Marzec 2019 roku. Mija osiem miesięcy kadencji Jerzego Brzęczka i nadchodzi czas na eliminacje EURO 2020, które zaczynamy od starcia z Austriakami, naszymi głównymi i właściwie jedynymi rywalami w walce o awans z pierwszego miejsca. Chcemy pokazać wyższość, bez potknięcia wejść w nowy rozdział i przede wszystkim zobaczyć, że kadra pod wodzą następcy Adama Nawałki zmierza w oczekiwanym kierunku. Mobilizacja jest spora. Brzęczek mówi: – Sytuacja naszych reprezentantów w klubach jest bardzo dobra, ale ładna gra na takiego przeciwnika nie wystarczy. Jakby chcąc przekazać, że celowo wyruguje z drużyny efektowność.
Wygrywamy. Nie ma rażących powodów do krytyki. Nie wbijaliśmy stylem gry w fotel, ale, jak pokazała przyszłość, dało się zagrać zdecydowanie gorzej.
Jedynego gola w 69. minucie strzelił Krzysztof Piątek. Co prawda trochę dzięki szczęściu, ale w reprezentacji to była jego specjalność. Stanie w polu karnym tam, gdzie piłka akurat spada po rykoszecie, interwencji bramkarza czy dośrodkowaniu. Gorzej, gdy Piątek dostaje piłkę na wprost bramki i ma więcej czasu na zastanowienie tak jak w tamtym spotkaniu w sytuacji na 2:0 po podaniu Roberta Lewandowskiego. I celowo o obu rzeczach piszemy w różnym ujęciu czasowym, bo jedno jest przeszłością, a drugie niestety wciąż się powtarza (patrz: mecz z Turcją).
Ale my nie o Piątku, tylko o tym, jak wyglądała wtedy reprezentacja Polski, jak przeobraziła się do rewanżu na Stadionie Narodowym i czy w ogóle tamte starcia mają jakąkolwiek wartość w odniesieniu do meczu z Austriakami na EURO 2024. Najpierw przejdźmy do składu tamtej kadry i trochę powspominajmy.
Pierwszy mecz Brzęczka z Austrią był zjadliwym sukcesem
Graliśmy klasyczną formacją 1-4-4-2. Szczęsny między słupkami, defensywa złożona z Kędziory, Glika, Bednarka i Bereszyńskiego, linia pomocy: Grosicki, Krychowiak, Klich i Zieliński, a w ataku duet Lewandowski-Milik. Z ławki wchodzili Frankowski, Piątek i Pazdan. Żadnych piłkarzy z Ekstraklasy, sami zawodnicy z klubów zagranicznych, choć oczywiście w różnych stadiach swoich karier. Komplet nazw względem nieudanego turnieju w Rosji wciąż robił wrażenie, bo na boisku pojawiło się aż pięciu piłkarzy z Serie A, dwóch z Championship, po jednym z Ligue 1, Bundesligi i Premier League. No i Krychowiak odbudowywał się w Lokomotivie Moskwa, a Kędziora był ważną postacią w Dynamie Kijów.
Dla dodatkowego kontekstu: swój najlepszy sezon w Hull miał Grosicki tak samo jak Milik w Napoli, a Bednarek zaliczał pierwszy regularny sezon w Anglii. Na włoskiej ziemi imponował jeszcze Piątek, a Frankowski zaczął budować swoją markę za oceanem. Inni, jak Lewandowski, Bereszyński czy Szczęsny, zaliczali standardowe dni w biurze, więc generalnie nie była to paka pozbawiona potencjału. Ba, ona nie jest daleka od tego, co dzisiaj ma do dyspozycji Michał Probierz. Było kim grać w piłkę.
Dlatego też, nawet pomimo ważnego zwycięstwa z Austrią, zaczęły pojawiać się pierwsze wątpliwości względem Jerzego Brzęczka. Wynik – owszem, super. Nie da się lepiej zacząć eliminacji niż od pokonania rywala z podobnej półki. Ale też naiwnością byłoby stwierdzenie, że styl, jaki zaprezentowaliśmy 5 lat temu, był naszym optymalnym. Skrót ze spotkania w Wiedniu dało się złożyć dosłownie z kilku akcji: przypadkowej bramki Polaków po zamieszaniu w polu karnym, ładnej współpracy “Lewego” z Piątkiem i stuprocentowej okazji Austriaków, którą zmarnowali w końcówce. Uczciwie przyznając, to był mecz na remis, w którym ekipie Franco Fody oddawaliśmy inicjatywę, ale Brzęczek miał względny spokój, bo przy odrobinie szczęścia zdobyliśmy trzy punkty.
Rozpacz na Narodowym i pierwsze poważne wotum nieufności dla Brzęczka
Jakże inny pod względem odbioru opinii publicznej był wrześniowy rewanż na Narodowym. Minęło kolejne pół roku kadencji ówczesnego selekcjonera, a my, zamiast dostać następny kamień milowy w rozwoju reprezentacji Polski, przecieraliśmy oczy ze zdumienia. Albo raczej robili to ci, którzy wcześniej nie zdążyli ich sobie wydłubać…
Skład względem spotkania marcowego był bardzo podobny. Zamiast Szczęsnego zagrał Fabiański (West Ham), za Klicha pojawił się Bielik (Derby County), a Milika zastąpił Kownacki (Fortuna Dusseldorf). Trzon drużyny został więc podtrzymany i patrząc na formę klubową poszczególnych piłkarzy, nie dało się szczególnie narzekać. Spokojnie mieliśmy kilka argumentów, przynajmniej na papierze, żeby pokonać Austrię na własnym terenie. Ale, jak mawia “klasyk” wskrzeszony w tym tygodniu przez Przemysława Frankowskiego na jednej z konferencji prasowych, papier to papier, a boisko to boisko.
Jerzy Brzęczek zapowiadał: – Chcemy wygrać, ale mamy świadomość, jaką siłę prezentuje reprezentacja Austrii. Na pewno przyjeżdża do Warszawy mocniejsza. Mamy szacunek do przeciwnika, ale zagramy bez obawy i strachu. Austriacy się rozpędzili, mają ogromny potencjał, ale spokojnie. Szkopuł w tym, że to, co usłyszeliśmy przed meczem, nijak miało się do jego przebiegu. Na boisku byliśmy fatalni, nudni, apatyczni i przede wszystkim bojaźliwi.
Austriacy od samego początku nałożyli trudne warunki. W 4. minucie Arnautović wysłał Fabiańskiemu sygnał ostrzegawczy. W 10. minucie obił słupek. A potem nie tylko on, ale też Sabitzer testował naszego bramkarza, ile jest w stanie wybronić, bo właśnie taki to był mecz, że uratował nam go Fabiański. Sam austriacki napastnik miał cztery sytuacje, z których dwie śmiało mógł zamienić na gola. Żeby nie było, też mieliśmy coś do powiedzenia, jednak było tego tak mało, że pozostawało zadać pytanie, czy my naprawdę z tak dużym respektem podeszliśmy do Austriaków, średniaka wśród reprezentacji? Swoją stuprocentową sytuację miał Lewandowski po ładnym dośrodkowaniu fałszem Grosickiego oraz Glik, też po jego wrzutce, który zmusił Stankovicia do bardzo trudnej interwencji. Poza tym, poza jeszcze nielicznymi, acz mało konkretnymi wycieczkami w pole karne Austrii, byliśmy jak schowany za podwójną gardą pięściarz, który liczył na złotą kontrę w ostatniej rundzie.
Daliśmy się zdominować i to było niepokojące. Nie było lepszego dowodu na to, że na tle Austriaków stoimy w miejscu, że przyjmujemy defensywną postawę, która – jeśli już – powinna być raczej zarezerwowana na starcia z najlepszymi na świecie. Z całym szacunkiem do austriackich piłkarzy, ale od prawie dekady nie możemy powiedzieć, że są lepsi od nas. Tym bardziej bolało, że mecz za kadencji Brzęczka przyprawiał o rozpacz, której przed pierwszym gwizdkiem naprawdę się nie spodziewaliśmy. Nie mieliśmy przewodniego pomysłu, wymiana piłki z obrony do ataku była toporna, a w pewnych momentach wręcz poniżający był fakt, że na Narodowym (Narodowym!) w rondo grała z nami Austria (Austria!).
“Coś mu przeskoczy…”. Niefortunna twarz medialna Brzęczka
Brzęczek po meczu zapewniał, że zero z tyłu cieszy, a remis trzeba szanować. Fakt, bohatersko ugraliśmy punkt, który były selekcjoner mógł oprawić w ramkę i zawiesić na ścianie. Taki to był przecież świetny mecz, do którego wracamy dzisiaj z satysfakcją jak do remisu z Niemcami na EURO 2016. A mówiąc już zupełnie serio, nasza impotencja strzelecka, niepotrzebny respekt przed Austriakami i być może słabość taktyczna sprawiały, że coś w relacji między Jerzym Brzęczkiem a kibicami pękło. Na pewno nie pomogła świeża porażka ze Słowenią i fakt, że z nią pierwszy celny strzał oddaliśmy w 70. minucie. Powrót do Polski i starcie z Austrią miało zamazać złe wrażenie, ale tylko je spotęgowało.
Tym spotkaniem skończyliśmy wrześniowe zgrupowanie. Bez bramek i z jednym punktem. W dodatku z przykrym przypadkiem Jakuba Błaszczykowskiego, który wszedł na murawę w meczu z Austrią w 58. minucie, dał jakiś impuls, ale jeszcze przed końcem musiał zejść z powodu kontuzji. Nie będzie więc przesadą stwierdzenie, że nastroje mieliśmy takie, jak mina byłego kapitana kadry. Niemrawe, zrzędliwe, gorzkie. A Brzęczek, zamiast je uspokajać, w jakiś sposób rozładować atmosferę, dokładał do pieca.
Właśnie wtedy selekcjoner wypowiedział słynne zdanie, które stało się memem i zostanie z nami na zawsze jako jedna z najmniej zgrabnych wypowiedzi w historii reprezentacji Polski. Ale najpierw było to: – Szanujemy remis. Niekiedy trzeba pocierpieć. Dzisiaj kończyliśmy mecz z trzema zawodnikami z Championship, czyli drugiej ligi angielskiej. Austria ma osiemnastu zawodników z Bundesligi. Apeluję o rozsądne ocenianie naszego potencjału.
Byliśmy w lekkim szoku, że między słowami selekcjoner deprecjonuje własnych zawodników. Może nawet rozumieliśmy zamiar, ale nieumiejętność w przekazaniu myśli była tak rażąca, że gorzej być chyba nie mogło.
Nie? A jednak: – Jeżeli Zieliński wstanie pewnego dnia i coś mu przeskoczy w głowie, będziemy mieli zawodnika, którego będą nam zazdrościć wszyscy na świecie.
Kurtyna.
Słodko-gorzka Austria dla Brzęczka. Jaka będzie dla Probierza?
Przy całym bagażu barwnych zdań, jaki nosi ze sobą Michał Probierz, nie wyobrażamy sobie, żeby o jakimś reprezentancie wypowiedział się w podobny sposób. I niekoniecznie chodzi o konkretne słownictwo, tylko o postawę mentalną, jaką trener przekazuje swojemu zespołowi. Okej, z perspektywy czasu wyszło na to, że Brzęczek miał rację. Zieliński musiał dojrzeć, żeby stać się liderem. Ale rzecz w tym, że Brzęczek nie potrafił sprzedać medialnie słabszych występów piłkarza czy wówczas miernego stylu gry z Austrią. Rzadko był zabawny, nawet jeśli próbował częściej. Nie raził też charyzmą i odwagą. Mówił tak, że wystawiał się na łatwy ostrzał. Nie przegrał z Austrią, ale przegrał z samym sobą, co dopełnił obraz dalszych, nieudanych dialogów z opinią publiczną z wisienką na torcie, czyli mini-serialem “Niekochani”.
Znając całą oś czasu, można powiedzieć, że nasz ostatni mecz z Austrią był symbolicznym początkiem końca tego selekcjonera. W 2020 roku Jerzy Brzęczek poprowadził co prawda reprezentację jeszcze w 12 meczach, ale we wrześniu 2019 roku podłożył sobie bombę, której czas do wybuchu skrupulatnie skracał. Nie szło mu źle pod względem wyników, w końcu wygrał eliminacje do turnieju i odniósł sukces, ale feralnego 9 września uwypuklił swoje dwa kluczowe mankamenty: męczący oko styl gry i złe relacje z opinią publiczną. Mankamenty, których na razie nie wykazuje Michał Probierz.
Tak, Probierz póki co może spać spokojnie, aczkolwiek starcie z Austrią w kontekście oceny jego pracy jest absolutnie kluczowe. Jeśli go nie wygra i popełni te same błędy, co Brzęczek, powłoka ochronna w postaci braku oczekiwań wobec Probierza i wyniku Polaków na EURO 2024 wreszcie pęknie. W przypadku wygranej prościej będzie o skonsumowanie sukcesu, on dosłownie ogra się sam, choć jak pokazał Jerzy Brzęczek, zepsuć da się wszystko. Probierz ma niezłą pozycję startową, zapracował na nią uratowaniem biletu na turniej w barażach, ale nie możemy w nieskończoność lekceważyć faktu, że do tej pory jedyny poważny przeciwnik, z jakim wygrał mecz o stawkę, to Walia.
Odpowiadając na pytanie z początku tekstu, da się znaleźć punkt odniesienia do meczów z Austrią sprzed pięciu lat. Droga od pierwszego do drugiego skończyła się podważeniem kapitału Brzęczka z reprezentacją. Do pierwszego podchodził z doświadczeniem sześciu spotkań jako selekcjoner, do drugiego – jedenastu. I tak jak wtedy to był odpowiedni moment, żeby ocenić rozwój kadry względem punktu wyjściowego, tak również teraz przy kolejnym selekcjonerze po dziewięciu meczach, znowu z Austrią, musimy powiedzieć: sprawdzam.
WIĘCEJ NA WESZŁO
- Przełomowe EURO. Strzały z dystansu wróciły do łask
- Weszło z Berlina: Das Team stał się wreszcie drużyną
- Wieczność dzieł sztuki Shaqiriego
- Trela: Niespełniony reprezentant. Zdobywanie Ilkaya Guendogana dla niemieckiego futbolu
- Mistrzostwa obu Ameryk. Tutaj rozstrzygną się losy Złotej Piłki
Fot. 400mm