21 czerwca. Zdrowy Robert Lewandowski, którego walkę o powrót na boisko aktualizują codziennie wszystkie media, siada na ławce rezerwowych, bo Krzysztof Piątek lepiej pressuje. 25 czerwca. Reprezentacja Polski wychodzi z Jakubem Moderem na szóstce, który obudowany jest trzema ofensywnymi pomocnikami. W pierwszym z meczów zostajemy brutalnie wyjaśnieni. W drugim remisujemy z wicemistrzami świata. Trudno o bardziej dobitny dowód na to, że my po prostu musimy grać w piłkę. Nie lagować. Nie murować. Grać w piłkę.
Przez większość tego meczu można było mieć flashbacki z Kataru. Wszystko składa się na godną i honorową porażkę. Nasza drużyna, po tym jak w poprzednim meczu momentami grała o przetrwanie, wreszcie wygląda ofensywnie. Lewandowski nie strzela karnego. Bramkarz wyczuwa jego intencje, ale za szybko opuszcza linię. Jest powtórka, a w niej – rehabilitacja. Nawet żar z nieba się zgadza, bo w Dortmundzie było dziś piekielnie gorąco. Brakowało kapitalnej zmiany Grosickiego, ale on i tak miał swój moment po meczu, gdy kibice na trybunie za bramką podziękowali mu za dziewięćdziesiąt cztery mecze w reprezentacji.
Ale to nie był Katar. A jeśli już, to Katar w wersji 2.0. Przed meczem prawie nikt nie zakładał, że możemy coś ugrać. Pod stadionem słyszeliśmy kilka razy, że dobrze będzie, jeśli wyjdziemy z twarzą. A tu ugrywamy remis. Jednak nie jesteśmy najgorszą drużyną całych mistrzostw, bo z zerowym dorobkiem punktowym w takim szeregu by nas ustawiano i trudna grupa nie byłaby żadnym argumentem w starciu z faktami. Wszystko zapowiadało przecież wielkie strzelanie Francuzów. Powrót Mbappe. Didier Deschamps i jego „zapytajcie mnie jutro”, gdy dziennikarze poruszyli przed meczem temat niewielkiej liczby bramek. Cała wielka dyskusja o nieskuteczności Trójkolorowych. Keczupowa teoria Tchouameniego, który przekonywał – po raz milionowy w dziejach futbolu – że jak już zaczną trafiać, to od razu seriami. N’Golo Kante mówiący o tym, że Francja musi dużo strzelić, bo jedno to walka o pierwsze miejsce w grupie, a drugie walka o to, by „Tricolores” poczuli się lepiej przed fazą pucharową.
No cóż, nie czują się lepiej.
Przed meczem to całe wydarzenie przypominało jeden wielki festiwal szydery. Humor większości kibiców był jak w niedzielę rano po sobotniej imprezie. Królowała przyśpiewka „nic się nie stało”. Kibice przebrani w stroje świętych Mikołajów przekonywali, że przywieźli ze sobą z Polski punkty. Inni, ubrani w robocze drelichy w biało-czerwonych barwach, żartowali, że wpadli na chwilę, skoro i tak remontują w okolicy mieszkania. Kolejni utrzymywali, że jeszcze wyjdziemy z grupy i mają na to sekretny plan – podrzucą Francuzom kilka niepoprawnych flag, za które ci zostaną zdyskwalifikowani, my dostaniemy walkowera…
– Jak to jest kibicować najgorszej drużynie na turnieju?
– Kibicuję Manchesterowi United, już się przyzwyczaiłem…
Albo: – Najgorszej? W Katarze przegraliśmy tylko dwa mecze, z Francją i Argentyną. Kto był w finale? Francja i Argentyna! Według moich wyliczeń możemy być trzecią najlepszą drużyną na świecie!
Po wtorkowym popołudniu wyliczenia w żaden sposób się nie zmieniły.
Taki panował klimat pod stadionem w Dortmundzie. To swoją drogą niesamowite, jak szybko potrafią zmieniać się nastroje wokół reprezentacji. Na przestrzeni trzech meczów odczuwaliśmy skrajne od siebie emocje. Holandia? Zero napinki, zero balonika, bawmy się turniejem, skoro i tak nie mamy szans. Austria? Wielki zryw, najazd na Berlin, nagłe oczekiwania i nagły zawód. Francja? Szydera i piknik, po czym – wraz z golem Lewandowskiego – na trybunach znowu włącza się opcja „na nich”, wyrażana powtórzonym kilka razy gromkim „jeszcze jeden, jeszcze jeden”. Jeszcze jednego nie było. Ale nikt w biało-czerwonych barwach nie opuszczał stadionu smutny.
Kadra grała dziś o coś więcej niż tylko honor i godność. Kiedy po meczu z Austrią – fatalnym w naszym wykonaniu, jakkolwiek chcielibyśmy zakłamywać rzeczywistość – Michał Probierz mówił o nieschodzeniu z obranej drogi, można było się uśmiechnąć. Odpadanie z turnieju jako pierwsi po słabym meczu? To ma być ta droga? Gdyby Polacy podobnie zagrali także z Francją, selekcjoner nie miałby po swojej stronie ani wyników, ani powtarzalnego sposobu gry, jedynie dobry mecz na początek turnieju oraz poprawę atmosfery w reprezentacji i wizerunku wokół niej. Same nasuwałyby się pytania, czy to nie za mało. Po meczu z Francją wiadomo jednak, że to starcie z Austrią było wyjęte z kontekstu. I gra w piłkę to dla tej konkretnej grupy piłkarzy jedyna droga, jeśli ma ona dobrze funkcjonować.
Zgadza się rezultat, zgadza się ogólny obraz, zgadzają się także momenty. Kacper Urbański, któremu nie wychodzi pierwszy drybling. Ilu dziewiętnastolatków po takim rozpoczęciu uznałoby, że lepiej się nie wychylać? A on po prostu próbuje dalej. Po kilku minutach mu się udaje, z czego mamy akcję. A już w końcówce tak efektownie czaruje, że aż Antoine Griezmann spogląda na niego, jakby chciał sprawdzić, czy tak grający piłkarz na pewno jest z Polski. Nicola Zalewski, który zagania się w założony przez Francuzów pressing, ale próbuje wybrnąć z sytuacji piętą, a nie oddaje piłki na aut. Konsekwentna gra od tyłu. Wymiany z klepki przy kontrach. Pewny swego Dawidowicz. Wreszcie dobry Lewandowski. Kapitalny Skorupski, którego zaproszono na pomeczową konferencję prasową, gdzie z wdzięcznością wypowiadał się o szansie, którą dostał w nagrodę za świetne wywiązywanie się z roli rezerwowego.
To fajna kadra. Właśnie taka. Jeśli po mistrzostwach Europy mamy wyciągnąć jakiś wniosek, to ów wniosek brzmi: jesteśmy stworzeni do grania w piłkę. Zagraliśmy dwa dobre mecze w najtrudniejszej z możliwych grup. Nie wyszedł nam tylko ten, w którym chcieliśmy za wszelką cenę dostosować się do rywala.
WIĘCEJ O EURO 2024:
- Piro, flagi, wrzawa i buczenie. Albański kocioł w Düsseldorfie!
- Czy czujesz się bezpiecznie? Tak, ale… Strach na strefach kibica
- Ronaldo na ratunek byłego NRD
- Wino, futbol i śpiew. Tak wygląda piłkarska supra z Gruzinami [REPORTAŻ]
Fot. FotoPyK / własne