Po ostatniej kolejce można było zwątpić w sens walki o mistrzostwo Polski, ale w tej najwięksi faworyci wreszcie wyglądają poważnie. Zastanawialiśmy się, jak Jagiellonia Białystok zareaguje na wczorajszy koncert Śląska Wrocław, no i zagrała tak, jak przyszły złoty medalista z… no właśnie, ze spadkowiczem? Za Koroną Kielce kolejny katastrofalny mecz. Po takim czymś – przy całej sympati i życzliwości – nie jesteśmy w stanie znaleźć żadnych argumentów za dalszą obecnością tej drużyny w lidze.
Ale do bledziutkich kielczan jeszcze przejdziemy, najpierw załatwmy sprawę Jagi, która dzięki pewnemu zwycięstwu (skończyło się 3:0) wraca na fotel lidera Ekstraklasy i jest o dwie kolejki od historycznego triumfu. Przed nią jeszcze dwa mecze – naprawdę trudny wyjazd do Gliwic (trudny, bo Piast nagle się przebudził) i domowe spotkanie z Wartą (to akurat zapowiada się jak formalność). Recepta na wygranie tych dwóch nadchodzących meczów? Najlepiej siąść na rywala tak, jak dziś na Koronę.
Niby to nic, co mogłoby zaskakiwać, przecież w poprzednich meczach drużyna z Podlasia też bardzo szybko tłamsiła ofensywą swoich konkurentów. A jednak gości z Kielc niezwykle to zaskoczyło. Po pięciu minutach Jaga miała bowiem dwie okazje do strzelenia gola. Po siedmiu – już prowadziła. Do bramki trafił Pululu i zrobił to po akcji rodem z NBA, gdzie jeden z zawodników rzuca piłkę bezpośrednio pod kosz, by drugi prostym wsadem tylko dopełnia formalności. W Białymstoku to Marczuk był podającym, dorzucił miękko futbolówkę nad bramkarzem, gdzie niezwykle aktywny dziś napastnik Jagi dołożył głowę do pustej bramki. Dziekoński zaliczył absurdalne wyjście, obrońcy byli totalnie bierni… To musiało skończyć się katastrofą, zwłaszcza że chwilę wcześniej Naranjo trafił w słupek, a inny ze strzałów Pululu został obroniony przez golkipera Korony.
W Jadze obejrzeliśmy dziś dwie istotne zmiany. W wyjściowej jedenastce pojawił się cieniujący wiosną Naranjo (nic szczególnego nie pokazał) i po raz pierwszy w tym sezonie w lidze – Aurelien Nguiamba, który miał wejść w buty Tarasa Romanczuka. Całkiem się to udało, bo o ile można mieć do Francuza pretensje, jeśli chodzi o jego grę do przodu (w zasadzie nie istniała, po tym jak popełnił proste błędy, postanowił grać do najbliższego kolegi), ale za to w destrukcji radził sobie naprawdę świetnie. Mieliśmy wrażenie, że ofensywni pomocnicy Jagi są dziś ustawieni trochę inaczej niż zwykle – Imaza ciągnęło w kierunku prawej strony, Nene również grał bardzo wysoko, wyżej niż zazwyczaj, niezmiennie jednak to on reżyserował grę lidera Ekstraklasy.
Po nieco ponad pół godzinie gry gospodarze prowadzili już 2:0. Do siatki znów trafił Pululu, tym razem wykorzystał rzut karny, a wcześniej brał udział przy wywalczeniu go. To do niego było podanie, które ręką zablokował Trojak w sposób niewytłumaczalny. Obrońca Korony tak skupił się na rywalu i pilnowaniu jego ustawienia, że przestał jakkolwiek kontrolować lot piłki, która trafiła go w wyciągniętą rękę. Sytuacja jak z jakiejś A-klasy.
To moment, w którym możemy przejść do tego, co na boisku wyczyniała Korona. Kielczanie mieli dwa zrywy po stałych fragmentach gry. Po jednym do siatki trafił Błanik, ale arbiter odwołał gola, bo na spalonym był Hofmayster, który ewidentnie absorbował uwagę bramkarza (wrzutka z wolnego, której nikt nie przeciął i w końcu wpadła przy słupku, klasyka gatunku). Drugi zryw? Trzy strzały w jednej akcji po SFG – najpierw Kwietnia (broni Alomerović), potem Pięczka (znów bramkarz) i Dalmau (z czterech metrów w kosmos). W skrócie jakoś to będzie wyglądało, ale sam skrót będzie obrazem, który zaburza właściwe postrzeganie tego, co wydarzyło się na boisku przy Słonecznej w Białymstoku. Bo całościowo Korona w zasadzie nie istniała.
Kielczanie przebudzili się dopiero w momencie, gdy na tablicy świetlnej widniało 0:2. Wcześniej – nie grali kompletnie nic. Po pierwszej połowie schodzili z współczynnikiem xG w wysokości 0,01. Przed tygodniem napisaliśmy, że Korona już nie igra z ogniem, a „tańczy wokół ogniska nasmarowana paliwem, mając kieszenie wypchane łatwopalnymi materiałami”. Po dziś możemy napisać, że Korona nie tyle tańczy wokół ogniska, co przeskakuje nad buchającym ogniem i już nie ma kieszeni wypchanych łatwopalnymi materiałami, a sama te kieszenie podpala płonącą pochodnią.
Oznacza to jedno – kielczanie najprawdopodobniej zlecą z ligi.
Nie zobaczyliśmy z ich strony ani pomysłu na grę, ani charakteru, ani niczego, zero atutów. Jesienny mecz obu tych zespołów, który miał bardzo wysoką jakość piłkarską i był naprawdę wyrównany, jawi nam się dziś jak jakaś prehistoria. Jaga nadal gra w lidze to, co grała wtedy, ale Korona kompletnie zatraciła gdzieś swoją tożsamość. – Nie tak się gra o utrzymanie. Trzeba oddać serce i gryźć trawę, walczyć o każdy centymetr boiska. Nic w tej lidze nie ma za darmo, zwłaszcza z tak dobrym rywalem – grzmiał w przerwie w C+ Bartosz Kwiecień i trudno było się z tą diagnozą nie zgodzić, ale tak po prawdzie – czy po przerwie cokolwiek się zmieniło?
No nie. Nawet gdy Kamil Kuzera dokonał po godzinie gry trzech zmian ofensywnych (weszli Fornalczyk, Podgórski i Szykawka), to właściwie nic nie drgnęło. Jaga grała ekonomicznie i nie przemęczała się, choć w samej końcówce strzeliła na 3:0 (Hansen zezłomował Zatora zakładając mu siatkę w polu karnym), a wcześniej sam na sam powinien wykorzystać jeszcze grający dwusetny mecz w Ekstraklasie Jesus Imaz. Nie znajdujemy dziś powodów, dla których Korona miałaby pozostać w lidze. Nawet, gdybyśmy mieli poszukać ich na siłę, to nie dalibyśmy radę. Sorry, kielczanie. Jeśli spadniecie z ligi, a pewnie tak się stanie, trudno będzie za wami płakać.
Znacznie łatwiej znaleźć za to powody, dla których to Jaga powinna zdobyć mistrzostwo Polski. Drużyna Adriana Siemieńca pokazała dziś jaja, polot i mądrość, czyli prawdziwe królewskie insygnia.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Tomasz Tułacz: Rumak popełnił błąd. Za takie słowa często się płaci [WYWIAD]
- Wolsztyński zabierze puchary Górnikowi? Matko boska, co za sezon…
- „Josue jest hamulcowym Legii. Jeśli odejdzie po sezonie, będę zadowolony”
Fot. FotoPyK