Choć potocznie mówi się na nich „La Furia Roja”, ten przydomek był wewnętrznie sprzeczny, bo La Roja z lat 2008-12 była przeciwieństwem frankistowskiej La Furii. Euro 2024 wygrał zespół, który połączył te dwie wizje. Hiszpanię zwyciężającą dzięki pasji, poświęceniu i odwadze z Hiszpanią nacechowaną kunsztem technicznym i kreatywnością.
Określenie „La Furia Roja” przykleiło się do reprezentacji Hiszpanii jak Squadra Azzurra do Włochów, Biało-Czerwoni do Polaków, Canarinhos do Brazylijczyków czy Albicelestes do Argentyńczyków. Pada często, bo pomaga uniknąć irytujących powtórzeń w tekstach czy w komentarzu meczowym. Ale Jimmy Burns, w książce „Piłkarska furia”, rozbija je na dwa, wręcz przeciwstawne człony.
Hasło „La Furia” miało w czasach rządów frankistów oddawać na boisku ducha narodu. „Stawiano ją na równi z chwalebnymi dla państwa podbojami, przeszłością imperialistyczną, odzyskaniem przez katolickich królów muzułmańskiej Grenady czy stworzeniem hiszpańskiej Ameryki przez pierwszych conquistadores – wojowniczych zdobywców. La Furia utożsamiano także z literacką postacią Don Kichota – uosobieniem bezkompromisowości – który w przekonaniu o szlachetności swojego celu odrzucił myśli o beznadziejności swojej sytuacji i poniesionej porażce”. W piłkę w tym wydaniu należało grać z odwagą i poświęceniem, dążąc przede wszystkim do fizycznego unicestwienia przeciwnika, nie bacząc aż tak mocno na zdolności i kreatywność.
To dlatego w kontekście zespołu, która w latach 2008-12 bezprecedensowo zdominował światowy futbol, rzadziej mówiono o furii, nazywając go po prostu „La Roja”. Triumfy tamtej opartej na technice, intelekcie, wizji, spokoju, w schyłkowym okresie tej wielkiej drużyny ocierającym się wręcz o usypianie rywala, stanowiły kontrast wobec ideałów klasycznej „La Furii”. Hiszpanie przestali grać pięknie jak nigdy i przegrywać jak zawsze. Stali się bezwzględnymi zwycięzcami, którzy zawsze unoszą rangę wydarzenia. Przestali bazować na pasji, poświęceniu i walorach mentalnych, na piedestał wynosząc czyste umiejętności techniczne.
Klasyczni skrzydłowi gwiazdami
Wydaje się, że dopiero teraz ta machinalnie powtarzana i prawdopodobnie wewnętrznie sprzeczna fraza naprawdę ma sens. Kilkakrotnie ogłaszano w trakcie Euro 2024, że Hiszpanom po latach dogasania wielkiego pokolenia wreszcie udało się zerwać z dziedzictwem tiki-taki i zaprezentować bardziej nieprzewidywalną, wielowymiarową twarz. Gwiazdami turnieju okazali się skrzydłowi Nico Williams czy Lamine Yamal, co samo w sobie jest znamienne, wszak w złotych latach właśnie tego typu zawodników w pierwszoplanowych rolach nie było.
Po bokach biegali zwykle Andres Iniesta, przecież genialny środkowy pomocnik, czy David Silva, bardziej kreatywny rozgrywający ustawiony na boku niż ponaddźwiękowy skrzydłowy. Reprezentacji, której gra ofensywna opierałaby się o wygrywanie pojedynków przez klasycznych skrzydłowych, Hiszpania nie wysłała na turniej bodaj od dwudziestu lat, gdy na Euro w Portugalii bazowała na zrywach Vicente oraz Joaquina i nie wyszła z grupy. Teraz werwa młodych dryblerów doprowadziła ją do triumfu w mistrzostwach Europy, co tezę o odpępnieniu od tiki-taki zdawałoby się potwierdzać. Podobnie jak opaska kapitańska dla klasycznego napastnika, który w złotej erze pewnie nie miałby w ogóle miejsca w jedenastce. Ale to nie jest takie proste.
Bo przecież pokazali Hiszpanie w tym turnieju także oblicza w prostej linii kojarzące się z futbolem Pepa Guardioli. Owszem, rozbili Chorwatów, mając od nich mniejsze posiadanie piłki, ale już Włochów zagryźli wysokim pressingiem, a w drugiej połowie półfinału z Francuzami używali posiadania piłki jako najlepszej strategii defensywnej. Trzymali ją przy nodze tak długo, by zminimalizować ryzyko straty bramki, a nie po to, by szukać luk we francuskiej defensywie. Vicente Del Bosque byłby dumny. Można było w tym turnieju zobaczyć Luisa De La Fuente odżegnującego się od ideałów poprzednika Luisa Enrique, przesiąkniętego Barceloną jako piłkarz i trener. Nie brakowało jednak momentów pokazujących, że każdy z tych piłkarzy, szkolonych od lat w bardzo określony sposób, gdzieś w ustawieniach fabrycznych zawsze ma kontrolowanie meczu poprzez posiadanie piłki i nie waha się do nich wracać, gdy sytuacja tego wymaga.
Rodri w roli dyrygenta
Także niektórzy piłkarze wydają się żywcem wyjęci z drużyny 2008-12. Najbardziej błyszczeli Yamal i Williams, ale nic na boisku w hiszpańskim zespole nie działo się bez udziału Rodriego, typowego środkowego pomocnika idealnego do drużyn Guardioli. Zdarzało mi się w ostatnim miesiącu porzucać śledzenie boiskowych wydarzeń i po prostu wodzić wzrokiem za graczem Manchesteru City. Nie przez przypadek tego typu piłkarzy nazywa się czasem dyrygentami. Rodri interpretuje tę rolę bardzo dosłownie, gestami wzmacniając przekaz. Jeśli akurat sam nie ma piłki, dyskretnie wskazuje partnerowi, gdzie należałoby ją zagrać, energicznym ruchem przedramienia zachęca, by podkręcić tempo, albo uspokajającym dłońmi nakazuje zwolnić. Albo Dani Olmo, wychowanek La Masii, ale od lat krążący po innych piłkarskich kulturach, ofensywny pomocnik zdecydowanie typu barcelońskiego, Iniesta tego pokolenia. Czy Fabian Ruiz, grający w Paryżu u Enrique. Naprawdę, podobieństw między mistrzowskimi Hiszpaniami wciąż jest więcej niż różnic.
Największe różnice nie są w kwestiach piłkarskich, lecz symbolicznych. Wielkim sukcesem Del Bosque było takie zbudowanie drużyny, że wyglądała jak Barcelona w przebraniu. Fakt, brakowało Messiego, co jest istotnym szczegółem. Ale Hiszpania i tak grała po barcelońsku, w co „Sfinksowi” udało się nawet wkomponować kilku czołowych graczy zwaśnionego Realu Madryt. To była kadra oparta na dwóch globalnych superklubach.
Obecny zestaw znacznie bardziej przypomina ten z 2008 roku, gdy w finale grało po dwóch piłkarzy Villarrealu i Valencii, do tego po jednym Liverpoolu i Arsenalu, a z ławki wchodził Daniel Guiza z Mallorki. W tegorocznym decydującym meczu gole strzelali gracze baskijskich Athleticu Bilbao i Realu Sociedad, w kluczowym momencie piłkę z linii bramkowej wybił zawodnik Lipska, a Real Madryt, po raz kolejny najlepsza drużyna klubowa Europy, miał w zwycięskiej jedenastce tylko jednego przedstawiciela, podobnie jak Barcelona. To rzeczywiście była reprezentacja Hiszpanii, nie tylko jej dwóch-trzech najsilniejszych klubów.
Selekcjoner z drugiego planu
Stworzyć tak uniwersalną drużynę z tak rozsianych po Europie piłkarzy udało się selekcjonerowi, którego najczęściej wymienianą w momencie nominacji półtora roku temu zaletą była uległość wobec prezesa federacji. Przeszło 60-letni Luis De La Fuente obejmował po mundialu w Katarze drużynę po Enrique, będącym jednym z największych nazwisk na trenerskim rynku ostatnich lat, bez podziału na piłkę reprezentacyjną czy klubową. Ludzi, którzy niedługo wcześniej doprowadzali klub do potrójnej korony, a niedługo później dostawali pracę w Paris Saint-Germain, zwykle trudno jest namówić na wypisanie się z klubu na rzecz reprezentacji.
Skoro ktoś taki jak on nie spełnił do końca oczekiwań, trudno było marzyć, że już na kolejnym turnieju zrobi to wieloletni trener kadr młodzieżowych, którego ostatnią posadą poza federacją było trzynaście lat temu i na krótko Deportivo Alaves. A jednak okazał się idealnym kandydatem. Luis Aragones i Vicente Del Bosque, którzy dali Hiszpanom poprzednie wielkie triumfy, obejmowali kadrę jako postaci już wielce zasłużone. Nazwiska De La Fuente kibice z innych krajów musieli dopiero się uczyć w trakcie jego debiutanckiego turnieju z seniorską kadrą. Piłka bywa nielogiczna.
To jednak jedyny nielogiczny aspekt tego triumfu. W tak losowym systemie, jak turnieje rzadko zdarzają się mistrzowie tak zasłużeni, jak tegoroczna Hiszpania. Gdyby rozegrać mistrzostwa Europy w systemie każdy z każdym, jak w lidze, Hiszpania też sięgnęłaby po tytuł. Gdyby grano mecze i rewanże, nie byłoby na niej mocnych. To po prostu od pierwszego do ostatniego dnia była najsilniejsza, najbardziej zachwycająca drużyna.
Często zdarza się na mistrzostwach, że pierwsze mecze są „dla zmyłki” i nie mówią niczego o dalszym przebiegu turnieju. Wciąż panuje budowane przez lata przekonanie, że najdalej dochodzą drużyny turniejowe, które na początku nie zachwycają, ale rozkręcają się z meczu na mecz. Sama Hiszpania tego przecież doświadczyła, w 2010 roku zaczynając zwycięski mundial od przegranej ze Szwajcarią. Powtórzyła to na poprzednich mistrzostwach świata Argentyna, która po porażce z Arabią Saudyjską na inaugurację od razu grała z nożem na gardle. Hiszpanie tymczasem zachwycali wszędzie i zawsze. A przebijali się do triumfu przez najtrudniejszą z możliwych ścieżek.
Najtrudniejsza z możliwych ścieżek
Zaczęli od rozbicia brązowych medalistów mistrzostw świata. Potem stłamsili ustępujących mistrzów Europy. Jako pierwsi zapewnili sobie wygraną w grupie. Po łagodniejszych przeszkodach w postaci Albanii i Gruzji musieli poradzić sobie z gospodarzami, a następnie z wicemistrzami świata, by w finale ograć wicemistrzów Europy. Na siedem meczów rozgrywanych w Niemczech, pięć rozegrali przeciwko czołowej rankingowo dziesiątce Europy. Nawet pamiętając o kontrowersjach sędziowskich z ćwierćfinału przeciwko Niemcom, nie da się tego tytułu kwestionować, kreślić jakiejś alternatywnej wersji przebiegu tych mistrzostw. Od pierwszego do ostatniego dnia wszystko zmierzało w stronę takiego rozstrzygnięcia, do jakiego faktycznie doszło.
Dobrze, że tak się stało, bo z każdego turnieju po latach zostaje tylko jakaś pojedyncza historia, ogólne wrażenie. Hasło, która otwiera szufladę ze wspomnieniami. W zakończonych właśnie mistrzostwach tego typu wydarzeń jednak brakowało. Niewiele było spektakularnych niespodzianek, żaden czarny koń nie przebił się nawet do półfinału, nie było świeżego odpowiednika Danii z poprzednich mistrzostw, Walii z 2016, Turcji z 2008, czy Grecji z 2004 roku. Najbardziej niespodziewanym półfinalistą była Holandia, ale po pierwsze, co to za niespodzianka, że Holandia doszła do najlepszej czwórki w Europie, po drugie sprzyjała jej w tym turniejowa drabinka, a po trzecie ta Holandia obok wcześniejszych wielkich Holandii nawet nie stała. Już nawet w ćwierćfinałach brakowało historii, którymi można by się emocjonować, skoro za największe niespodzianki muszą uchodzić Szwajcaria i Turcja, których obecność tak aż tak znowu nie szokowała. Poemocjonowaliśmy się trochę Gruzinami, pokibicowaliśmy Słoweńcom, ale ostatecznie wszystko kończyło się tak, jak miało.
W warstwie narracyjnej triumf angielski byłby oczywiście wielką sprawą, która z Euro 2024 kojarzyłaby się jeszcze przez kolejne dekady. Ale byłaby to wielka sprawa bardziej w stylu Grecji sprzed dwudziestu lat, w której emocje budzi samo rozstrzygnięcie, a nie to, jak do niego doszło. O ile Hiszpanom trudno po tym triumfie zarzucić cokolwiek, Anglicy byliby mistrzem Europy, do którego można by mieć mnóstwo zastrzeżeń. Nie byłby to też dobry sygnał dla futbolu reprezentacyjnego, gdyby drużyna grająca przez niemal cały turniej na hamulcu ręcznym, męcząca nawet własnych kibiców, osiągnęła tak epokowy sukces.
Futbol znów się obronił
Ostatecznie nawet po miernym turnieju można radośnie ogłosić, że ostatecznie i tak futbol się obronił. A wraz z nim wartości, które jako kibice lubimy najbardziej: energia, umiejętności techniczne, młodość, chęć parcia do przodu, a niekoniecznie unikania błędów i minimalizowania ryzyka.
No i zespołowość: w przeciwieństwie do drużyn sprzed półtorej dekady, dzisiejszego składu Hiszpanów nie czyta się jak who is who światowej piłki, trudno w nim znaleźć naturalnych kandydatów do Złotej Piłki. Jest pełen zawodników na co dzień będącymi postaciami raczej drugoplanowymi, jeśli nawet grającymi w wielkich klubach, to niebędących tam największymi gwiazdami. Jest pełen piłkarzy, którzy zasługi obdzielali między siebie mniej więcej po równo. Zwycięskiego gola strzelił rezerwowy, a choć najlepszym strzelcem został Dani Olmo i tak najbardziej zostanie zapamiętany z wybicia piłki z linii bramkowej w doliczonym czasie gry, który cały zespół świętował, jakby właśnie zdobył kolejną bramkę. To też można zresztą uznać za symboliczne pożenienie La Furii z La Roją: wszechstronnie uzdolniony ofensywnie wychowanek Barcelony, odbierający statuetkę dla króla strzelców turnieju, okazał się kluczowy, bo w decydującym momencie z pasją zasłonił drogę do własnej bramki.
CZYTAJ WIĘCEJ:
- Wielka Hiszpania! Oto nowy mistrz Europy!
- Lamine Yamal. Historia cudownego dziecka z dystryktu „304”
- To był sezon Basków
- Rudzki: Sukcesy traktowane jak porażki, normalność jako nuda. Gareth Southgate – osąd bohatera
Fot. FotoPyK