Reklama

Trela: Niespełniony reprezentant. Zdobywanie Ilkaya Guendogana dla niemieckiego futbolu

Michał Trela

Autor:Michał Trela

20 czerwca 2024, 09:16 • 10 min czytania 13 komentarzy

Jest jednym z najlepszych niemieckich piłkarzy swojego pokolenia, a jego bogata kariera powoli dobiega końca. W piłce klubowej wygrał wszystko i od lat jest pierwszoplanową postacią czołowych klubów świata. Reprezentacja nigdy nie stała się jednak jego drużyną. Być może jednak, dzięki uporowi selekcjonera, to właśnie się zmienia.

Trela: Niespełniony reprezentant. Zdobywanie Ilkaya Guendogana dla niemieckiego futbolu

Choć nie na wszystkich pozycjach reprezentacja Niemiec jest naszpikowana graczami światowego formatu, akurat konkurencja wśród ofensywnych pomocników stoi na absolutnie najwyższym poziomie. Ze składu, który Julian Nagelsmann wystawił w pierwszych dwóch meczach Euro 2024, aż pięciu zawodników można sobie wyobrazić na pozycji dziesiątki, czyli ustawionych tuż za plecami napastnika. Jamal Musiala i Florian Wirtz uchodzą w tej roli za światowe talenty przyszłości. Kai Havertz, choć z grą w ataku zdążył się już zaprzyjaźnić, wciąż jest dziewiątką zdecydowanie fałszywą i rozbłyskał ustawiony piętro niżej. Podobnie jak młody Toni Kroos, który dopiero z czasem przesuwał się w stronę własnej bramki.

Z ławki weszli jeszcze Leroy Sane, skrzydłowy, ale w Bayernie Monachium przez Nagelsmanna ustawiany często w osi boiska, bo podobnie jak Chrisa Fuehricha ze Stuttgartu ciągnie go do środka. Deniz Undav to napastnik, lecz często cofnięty, czyli grający w roli Thomasa Muellera, który w meczu z Węgrami nie podniósł się z ławki, ale wszedł na końcówkę ze Szkocją. Gdyby Nagelsmann się uparł, mógłby w składzie upchnąć niemal samych ofensywnych pomocników, cofniętych napastników tudzież fałszywych skrzydłowych. Nic dziwnego, że w kadrze na turniej nie zmieścili się gracze klasy Juliana Brandta z Borussii Dortmund, Leona Goretzki i Serge’a Gnabryego z Bayernu Monachium czy Timo Wernera z Tottenhamu, którego z rywalizacji wykluczyła kontuzja, a Pascal Gross na razie jest tylko zmiennikiem.

Mimo że tekst ma dopiero dwa akapity, pojawiło się w nim już trzynaście nazwisk wysokiej klasy kreatywnych piłkarzy niemieckich ustawianych za plecami środkowego napastnika. Ale wciąż nie było jeszcze czternastego. Jedynego, które faktycznie obsadza tę pozycję w drużynie Nagelsmanna. Jeśli przy takim natężeniu talentu w tej strefie boiska, selekcjoner zdecydował się właśnie na niego, dodatkowo powierzając mu opaskę kapitańską kosztem Manuela Neuera, czyli wysyłając na zewnątrz sygnał, że jego pozycja w drużynie nie podlega dyskusji, to znaczy, że naprawdę chce wokół niego zbudować zespół.

Reklama

Kolekcjoner trofeów

Teoretycznie nie ma w tym niczego dziwnego. Mowa o piłkarzu 33-letnim, czyli już bardzo doświadczonym, ale jeszcze nie weteranie. Jeśli ktoś rozegrał ponad 300 meczów w Manchesterze City Pepa Guardioli, czyli jednej z najlepszych współczesnych drużyn, jeśli wystąpił w trzech finałach Ligi Mistrzów, z których jeden wygrał, jeśli sześciokrotnie był mistrzem w Anglii i Niemczech, a w karierze uzbierał już osiemnaście trofeów, nawet w niemieckich warunkach musi być graczem wyjątkowym. Co ważne, to nie tylko osiągnięcia z zamierzchłej przeszłości. Wprawdzie na liście laurów nie ma na razie żadnego zdobytego z obecnym klubem, ale po transferze do Barcelony Guendogan raczej nie zawiódł. Ponad 50 meczów w debiutanckim sezonie, przy czternastu asystach, to wynik, którego nawet piłkarz tej klasy nie musi się wstydzić. Już jako gracz Dumy Katalonii pierwszy raz w karierze został w minionym roku uznany za Piłkarza Roku w Niemczech.

A jednak wszystko to tylko część opowieści o karierze Guendogana. Jego relacja z reprezentacją Niemiec, w której debiutował już trzynaście lat temu, nigdy nie przestała być skomplikowana. Sportowo nigdy nie stała się to jego drużyna, jak bywał, przynajmniej w niektórych sezonach, Manchester City. Na swoim pierwszym wielkim turnieju, Euro 2012, nie podniósł się z ławki nawet na minutę. Do Brazylii na wygrane mistrzostwa świata nie pojechał z powodu długotrwałej kontuzji. Nie było go też na ostatnim względnie udanym dla Niemców turnieju, czyli Euro we Francji. Mistrzowski debiut w reprezentacji zaliczył dopiero w 2018 roku, ale i tam zagrał tylko w jednym meczu, a drużyna kompromitująco pożegnała się ze zmaganiami już po fazie grupowej.

Podstawowym piłkarzem na wielki turniej Joachim Loew uczynił go dopiero w 2021 roku, gdy Guendogan był już po trzydziestce, ale i to nie do końca. Po średnio udanej fazie grupowej posadził go na ławce w fazie pucharowej przeciwko Anglii, czyli w ostatnim meczu turnieju dla Niemców. Także na trzech spotkaniach zakończył się dla niego udział w mundialu w Katarze. Guendogan ma w karierze 78 meczów w reprezentacji, ale tylko dziewięć na wielkich turniejach, z czego ani jednego w fazie pucharowej. Z nim w składzie Niemcy wygrali na mistrzostwach świata lub Europy tylko pięć meczów, z czego dwa na obecnym Euro.

Niespełniony reprezentant

To nad wyraz skromny dorobek w porównaniu do takiego Thomasa Muellera, ledwie rok starszego, który ma na koncie dziesięć mundialowych goli, czy Kroosa, rówieśnika Guendogana, który na wielkich turniejach rozegrał już w barwach reprezentacji 30 meczów. Reprezentacyjna historia Guendogana to przypadek naszego Piotra Zielińskiego, tylko w skali makro. Bo mowa jednak o piłkarzu, który w klubie osiągnął sam szczyt i był w nim absolutnie czołową postacią. I o całkowitej klapie w reprezentacji. Bo Zieliński jednak od jakiegoś czasu w końcu został jej czołowym piłkarzem. A Guendogan, jeśli już strzelał dla niej gole, jeśli rozgrywał dobre mecze, to zwykle o niewielkim ciężarze gatunkowym, tudzież przeciwko poślednim rywalom.

Jego postrzeganiu w reprezentacji nie pomagały też kwestie pozasportowe. Wprawdzie zawodnik z Gelsenkirchen nigdy nie wystawiał się na ostrzał opinii publicznej tak, jak choćby Mesut Oezil, który w trakcie, gdy koledzy śpiewali hymn Niemiec, recytował Koran, ale już wspólnie z nim pozował w 2018 roku do zdjęcia z Recepem Tayyipem Erdoganem, wręczając mu koszulkę z dedykacją dla „mojego prezydenta”. W trakcie towarzyskiego meczu z Arabią Saudyjską został wówczas wygwizdany, a publika w Leverkusen fetowała, gdy był faulowany. Media donosiły, że po tamtym spotkaniu, będącym ostatnim sprawdzianem przed wylotem na feralny mundial do Rosji, Guendogan w szatni płakał. Pięć lat później, jesienią zeszłego roku, znów został w Niemczech wygwizdany. Tym razem jednak przez fanów tureckich, podczas towarzyskiego meczu obu krajów w Berlinie.

Guendogan był już wówczas kapitanem reprezentacji Niemiec. Początkowo mianował go nim jeszcze Hansi Flick, gdy przeciągał się uraz Manuela Neuera. Dostąpił tym samym zaszczytu, który choćby Oezilowi nie przypadł w żadnym z 92 meczów w reprezentacji (dwa razy zdarzyło mu się przejmować opaskę w trakcie spotkań, ale nigdy nie rozpoczynał spotkania w tej roli). Choć opaskę nosiło już w przeszłości wielu piłkarzy o imigranckich korzeniach, w czasach zamierzchłych m.in. Fritz Szepan, Pierre Littbarski czy Horst Szymaniak, a bardziej współczesnych także Miroslav Klose, Mario Gomez, Lukas Podolski, Sami Khedira czy Jerome Boateng, Guendogan był pierwszym etnicznym Turkiem, który wyprowadził na mecz reprezentację Niemiec. U Flicka był to jednak stan tymczasowy. To Nagelsmann zdecydował, że powrót Neuera nic w tej kwestii nie zmieni i Guendogan będzie kapitanem jego reprezentacji.

Reklama

Nowe otwarcie

Październikowy debiut nowego selekcjonera mógł sugerować, że to faktycznie dla gracza Barcelony nowe otwarcie. Pierwszego gola kadra Nagelsmanna strzeliła w Stanach Zjednoczonych za jego sprawą. Od tego czasu jednak wszystko wróciło do normy. W siedmiu meczach poprzedzających Euro pomocnik zawsze grał w podstawowym składzie i ani razu nie trafił do siatki, nie zaliczając też asysty. Nawet przed samymi mistrzostwami Europy nie brakowało obaw, że Nagelsmann postawił na złego konia i że Guendoganowi jest już na zawsze pisane reprezentacyjne niespełnienie. I o ile w meczu ze Szkocją kapitan był tylko jednym z trybów świetnie działającej machiny, który do efektownego wyniku przyczynił się bezpośrednio, tylko wywalczając rzut karny, po którym padł trzeci gol, o tyle starcie z Węgrami było już jego popisem. To pierwszy w długiej karierze byłego pomocnika Borussii Dortmund wygrany mecz reprezentacji Niemiec na turnieju, który można przypisać głównie jemu.

To on wszedł w pojedynek z Willym Orbanem w węgierskim polu karnym, wytrącając stopera Lipska z równowagi. To on zorientował się w sytuacji i zdołał zabrać piłkę upadającemu rywalowi, zanim zrobił to Peter Gulacsi, tworząc idealną okazję dla Jamala Musiali. To on idealnym płaskim strzałem wykończył akcję Musiali z Maximilianem Mittelstaedtem przy trafieniu na 2:0. Gol i dwie asysty to więcej konkretów, niż dał reprezentacji na wszystkich wcześniejszych wielkich turniejach. No i tym razem nic już chyba nie powstrzyma go od debiutu w fazie pucharowej. Siłą rzeczy, ze względu na zapowiedziany koniec kariery, pełnię uwagi przyciąga w drużynie niemieckiej majestatyczny Kroos. Ale mecz z Węgrami to sygnał, że może wreszcie kadrę na wielkim turnieju pociągnie do wielkich rzeczy także Guendogan. Tak, jak potrafił robić w klubach.

Przekleństwo drugich meczów

Choć dla Niemców mecz z Węgrami nie był tak efektowny i porywający, jak pierwszy ze Szkocją, nie to jest dla nich najważniejsze. W tradycji współczesnych finałów mistrzostw tak się w Niemczech utarło, że drugi mecz to dla ich drużyny moment kryzysowy. Jeśli prześledzić XXI-wieczne turnieje, faktycznie niemal zawsze w drugim występie następowało pewne urealnienie oczekiwań po udanym początku. Ewentualnie, jeśli start był nieudany, drugi mecz raczej nie przynosił odbicia.

2002 rok: 1:1 z Irlandią po wygraniu 8:0 z Arabią Saudyjską. 2004: kompromitujący remis z Łotwą po nie najgorszej inauguracji z Holandią. 2006: wymęczona wygrana z Polską po rozbiciu Kostaryki. 2008: porażka z Chorwacją po ograniu Polski. 2010: przegrana z Serią po rozbiciu Australii. 2014: remis z Ghaną po zdeklasowaniu Portugalii, 2016: remis z Polską po wygranej z Ukrainą. Zdarzały się oczywiście w tym okresie odstępstwa od tej prawidłowości: równa forma w grupie na Euro 2012 czy wygrane w drugich meczach Euro 2020 i mundialu 2018 po porażkach na inaugurację. Ale zasadniczo, jeśli grać z Niemcami na wielkim turnieju, to w drugim meczu grupowym.

Same te wspomnienia rodziły w Niemczech obawę o to, czy drużyna choć trochę będzie przypominać tę, która zachwycała ze Szkocją. A do tego dochodziła jeszcze specyfika rywala. Węgrzy kojarzyli się Niemcom w ostatnim czasie z męczarniami. Zorganizowaną defensywą, której niemiecki atak pozycyjny w żaden sposób nie był w stanie złamać. Na Euro 2020 zakończyło się wymęczonym 2:2, podczas którego gospodarze dwa razy gonili w Monachium wynik, a w oczy zaglądało im pożegnanie z turniejem już po fazie grupowej. W Lidze Narodów w Budapeszcie też udało się osiągnąć tylko remis, w rewanżu zaś Niemcy przegrali u siebie, nie mogąc przez ponad 70 minut doprowadzić do wyrównania, mimo miażdżącej przewagi w posiadaniu piłki. Gdy Neuer na Euro musiał interweniować już po 17 sekundach, można było spodziewać się kolejnego meczu pełnego problemów.

To, że udało się wygrać bez większej dramaturgii, że blisko 70% posiadania piłki tym razem przekuło się na dwa strzelone z akcji gole, jest być może większym dowodem rosnącej dojrzałości tej drużyny, niż samo efektowne rozbicie bezbarwnej Szkocji. Co więcej, pozwala jeszcze mocniej nakręcić w Niemczech turniejowy entuzjazm. Nagelsmann mógł sobie pozwolić na ukłony względem lokalnej publiczności. W drugiej połowie największe salwy radości niosły się po trybunach, gdy na murawie pojawiali się Undav i Fuehrich, lokalni ulubieńcy, na co dzień grający w VfB Stuttgart. W pierwszym meczu w Monachium wpuścił z kolei Muellera, tamtejszego pupilka. To drobiazgi, nic niekosztujące gesty, ale pokazujące, że Nagelsmann czuje, że w turnieju rozgrywanym u siebie trzeba mieć na pokładzie publiczność. Skoro ostatni grupowy mecz odbędzie się we Frankfurcie, można się spodziewać choćby jakichś symbolicznych minut dla Robina Kocha, jedynego przedstawiciela Eintrachtu w reprezentacji. Albo chociaż dla urodzonego w tym mieście Emrego Cana, który akurat w obu dotychczasowych spotkaniach wchodził z ławki.

Odgoniona obawa

Obawę, która najbardziej przerażała gospodarzy przed turniejem, Niemcy już odgonili. Uniknęli kompromitacji, jaką byłoby niewyjście z grupy na własnej ziemi, co nie było takie nierealne, biorąc pod uwagę, że na dwóch z trzech ostatnich mistrzostw tego nie zrobili, a w 2021 roku wygramolili się do fazy pucharowej z wielkimi problemami z trzeciego miejsca. Teraz potencjalnie niewygodny zestaw rywali nie sprawił im kłopotów, mimo że całkiem niedawno jeszcze męczyli się z przeciwnikami podobnego formatu (tylko trzy wygrane w 11 meczach minionego roku). Jasne, że Niemcy marzą o tytule, jasne, że dla kraju o takich tradycjach i możliwościach piłkarskich, grającego u siebie, musi to być cel, ale w praktyce po prostu obawiano się kolejnej przygnębiającej klapy. Skoro drużyna w koncertowym stylu wyszła z grupy, tej presji już nie musi odczuwać. Zwłaszcza że zagrała w sposób zdobywający sympatię.

Podobnie jak w 2006 roku, może teraz frunąć na rosnącej fali entuzjazmu i zobaczyć, gdzie ją to zaniesie. Oprócz kilku spodziewanych dobrych wyników, jak w latach 2008-2016, gdy Niemców wymieniano w gronie kandydatów do tytułu i faktycznie za każdym razem dochodzili przynajmniej do półfinału, zdarzyło się im jeszcze kilka niespodziewanych. Jak w 2002 roku, gdy nikt nie spodziewał się po tamtej drużynie dojścia do finału mundialu, albo w 2006, gdy celem przed domowym mundialem także było uniknięcie kompromitacji, a udało się sięgnąć po medal. Robić z Niemców faworytów do tytułu, pamiętając, co ta drużyna przeszła w ostatnich miesiącach i latach, byłoby przedwczesnym zachłyśnięciem się dwoma udanymi meczami. Ale trafienia na tego rywala chcieliby dziś uniknąć chyba wszyscy, nawet teoretycznie najsilniejsi na kontynencie. Nawet jeśli nie wszystkie pozycje są obsadzone tak, jak ofensywnego pomocnika, niemiecka drużyna po latach przerwy wreszcie wydaje się silniejsza niż suma jednostek, które ją tworzą.

CZYTAJ WIĘCEJ:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Komentarze

13 komentarzy

Loading...