Trwała obecność w Ekstraklasie klubu ze 100 tysięcznego miasta, niemającego własnego stadionu, nie jest oczywista, nawet jeśli to klub-legenda. Dlatego Niebiescy mogą spadać z ligi z poczuciem dobrze wykonanego zadania. Na boisku nie dali rady, ale gen wielkości, o którym przypomnieli całej Polsce, a także najbliższej okolicy, może im długofalowo pomóc w batalii o funkcjonowanie na wysokim poziomie.
W 2016 rok Ruch Chorzów wchodził jako klub ekstraklasowy. 2017 zaczynał w I lidze. Rok później grał w drugiej, a dwa lata później w trzeciej. Pomiędzy 2019 a 2020 rokiem spędził jedyne w ostatnich dziewięciu latach dwa sezony na tym samym szczeblu. Bo Wańka-wstańka ruszyła wtedy w drugą stronę. 2021 to druga liga. 2022 pierwsza. 2023 ponownie Ekstraklasa. A 2024 rok Niebiescy zakończą jako klub I-ligowy.
Praktycznie co roku od blisko dekady Ruch zawsze zaczyna sezon jako beniaminek lub spadkowicz. Piłkarze ciągle muszą się uczyć nowych realiów. Trenerzy dostosowywać zespół do ligi, w której się znajdują. Działacze albo muszą łatać skromniejszy niż ligę wyżej budżet, albo próbować w miarę sensownie skorzystać z większych niż rok wcześniej możliwości. To szaleństwo, dla którego trudno znaleźć w polskiej piłce precedens. Kluby zwykle albo upadały nagle, zaczynając od zera. Albo upadały tak, że nie były w stanie przez lata się podnieść. Albo, gdy wreszcie się podnosiły, jakoś stabilizowały się na niezłym poziomie. W Ruchu Chorzów stabilizacja nie istnieje. Dość powiedzieć, że Jarosław Skrobacz zaczynał ten sezon jako trener zespołu Ekstraklasy, a kończy, spadając do II ligi. Szaleństwo, które tylko w futbolu może dziać się tak szybko.
Gdy już wiadomo, że Ruch w trzech ostatnich meczach będzie grał o nic, łatwo powiedzieć, że wszystko wydarzyło się dla Niebieskich za szybko. Że zamienienie klubu III-ligowego w ekstraklasowy w ciągu trzech lat nie mogło się udać. Że przeskok z grania na przestarzałym stadionie przy Cichej przeciwko Błyskwicy Gać na granie na drugim wśród największych obiektów w Polsce przeciwko Legii Warszawa dla każdego byłby zbyt duży. Że jest różnica między rywalizowaniem w lidze z Piastem Żmigród a Piastem Gliwice, Ślęzą Wrocław a Śląskiem Wrocław, rezerwami Zagłębia Lubin i Górnika Zabrze a ich pierwszymi drużynami.
To wszystko prawda. Ale jednocześnie droga Ruchu z ostatnich lat pokazuje, że czasem warto pchać się do Ekstraklasy za wszelką cenę, nawet jeśli nie do końca jest się na to przygotowanym. Być może to uderzenie w zbyt patetyczne tony, ale Niebiescy rozgrywali w ostatnich latach walkę o to, czy w trzeciej dekadzie XXI wieku będą tylko odległym wspomnieniem, czy klubem, który faktycznie załapie się do pociągu z nowoczesnością. I nawet jeśli Ruch boiskową batalię przegrał, to tę najważniejszą, o być albo nie być, chyba jednak wygrywa. Właśnie dzięki temu, że w tym konkretnym momencie tak mocno był na świeczniku.
SPLOT KORZYSTNYCH OKOLICZNOŚCI
By do tego doszło, musiał zaistnieć splot korzystnych i absolutnie nieprzewidywalnych okoliczności. Świeczki, czyli maszty oświetleniowe przy Cichej musiały być w tak fatalnym stanie, że rozgrywanie meczów na stadionie Ruchu musiało zostać zakazane. Ruch musiał wyprowadzić się do Gliwic, jednocześnie wywalczając tam powrót do Ekstraklasy. Równolegle musiała odbywać się kampania parlamentarna, podczas której przymusowa wyprowadzka Ruchu ze swojego miasta stała się tematem politycznym i pozwoliła wytworzyć korzystny klimat dla gry Niebieskich na Stadionie Śląskim. Kibicowski boom związany z powrotem do elity musiał pozwolić Ruchowi osiągać na nim świetne wyniki frekwencyjne, niezaprzeczalnie pokazujące wielkość tego klubu i gigantyczny potencjał, który w nim drzemie. Musiał wreszcie kalendarz wyborczy sprawić, że w środku kibicowskiego wzmożenia doszło do wyborów samorządowych, w których w Chorzowie wygrał kandydat wyrosły na temacie budowy nowego stadionu dla Niebieskich.
Być może wszystko potoczyłoby się tak samo, ale są powody, by sądzić, że gdyby maszty oświetleniowe jeszcze jakoś wytrzymały i Ruch dostałby warunkową licencję na grę przy Cichej, na stadion nie mogłoby wchodzić po kilkadziesiąt tysięcy widzów, przez co klub nie zmobilizowałby aż tak wielkich mas. Są powody, by sądzić, że gdyby nie wybory parlamentarne, nikt z władz centralnych nie zainteresowałby się tym, że Ruch musi grać w Gliwicach. Gdyby nie awans do Ekstraklasy, stadion dla Ruchu i tematy wyborów w Chorzowie nie stałyby się tak nośnym tematem w ogólnopolskich mediach, a mobilizacja wśród kibiców też byłaby mniejsza. A gdyby przy tych wszystkich okolicznościach akurat w tym momencie nie było wyborów samorządowych, być może nie udałoby się doprowadzić do tak korzystnej dla klubu zmiany władzy. W długofalowej perspektywie być może lepiej dla Ruchu spaść w tym roku z ligi, ale mając prezydenta miasta po swojej stronie, niż utrzymać się w Ekstraklasie, ale mieć w magistracie skrajnie niekorzystny układ. Niebiescy przegrali doraźną walkę, lecz wydaje się, że wygrali egzystencjalną. I mają szansę spaść inaczej niż w 2016 roku. Nie jako klub w stanie rozkładu, lecz taki, który będzie naturalnym kandydatem do awansu.
Spadek Ruchu ma dziwny posmak, bo przecież klub, który zdecydowaną większość sezonu spędził w strefie spadkowej — wpadł do niej po piątej kolejce i już się nie wydostał — wypadałoby krytykować. Wytykać mu błędy, zaniechania, nieodpowiednie decyzje. Z neutralnej perspektywy chorzowianie nie byli jednak klubem, który w czymkolwiek w Ekstraklasie przeszkadzał. Pod względem średniej frekwencji zajmuje czwarte miejsce w lidze, za grającymi o puchary Legią, Lechem i Śląskiem. Przy czym zaniża ją zaczynanie sezonu na małym stadionie w Gliwicach. Od momentu przeprowadzki na śląski gigant Ruch gra przy średniej widowni 22 690 osób, co przesuwa go przed grający o pierwsze mistrzostwo od dwunastu lat Śląsk Wrocław. Przypomnijmy: mowa o kraju, w którym wciąż uważa się, że wynik jest najważniejszym czynnikiem kształtującym frekwencję, o klubie, który często nie grał w najbardziej atrakcyjnych terminach, o miesiącach głównie jesienno-zimowych (pierwszy mecz na Śląskim Ruch rozegrał pod koniec października), o klubie, który wygrał w Chorzowie dwa mecze z jedenastu i o mieście 100-tysięcznym. W obecnej Ekstraklasie tylko Stal, Zagłębie i Puszcza są z mniejszych ośrodków. Wyniki frekwencyjne Ruchu to po prostu fenomen.
STYKOWE PORAŻKI
Ale i piłkarsko nie był to w żadnej fazie sezonu zespół, na który nie dało się patrzeć. Dało się z niego wyłuskać kilku ciekawych zawodników – na przestrzeni sezonu największym wygranym jest Daniel Szczepan, lecz momenty mieli także Tomasz Wójtowicz, Miłosz Kozak czy Patryk Sikora, a jesienią Tomasz Swędrowski. Pod względem liczby porażek nie ustępuje zespołom, które spokojnie utrzymają się w lidze, jak Radomiak, Widzew czy Warta. Zdobyczami bramkowymi tylko nieznacznie ustępuje Piastowi. Ponad połowę meczów Ruch kończył z jakąś zdobyczą punktową. Siedem z trzynastu spotkań przegrywał ledwie jedną bramką.
Choć miesiącami nie mógł wygrać meczu, prawie zawsze jego spotkania były na styku. Prawdziwa demolka zdarzyła się mu tylko raz, w Szczecinie. Trzema bramkami złoiła mu skórę jeszcze tylko Pogoń. W skali całego sezonu nie ma wątpliwości, że to spadek zasłużony. Na przestrzeni pojedynczego meczu Ruch mógł jednak rywalizować z każdym. Niech świadczą o tym choćby punkty urwane Rakowowi, Lechowi, Śląskowi, czy Jagiellonii. Potrafił Ruch tworzyć wielobramkowe widowiska jak 4:4 z Cracovią, czy 3:5 z Rakowem. Nie był to zespół, od którego chciało się odwracać wzrok. Zwłaszcza że nigdy nie pozostawiał wątpliwości, że robi, co może. Miał tylko jeden problem: zdecydowanie zbyt rzadko wygrywał.
KLUCZOWE LATO
Wydaje się, że kluczowe błędy zostały popełnione w lecie. Ruch ściągnął wówczas wielu zawodników, praktycznie żaden się jednak nie obronił. Filip Starzyński, Dominik Steczyk, Juliusz Letniowski, Maciej Firlej czy Wiktor Długosz nie zostali argumentami za pozostaniem tego klubu w lidze. Żaden z czterech bramkarzy, którzy bronili w tym sezonie, nie dał niezbędnego na tej pozycji spokoju. Transfery ratunkowe wypaliły tylko częściowo. Z tercetu Krzysztof Kamiński, Tomas Podstawski, Miłosz Kozak, pozyskanego już po fatalnym początku sezonu, tylko Kozak, który zadebiutował w ósmej kolejce, stał się czołowym zawodnikiem. Z wielu letnich ruchów wypalił tylko ten, który był przygotowywany dużo wcześniej, w ogóle nie z myślą o Ekstraklasie. Szymon Szymański też dołożył sporą cegłę do spadku, ale tylko Szczepan uzbierał więcej minut od niego.
Niebiescy wykorzystali w tym sezonie aż 37 zawodników, co jest największą liczbą w całej lidze i częściowo obrazuje problem. Poszli w ilość, nie w jakość. Spore grono z nich nie prezentowało poziomu Ekstraklasy i nawet jeśli byli na niskich kontraktach, to jednak pochłaniali jakieś pieniądze. Lepszym rozwiązaniem byłoby, wzorem choćby Stali Mielec (24 wykorzystanych piłkarzy), mieć kadrę znacznie węższą, ale jednak złożoną z lepszych graczy. Dopiero z wiosennej kadry dało się ułożyć sensowną jedenastkę, która, grając od początku, dawałaby nadzieję na grę w Ekstraklasie. Cudów Janusz Niedźwiedź też jednak nie osiągnął. Trzynaście punktów w dwunastu meczach to średnia, która w skali całego sezonu mogłaby nie wystarczyć do utrzymania. Teza, wedle której Ruch zbyt późno zatrudnił Niedźwiedzia, też się więc nie broni. Niebiescy mieli w tym sezonie trzech trenerów i pod wodzą żadnego nie punktowali z kursem na utrzymanie. Być może kadra była na to zwyczajnie za słaba.
SILNIEJSZY I-LIGOWIEC
Zazwyczaj spadek przedstawia się w Polsce jako katastrofę, ale w przypadku Ruchu zdecydowanie nie musi tak być. Awans na wyrost pozwolił zgarnąć trochę pieniędzy z praw telewizyjnych i od sponsorów oraz zaznaczyć swoją wielkość jako klubu także na ekstraklasowym rynku. Jest szansa, że chorzowianie dzięki temu sezonowi będą trochę silniejszym I-ligowcem niż jeszcze dwa lata temu. Gdy wracali na zaplecze Ekstraklasy, co bardziej racjonalni obserwatorzy tego klubu twierdzili, że celem powinno być spokojne utrzymanie i ustabilizowanie się na tym poziomie. Rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania, ale cel powinien być niezmienny: o ile dwa lata temu walka Ruchu o awans była uznawana za sensację, teraz klub powinien dążyć do tego, by była naturalną koleją rzeczy. Samo to znaczyłoby, że Ruch jako organizacja cały czas idzie do przodu. Jeszcze jest za słaby, by należeć do czołowej osiemnastki w kraju, ale może jest już wystarczająco silny, by być w czołowej dwudziestce czwórce. Czyli znajdować się w gronie naturalnych kandydatów do awansu. To i tak byłby postęp dla klubu, który nie tak dawno grał na czwartym szczeblu rozgrywkowym.
Szum, jaki udało się Ruchowi wywołać wokół jego egzystencjalnych tematów, czyli przede wszystkim stadionu, może być kluczowy dla dalszej obecności tego klubu w gronie czołowych w Polsce. Do Ekstraklasy wrócą prawdopodobnie oba kluby trójmiejskie, ekstraklasową piłkę na nowe stadiony chciałyby niebawem przywieźć Wisła Płock, GKS Tychy oraz Motor Lublin, entuzjazm do kolejnego podboju najwyższej ligi wrócił w Górniku Łęczna, na Ekstraklasę sadzą się dawno w niej niewidziane kluby z miast wojewódzkich, czyli GKS Katowice i Odra Opole, mające nowe areny już na ukończeniu. W I lidze może pozostać Wisła Kraków, wciąż mająca potężny potencjał, wróci do niej ŁKS, funkcjonujący pod wieloma względami w bardziej przyjaznym środowisku niż Ruch. Uzasadnione ekstraklasowe ambicje wciąż będą mieć Miedź Legnica i Bruk-Bet Termalica Nieciecza, a Korona Kielce, choć ewentualny spadek może w niej wywołać spore zawirowania, też ma potencjał, by prędzej czy później się pozbierać. Nie tylko względem klubów ekstraklasowych, ale i niektórych I-ligowych, Ruch, z racji wielkości miasta i braku stadionu, może odczuwać różnicę finansowego potencjału. Mniejsze od Chorzowa ośrodki, którym udało się ustabilizować w Ekstraklasie – Puszczy do tego grona jeszcze nie wliczajmy – czyli Lubin i Mielec, funkcjonują tam w dużej mierze dzięki wsparciu spółek skarbu państwa, a nie swoich miast.
Realia Ruchu po degradacji nie muszą więc być różowe, ale tym razem spadek nie będzie, jak w 2016 roku, wywoływać strachów egzystencjalnych. Niebiescy muszą liczyć, że zmiana władzy, jaka — przy ich niewątpliwym udziale — dokonała się w mieście, pozwoli rozwiązać największy problem, czyli brak własnego stadionu. Jego budowa to na dłuższą metę być albo nie być Ruchu na tym poziomie. Granie na Stadionie Śląskim i osiąganie na nim znakomitej frekwencji można potraktować jako krótkotrwały happening, pokazujący, na co stać społeczność zgromadzoną wokół Ruchu Chorzów i ściągający uwagę sponsorów na klub, ale długofalowo, albo Niebiescy zyskają nową własną arenę, albo pozostaną klubem-legendą. Przynależącym bardziej do przeszłości niż teraźniejszości. Batalia o to, na jakim poziomie będą funkcjonować 14-krotni mistrzowie Polski w XXI wieku, wciąż się toczy, ale ten sezon, nawet jeśli zakończony spadkiem, popchnął ją do przodu. Niebieskim na boisku nie wyszło, ale całościowo dali powody, by na ich kolejny powrót do Ekstraklasy czekać z niecierpliwością.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Na Rumaku do grona średniaków. Lech sam sobie strzela gole!
- Skorża, Frederiksen czy ktoś inny? Lech Poznań i poszukiwanie trenera idealnego
- Oranie z pomysłem, czyli Puszcza o krok od utrzymania!
Fot. newspix.pl