Reklama

Kazimierz Moskal, czyli nie da się dwa razy wejść do tej samej Wisły

Michał Trela

Autor:Michał Trela

04 czerwca 2024, 18:24 • 9 min czytania 29 komentarzy

Od ponad 40 lat Kazimierz Moskal pisze w różnych rolach kolejne rozdziały w Wiśle Kraków. Choć wraca do niej już po raz piąty, akurat to, że jest klubową legendą, ma najmniejsze znaczenie. Ważniejsze, że jako kandydat ma wszystko, czego klub obecnie najbardziej potrzebuje. Gdyby nigdy wcześniej nie miał z Wisłą nic wspólnego i tak należałoby go zatrudnić.

Kazimierz Moskal, czyli nie da się dwa razy wejść do tej samej Wisły

„Lubię wracać tam, gdzie byłem już […], lubię wracać w strony, które znam” – śpiewa Zbigniew Wodecki w piosence, którą Wisła Kraków wykorzystała w filmie ogłaszającym zatrudnienie nowego trenera. Postaci, które przewijałyby się przez ten klub od tak wielu lat, pełniąc w nim tak wiele różnych funkcji, faktycznie nie ma wielu. Pierwszy rozdział tej historii zaczął się pisać w 1982 roku, gdy 15-letni zdolny junior Gościbii Sułkowice przeprowadził się do Krakowa za marzeniem o profesjonalnej karierze. Drugi nastąpił w 1999 roku, gdy już jako doświadczony piłkarz podpisał kontrakt z Wisłą, zdobył z nią dwa mistrzostwa, dwa Puchary Polski, Superpuchar i Puchar Ligi, a także zagrał w europejskich pucharach. Trzeci, gdy w 2004 roku wrócił jako kierownik drużyny w sztabie szkoleniowym Wernera Liczki. Czwarty, kiedy za schyłkowego Bogusława Cupiała został zatrudniony jako pierwszy trener w Ekstraklasie. Piąty zaczyna się właśnie teraz.

Na jego przykładzie dokładnie można pokazać prawdziwość często błędnie rozumianego powiedzenia. Mimo że Moskal już od czterdziestu lat regularnie wraca „tam, gdzie był już” i „w strony, które zna”, nigdy nie wchodzi do tej samej rzeki, pardon, Wisły. Gdy trafiał do klubu na początku lat 80., pierwsza drużyna należała jeszcze czołówki. Gdy debiutował w 1985 roku, spadała akurat z ligi po raz pierwszy od 20 lat. Kiedy z niej odchodził, ponownie była wśród najlepszych, ale akurat skończyła się PRL i kluby zostały zmuszone do funkcjonowania w zupełnie innych realiach. Jego sprzedaż do Lecha ratowała wtedy byt ledwo wiążącego koniec z końcem klubu. W 1999 w Krakowie było już czuć powiew Europy, bo Cupiał zamieniał Wisłę w drużynę marzeń. W 2004 roku trafiał do klubu już nie jako piłkarz, co siłą rzeczy było dla niego zupełnie nowym światem. W 2011 roku, gdy po raz pierwszy zostawał trenerem Wisły bez przedrostka „tymczasowy”, prowadził klub w fazie pucharowej Ligi Europy. A w 2015 zatrudniał go już klub, który złotą epokę miał już dawno za sobą. Teraz znów zastaje go, jak 40 lat temu, gdy startował do kariery seniorskiej, poza Ekstraklasą. „Strony, które zna”, zmieniły się nie do poznania.

NIEWAŻNE, ŻE LEGENDA

Łatwo w tym momencie grać na sentymencie. Przypominać, że do Wisły wróciła jej prawdziwa ikona i autentyczny ulubieniec kibiców. Przyśpiewka „Moskal Kazimierz, nie rusz Kazika, bo zginiesz” niosła się po trybunach już dekady temu. Można opowiadać o wiślackim DNA. O tożsamości klubu, która pomogła mu przetrwać najtrudniejsze chwile. Albo o typowym dla Wisły przywiązaniu do zasłużonych niegdyś postaci. Do dziś formalnie z klubem związani są Jakub Błaszczykowski, Paweł Brożek, Kazimierz Kmiecik, czy Mariusz Jop, którzy w różnych pokoleniach stanowili o sile drużyny, co często przedstawia się jako siłę Wisły, ale niekiedy także jako jej wadę: pokazującą hermetyczność środowiska, przekonanie o własnej wyjątkowości, zamykanie się na know-how z zewnątrz. W tym sensie zatrudnienie Moskala można by odbierać jako ruch pod publiczkę. Wzięcie w miejsce hiszpańskiego trenera kogoś, o kim można powiedzieć, że naprawdę zna ten klub. Jakkolwiek to jednak zabrzmi, to, że Moskal jest legendą Wisły, jest akurat w tej decyzji najmniej ważne.

Problemem 57-latka podczas poprzednich pobytów w klubie zawsze był brak odpowiedniej legitymizacji. Zawsze unosiło się nad nim domniemanie, że posadę dostał trochę na wyrost, na kredyt, za zasługi, bo gdyby przeprowadzić korporacyjną rekrutację, nigdy by jej nie dostał. Nie był w 2007 roku obiektywnie najlepszym kandydatem, by prowadzić do końca sezonu drużynę urzędujących wicemistrzów Polski, po prostu po zwolnieniu Dana Petrescu był pod ręką. Nikt nie wpadłby na pomysł, że obrońca tytułu mistrza Polski, mający jeszcze szanse na wyjście z grupy Ligi Europy, powinien zatrudnić Moskala w miejsce Roberta Maaskanta, ale akurat był jego asystentem. Nikt też nie uznałby, że trener, który nie zdołał zrealizować marzenia o awansie ani w Niecieczy, ani w Katowicach, powinien sam awansować, by poprowadzić średniaka Ekstraklasy, jakim w 2015 roku byłą Wisła, gdyby nie chodziło o Moskala. Bardziej lubianego niż inni trenerzy z rynku, łatwiejszego do zwolnienia, gdy zajdzie taka potrzeba, no i pewnie wówczas także tańszego niż kontrkandydaci z ligowej karuzeli.

Reklama

Kazimierz Moskal w 2015 roku

ODCIĘCIE PĘPOWINY

Spotykało go więc w Wiśle dokładnie to samo, co wszystkich, którzy przed nim albo po nim próbowali wyjść z drugiego szeregu i zostać w tym klubie frontmanami. Próbowali to zrobić Jerzy Kowalik, Tomasz Kulawik, Adam Nawałka, Radosław Sobolewski i inni. W pełni nie udało się żadnemu. Kiedy pojawiała się w otoczeniu myśl, że trener pracuje w klubie także ze względu na sympatię, sentyment i przywiązanie, łatwiej było wątpić w jego fachowość, wskazywać jako winnego niepowodzeń, a trudniej dokonać rzetelnej oceny jego warsztatu. Kto chciał zaistnieć w zawodzie, musiał odciąć pępowinę łączącą go z Wisłą, ruszyć w teren i udowodnić fachowość tam, gdzie nie będzie już uznawany za miejscową legendę, a zwykłego trenera.

Kazimierz Moskal przez ostatnie dziewięć lat tę weryfikację przeszedł. Prowadził trzy kluby ekstraklasowe niebędące Wisłą. Ma w karierze ponad 130 meczów w najwyższej lidze, z których te z Wisły nie stanowią nawet połowy. Wisła jest już jego piątym klubem I-ligowym. Ma na tym szczeblu 180 meczów doświadczenia, co w przyszłym sezonie będzie go czynić najbardziej doświadczonym trenerem I ligi, mimo że Wisły na zapleczu Ekstraklasy jeszcze nie prowadził. Dwa razy awansował do Ekstraklasy, ale ani razu z Wisłą. Jest więc trenerem, który na tym szczeblu rozgrywkowym wyrobił sobie renomę zupełnie niezwiązaną z Białą Gwiazdą. Uchodzi po prostu za fachowca, obok którego żaden klub marzący o awansie nie może przejść obojętnie.

UREALNIENIE IDEAŁÓW

Zatrudnienie Moskala nie musi też oznaczać dla klubu całkowitego pożegnania z ideą przeprowadzania rekrutacji na podstawie danych. Nie wiem oczywiście, w jakim stopniu algorytmy Jarosława Królewskiego oceniły kandydaturę nowego trenera, ale jeśli nie są zbyt mocno oderwane od rzeczywistości, powinny się zaświecić na zielono. Moskal jako trener nie jest bowiem absolutnie zaprzeczeniem tego, co Wisła próbowała grać za Alberta Rude czy wcześniej Radosława Sobolewskiego. Jako człowiek przesiąknięty krakowskim futbolem, zawsze był orędownikiem gry ofensywnej, opartej na posiadaniu piłki i atakach pozycyjnych, a gwiazdami jego obu okresów w ŁKS-ie byli Hiszpanie. Zatrudnienie w miejsce młodego trenera z ligi kostarykańskiej miejscowej legendy nie musi więc oznaczać przestawienia wajchy w drugą stronę. Każdy zespół chcący awansować musi wiedzieć, jak się obchodzić z piłką i jak radzić sobie z rywalem okopanym na 30. metrze przed własną bramką. A Moskal potrafi nauczyć zawodników odpowiednich rozwiązań na takie wyzwania.

Jednocześnie prowadził już jednak Moskal drużyny o bardzo różnych kadrach i funkcjonujące w różnych realiach. Próbował utrzymać w Ekstraklasie Sandecję Nowy Sącz, gdzie o dominowaniu z piłką przy nodze nie było mowy. Za drugim razem wprowadzał już ŁKS do Ekstraklasy nie jako machinę oblężniczą, lecz drużynę o jednej z najszczelniejszych defensyw w stawce. Choć nigdy nie przestał myśleć ofensywnie, trenerskie życie wyposażyło go także w inne narzędzia. Po ostatnim odejściu z Wisły w 2015 roku u Moskala następowało stopniowe urealnianie koncepcji trenerskich, czyli dostosowywanie ideałów do realiów. Zatrudnienie Moskala można uznać za coś podobnego w przypadku prezesa Królewskiego: nie wyrzuca do kosza tego, czym kierował się pół roku wcześniej, wybierając Alberta Rude, ale urealnia to, dostosowuje do świata, w którym funkcjonuje. Minimalizuje ryzyko, nie schodząc z drogi, którą chce iść.

Reklama

PERSPEKTYWA ROCZNA, CZYLI JEDYNA WŁAŚCIWA

W rozmowach o Moskalu wciąż pobrzmiewa jednak pytanie, czy to nie będzie projekt krótkoterminowy? Czy Wisła nie powinna wziąć kogoś, kto dawałby większe szanse na choćby przyzwoity wynik w Ekstraklasie po awansie? Wszak Moskal, jak dwa razy wchodził do ligi, tak trzy razy z niej spadał, a jego obie przygody w ŁKS-ie pokazały, że to lepszy trener do walki o awans, niż do gry o utrzymanie. Wisły nie stać dziś jednak na to, by zaprzątać sobie głowę takimi dylematami. Od sześciu lat nie zdarzył się jej sezon bez zmiany trenera. W ostatnich dziewięciu latach miała taki jeden. Przetrwanie przez Moskala pełnego sezonu byłoby więc rzadko spotykanym w wiślackich warunkach sukcesem. Naprawdę nie ma więc powodu, by Wisła myślała dziś w cyklach dłuższych niż rok.

Ileż to już razy w ostatnich latach próby zbyt mocnego wybiegania w przyszłość sprawiały, że ten klub wykładał się na pierwszej z możliwych przeszkód? Dwa poprzednie sezony pokazały, że awans do Ekstraklasy jest wystarczająco wymagającym przedsięwzięciem, by potraktować go z należytą powagą. To znaczy zatrudnić trenera, który maksymalizuje szanse na uzyskanie promocji, nie głowiąc się specjalnie, czy będzie umiał potem utrzymać drużynę w Ekstraklasie. Najwyższy już czas, by jedyną ligą, która będzie zaprzątać głowy prezesów, trenerów i piłkarzy Wisły, stała się I liga. Najwyższy czas zbudować drużynę, która na tym szczeblu będzie się czuła u siebie, której nic na nim nie zaskoczy, która nie będzie się zastanawiać, co właściwie poszło nie tak w jej karierze, że gra z Chrobrym Głogów i Stalą Stalowa Wola w jednej lidze. Kazimierz Moskal z I ligą jest za pan brat. I to już krok w bardzo dobrą stronę.

Kazimierz Moskal w 2011 roku

PIERWSZY OD LAT TRENER Z KARUZELI

Na dobrą sprawę Wisła zrobiła właśnie coś, co robiła w poprzednich latach bardzo rzadko. Zatrudniła trenera, który ma na tym samym rynku bardzo dobrą opinię i czuje się na nim jak ryba w wodzie. Albert Rude trafił do świata, o którym nie miał zielonego pojęcia. Radosław Sobolewski był początkującym trenerem, który i tak we wcześniejszych latach pracował w Ekstraklasie, nie na jej zapleczu. Jerzy Brzęczek był selekcjonerem, wracającym do klubowej piłki po czterech latach. Adrian Gula wcześniej w ogóle nie pracował w Polsce. Podobnie jak Peter Hyballa. Artur Skowronek miał renomę na rynku I-ligowym, ale Wisła zatrudniała go do Ekstraklasy, od której miał pięć i pół roku przerwy. Maciej Stolarczyk w Wiśle dopiero stawał się ponownie trenerem, Joan Carillo i Kiko Ramirez przychodzili z zupełnie innych światów. Ostatnim sięgnięciem po doświadczonego trenera z ligowej karuzeli było chyba zatrudnienie Dariusza Wdowczyka jeszcze przez Bogusława Cupiała w 2016 roku. A przecież sięgnięcie po kogoś, kto już coś osiągnął w podobnych realiach, wydawałoby się najprostszym i rodzącym najmniejsze ryzyko rozwiązaniem. Trudno uwierzyć, że decydowano się na nie tak rzadko.

Ze wszystkich przeprowadzanych w ostatnich latach licznych rekrutacji trenerów Wisły Kraków, ta przyniosła zatrudnienie kandydata najbardziej oczywistego, za którym przemawia najwięcej racjonalnych przesłanek i ryzyko pomyłki jest najmniejsze. Trudno będzie postawienie na Kazimierza Moskala w trzecim sezonie obecności w I lidze przedstawiać po fakcie jako dowód wizjonerstwa prezesa, błysk geniuszu, wspaniałe odkrycie. Może właśnie to był jednak podstawowy problem wcześniejszych decyzji: za wszelką cenę próbowano zrobić coś odkrywczego, nieoczywistego, kogoś wykreować albo pokazać światu. Nie każdy skomplikowany problem ma proste rozwiązanie, ale być może akurat ten tak. Jeśli więc Wisła Kraków także i w przyszłym roku nie awansuje do Ekstraklasy, to już nie dlatego, że zatrudniła nieodpowiedniego trenera.

WIĘCEJ NA WESZŁO:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Betclic 1 liga

Komentarze

29 komentarzy

Loading...