Reprezentacja Polski kontynuuje swoją przygodę na Euro 2024 i już w piątek 21 czerwca, w swoim drugim meczu na tym turnieju, zmierzy się z Austrią. Jest to spotkanie, które po raz kolejny jest dla nas meczem “o wszystko”. Ewentualne potknięcie sprawi, że w zasadzie będziemy musieli pożegnać się z marzeniami o jakimkolwiek sukcesie. Los chciał, że ten – nazwijmy to “finał” – rozegramy na Stadionie Olimpijskim w Berlinie. Wystąpimy tam dopiero po raz trzeci w historii naszego futbolu.
Poprzednie dwa mecze reprezentacja Polski w piłce nożnej miała bowiem okazję rozegrać na tym obiekcie… 88 lat temu. Miało to miejsce w trakcie pamiętnych igrzysk olimpijskich w 1936 roku. Polska była jedną z 16 drużyn, które wzięły udział w piłkarskiej rywalizacji olimpijskiej i trzeba przyznać, że był to dla nas występ wyjątkowo udany. Dość powiedzieć, że był to w zasadzie nasz pierwszy poważny sukces w tej dyscyplinie.
Ranga rywalizacji piłkarskiej podczas igrzysk olimpijskich traciła już wówczas na znaczeniu, a powód był prosty – od 1930 roku rozgrywane były już oficjalne mistrzostwa świata. Mimo wszystko niektóre kraje – w szczególności te europejskie – wciąż chciały brać udział w turnieju olimpijskim. Nasi związkowcy długo zwlekali z decyzją, czy reprezentacja Polski powinna pojechać do Berlina, choć przecież zaczynała już wówczas radzić sobie coraz lepiej i potrafiła pokonywać silniejszych rywali. Pierwsze kroki w celu przygotowania naszej kadry podjęto w 1935 roku, zatrudniając niemieckiego trenera Kurta Otto, który wraz z kierownikiem Józefem Kałużą miał poprowadzić naszą drużynę na igrzyskach.
Wahania były spore, głównie ze względów politycznych. W kraju trwała debata, czy w ogóle polscy sportowcy powinni brać udział przedstawieniu przygotowanym przez władze III Rzeszy. Ostatecznie wszyscy, wraz z piłkarzami, udali się do Berlina, aby powalczyć o medale.
W grze o igrzyska liczyło się 36 piłkarzy, w tym legendarny Ernest Wilimowski, ale ten ostatecznie na turniej nie pojechał i do dziś nie do końca wiadomo dlaczego. Jedną z teorii jest to, że nasz gwiazdor miał pewne problemy z… alkoholem.
Ostatecznie do pociągu jadącego do Berlina wsiadło 18 zawodników zaakceptowanych przez PZPN. Wiara w narodzie była spora, dlatego też nasi piłkarze byli żegnani przez wiwatujące tłumy. Można tutaj odnaleźć pewne analogie z tym, co dzieje się obecnie wokół naszej kadry. Pomimo tego, że nasze występy na wielkich turniejach zwykle kończą się spektakularną klapą, to i tak wsparcie kibiców jest nieocenione. W 1936 roku można było jednak wierzyć, bo choć był to dla nas dopiero drugi występ na igrzyskach, to zapowiadało się na to, że obsada turnieju olimpijskiego nie będzie najmocniejsza. Spora część krajów miała już wówczas drużyny zawodowe, więc na igrzyska posyłała te amatorskie.
W wyniku losowania nasza drużyna narodowa trafiła do pierwszego koszyka, a to sprawiło, że już w 1/16 finału postawiono nas przed ogromnym wyzwaniem. Naszym rywalem w pierwszym meczu byli bowiem Węgrzy. Była to właśnie ich drużyna amatorska, ale sam fakt, że byli to przedstawiciele nacji, która mogła się już pochwalić jakimś sukcesem na gruncie zawodowym (ćwierćfinał MŚ 1934) i dwukrotnie brała już wcześniej udział w igrzyskach, sprawiał, że trudno było oczekiwać łatwej przeprawy.
Dlatego też tym większe było zaskoczenie, kiedy… Polacy pewnie wygrali 3:0, dzięki dwóm trafieniom Huberta Gada, który zastąpił w ataku Wilimowskiego i jednym Gerarda Wodarza. Wówczas w polskiej prasie wybuchła prawdziwa euforia, która później tylko przybierała na sile.
W ćwierćfinale zadanie mieliśmy już teoretycznie łatwiejsze, bo naprzeciwko nas stanęła kadra Wielkiej Brytanii, która była drużyną powoływaną tylko na igrzyska olimpijskie. Mimo wszystko wciąż byli to przedstawiciele ojczyzny futbolu i mało brakowało, żeby starcie z nimi zakończyłoby się dla nas klęską.
Brytyjczycy strzelili gola jeszcze przed upływem dwóch kwadransów, co już zwiastowało spore kłopoty, ale Polacy błyskawicznie odpowiedzieli. I to ze zdwojoną siłą. Wyszli na prowadzenie jeszcze przed przerwą, a tuż po niej zapakowali rywalom kolejne trzy bramki. Wydawało się więc, że jest już po zawodach. Amatorzy z Wielkiej Brytanii mieli jednak na ten temat zupełnie inne zdanie i wprawili naszych w osłupienie, zdobywając w krótkim czasie trzy bramki. U nas znów brylował Wodarz, u nich zawodnik Arsenalu, Bernard Joy. Ostatecznie, pomimo roztrwonienia wysokiego prowadzenia, udało się wygrać i wywalczyć tym samym awans do historycznego dla nas półfinału.
Na tym etapie poziom trudności znów wzrósł, ponieważ przyszło nam się zmierzyć – a jakże – z Austrią! A jakby tego było mało, to oczywiście na Stadionie Olimpijskim. Poprzednie dwa spotkania Polacy rozegrali na znacznie mniejszym, położonym nieopodal Poststadion. Dopiero ostatnie cztery starcia turnieju organizowane były na głównej arenie zmagań. I jeżeli chcielibyśmy się tutaj doszukać pozytywów przed zbliżającym się pojedynkiem z drużyną Ralfa Rangnicka na Euro, to niestety, tym razem happy endu nie było.
Austriacy, podobnie jak Węgrzy, byli nacją, która miała już sukces w zawodowstwie (czwarte miejsce na MŚ 1934) i również miała już za sobą więcej występów na igrzyskach olimpijskich od nas. Zresztą na tamtym turnieju Austria miała wyjątkową rangę z uwagi na to, że był to w końcu kraj, z którego pochodził sam Adolf Hitler. W dodatku drużyna III Rzeszy odpadła z rywalizacji już w pierwszej rundzie.
Mimo wszystko Polacy uchodzili za faworytów tamtego starcia, bo na papierze mieli zwyczajnie silniejszą ekipę. Mało tego, Austria miała za sobą niezwykle trudną przeprawę z Peru, która zakończyła się ogromnym skandalem międzynarodowym. Peruwiańczycy wygrali bowiem starcie ćwierćfinałowe 4:2, ale Austriacy złożyli protest, ponieważ twierdzili, że w trakcie spotkania na boisko wtargnęli kibice z Ameryki Południowej i przeszkodzili w rywalizacji.
Oczywiście protest został zaakceptowany przez jury, które nakazało powtórzenie spotkania. Oburzeni Peruwiańczycy ani myśleli jednak brać udział w tej farsie i zapowiedzieli, że nie przystąpią ponownie do rywalizacji. Pod austriackim konsulatem w Limie wybuchły masowe protesty, sprawa urosła do rangi niemal państwowej, ponieważ zareagowali peruwiańscy politycy, ale na nic się to nie zdało. Decyzja była stanowcza – walkower i Austria z awansem do półfinału.
Tamte wydarzenia nie napawały Polaków optymizmem, ale mimo wszystko zdecydowano się przystąpić do boiskowej rywalizacji, która niestety zakończyła się klęską. Być może Polaków przytłoczyła niezwykła atmosfera na Stadionie Olimpijskim, na którym zgromadziło się tego dnia ponad 90 tysięcy kibiców, a żaden z naszych nigdy wcześniej przed taką publiką nie występował. Oczywiście nietrudno się domyślić, za kogo ta trzymała kciuki. Naszym nic tego dnia nie wychodziło, a w dodatku na drodze do szczęścia stawał arbiter z Wielkiej Brytanii, Arthur W. Burton, który podjął co najmniej kilka kontrowersyjnych decyzji na naszą niekorzyść. “Przegląd Sportowy” pisał, że te wywoływały niesmak nawet wśród neutralnych kibiców.
Nie pomagał też fakt, że z jakiegoś tylko sobie znanego powodu, trener Otto zastąpił Fryderyka Scherfke, który połamał żebra w starciu z Brytyjczykami, debiutantem Walentym Musielakiem. Polska prasa była przekonana, że w meczu z Austrią zagra Michał Matyas z Pogoni Lwów, który co prawda również zmagał się wcześniej z kontuzją, ale był już gotowy, co po turnieju przyznał nawet sam kierownik Kałuża.
Gra bez Scherfke się nie układała. Polacy po raz pierwszy nie wyglądali jak zespół, a raczej jak zlepek indywidualności. Przegrywali 0:2, ale nadzieję dał jeszcze w 73. minucie Gad. To było jednak wszystko, czego nasi byli w stanie dokonać tego dnia. W końcówce dobił nas jeszcze Franz Mandl i okazało się, że ostatnią szansą na sukces będzie starcie o brązowy medal.
Tam czekali na nas Norwegowie, którzy w półfinale również doznali bolesnej porażki 1:2 po dogrywce z Włochami. Italia później w finale pokonała (znów po dogrywce) Austriaków. Polska drużyna była zmotywowana, aby nie zakończyć rywalizacji na igrzyskach z niczym, bo głupio by tak było, skoro udało już się zajść aż tak daleko i zaprezentować się naprawdę solidnie. Starcie z Norwegią na znów wypełnionym po brzegi Olimpijskim było niezwykle emocjonujące. Już w 5. minucie prowadzenie dał nam niezawodny Wodarz, ale niestety rywale błyskawicznie odpowiedzieli dwoma bramkami autorstwa Arne Brustada, który był tego dnia w świetnej dyspozycji.
Rywalizacja na przestrzeni całego spotkania była wyrównana, ale to do Norwegów należało ostatnie słowo. Zabolało, bo dopiero w 84. minucie znów błysnął Brustad. Marzenia o medalu uciekły więc bezpowrotnie.
Atmosfera po powrocie do kraju w samej drużynie, ale również w całym narodzie, była fatalna. Tym razem piłkarzy, jak i pozostałych olimpijczyków, nikt nie witał po powrocie. “Przegląd Sportowy” pisał: “Trochę inaczej wyobrażaliśmy sobie przed trzema tygodniami powrót olimpijczyków do Polski”. Sukces polskich piłkarzy był ogromny, ale początkowo niedoceniany. Dopiero z czasem zaczęto zdawać sobie z niego sprawę. Zanim to jednak nastąpiło, przyszły rozliczenia. Z posadami pożegnali się trener Otto i prezes PZPN, gen. Władysław Bończa-Uzdowski.
W Berlinie nasi piłkarze po raz pierwszy pokazali się światu na poważnie, a że nie był to przypadek, udowodnili już dwa lata później na mistrzostwach świata we Francji, gdzie dali prawdziwe show w legendarnym starciu z Brazylią. Wynik poprawiły dopiero Orły Górskiego w 1972.
Historia naszych wystepów na Olympiastadion rozpoczęła się i zakończyła w 1936 roku – dwoma porażkami. Przyszedł więc czas, żeby odczarować tę arenę.
Czytaj więcej na Weszło:
- Janczyk z Berlina: Probierz musi w końcu wygrać ważny mecz. Polska przed bitką z Austrią
- W futbolu dwadzieścia sekund to wieczność
- Riccardo Calafiori – niespełniony Romanista, zjawiskowa elegancja i aparycja Paolo Maldiniego
- Aleksander Buksa: To były największe emocje od debiutu Adama w Ekstraklasie
- On znów to zrobił. Shaqiri z efektowną bramką na Euro 2024! [WIDEO]
Fot. FotoPyK, Newspix
Źródła: Rafał Jung “Wymiar polityczny i aspekty organizacyjne udziału polskich piłkarzy na Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie (1936)”, Kultura Fizyczna 2017, t. XVI, nr 1, s. 29–46, Bartosz Dwernicki “Polska na igrzyskach #2: Pierwszy sukces” rtfbl.pl