zakup Bordeaux. Odstraszyły ich jednak potężne długi, koszty obsługi stadionu oraz ponoć sam Lopez, oczekujący, że po transakcji nadal będzie rządził klubem i odzyska część zainwestowanych weń pieniędzy. Fiasko rozmów oznaczało definitywny koniec nadziei na ratunek. Komisja Licencyjna nie zaakceptowała prognozy finansowej i zdegradowała klub do III ligi. Bordeaux nie zdecydowało się na odwołanie, by później ogłosić rezygnację ze statusu klubu zawodowego. Likwidacja 250 miejsc pracy, sprzedaż wszystkich zawodników, wyplątanie się z umowy wynajmu stadionu i zamknięcie ośrodka treningowego (wychował się w nim m.in.… Grzegorz Krychowiak) ma pomóc zaoszczędzić 30 milionów euro.
Sprawa jest zbyt świeża, by przewidywać, co będzie dalej. Na bazie zespołu rezerw ma powstać drużyna, która wystartuje jako nowe Girondins Bordeaux. Jeszcze nie wiadomo, w której lidze i kto weźmie na siebie ciężar finansowania reaktywowanego tworu, ani czy w ogóle uda się pozbyć Lopeza. Jedyne, czego można być pewnym, to, że jedna z największych francuskich marek tak po prostu z dnia na dzień nie zniknie z rynku. Za sny o potędze, połączone z niekompetencją biznesowo-sportową, musi jednak odpokutować. Miną lata, nim znów nad Atlantyk znaczną przyjeżdżać Paris Saint-Germain, Olympique Marsylia czy Olympique Lyon. Nie tak dawno w Bordeaux marzyli, by ich ogrywać, teraz sukcesem będzie pewnego dnia samo wyjście z nimi na jedno boisko.
WIĘCEJ TEKSTÓW MICHAŁA TRELI:
- Trela: Najpierw nie mieli szczęścia, potem doszedł pech. Dlaczego Piast notorycznie zawodzi?
- Trela: Coraz mniej szans. Czy w Ekstraklasie są specjaliści od bronienia rzutów karnych?
- Trela: Czy doświadczenie jest przereklamowane? Ciekawy eksperyment Lechii Gdańsk
Fot. Newspix