Stan Lee to jeden z najwybitniejszych autorów komiksów w historii. W swoich dziełach zwyczajowo nadawał imiona i nazwiska superbohaterom z takimi samymi inicjałami: Bruce Banner (Hulk), Peter Parker (Spiderman), Susan Storm (Invisible Woman). W ten trend wpasowuje się trener o inicjałach TT, czyli Thomas Tuchel. Problem w tym, że szkoleniowiec Bayernu Monachium bardziej niż na superbohatera pasuje na antybohatera, który przychodząc do najlepiej funkcjonującego i nastawionego na sukcesy klubu na świecie, rozmontował go w nieco ponad rok.
Porażka z Realem Madryt w półfinale Ligi Mistrzów była tylko zwieńczeniem dzieła zniszczenia Thomasa Tuchela w Bayernie Monachium. I choć sam dwumecz z Królewskimi pozostawał całkiem niezły, o braku awansu zadecydowały detale, jak słaba postawa Kim Min-jae w pierwszym meczu czy babol Manuela Neuera w rewanżu, to tylko osłodził zdecydowanie gorzkie miesiące, jakie spędzili kibice z tym szkoleniowcem na ławce. Nawet gdyby Die Roten udało się awansować do finału Champions League, a w nim pokonać Borussię Dortmund, nie zmieniłoby to nic w postrzeganiu kadencji Tuchela w Bawarii. Ta za moment się skończy. Tęsknić nikt nie będzie.
Bez sukcesów
Najdobitniej świadczą o tym ostatnie dni, kiedy to pion sportowy klubu usilnie szukał nowego szkoleniowca, który byłby skory do poprowadzenia zespołu w przyszłym sezonie. Raz po raz dyrektorom odmawiali Xabi Alonso, Julian Nagelsmann, Sebastian Hoeness, Ralf Rangnick, Julen Lopetegui, Roberto de Zerbi, Roger Schmidt i Erik ten Hag. Wyliczanka zrobiła się na tyle długa, że media zaczęły podsycać plotki o tym, że jeśli Bayernowi uda się wygrać Puchar Europy, Tuchel pozostanie na stanowisku, skoro wciąż ma ważny kontrakt. Wtedy przed kamerami stanął Christopher Freund i oznajmił, że szkoleniowiec na pewno rozstaje się z klubem po sezonie. I to bez względu na końcowe rezultaty.
Trudna sukcesja. Dlaczego Bayern Monachium nie może znaleźć trenera
Nawet przyparci do muru działacze Bayernu wiedzą, że dalsza egzystencja z Tuchelem nie ma najmniejszego sensu. Bo, pomimo że zarówno klub, jak i trener są wielcy, to po prostu nie potrafią kooperować.
Na dobrą sprawę Bayern za kadencji Tuchela nie odnotował żadnego sukcesu. Ten sezon Die Roten zakończą bez żadnego trofeum. To pierwsza tego typu sytuacja od 12 lat. W Bundeslidze po ponad dekadzie nieprzerwanych triumfów został w brutalny sposób na wiele kolejek przed końcem rozgrywek zdetronizowany przez Bayer Leverkusen. W Pucharze Niemiec odpadł z trzecioligowym Saarbrücken. Wcześniej przegrał wysoko mecz o Superpuchar Niemiec z Lipskiem. Tylko w Lidze Mistrzów spisał się jako-tako, dochodząc do półfinału, ale i tak był daleko od trofeum.
Równie słabo spisał się w poprzednim sezonie. Na dzień dobry po przejęciu schedy po Julianie Nagelsmannie odpadł z DFB Pokal po przegranej z Freiburgiem. Później przyszła porażka w dwumeczu ćwierćfinału Ligi Mistrzów z Manchesterem City. Szczęście w tym, że gdy zanosiło się, że straci i mistrzostwo Niemiec, pomocną dłoń wyciągnęła Borussia Dortmund, potykając się w ostatniej kolejce z Mainz. Triumf w Bundeslidze to jedyne trofeum, jakie dorzucił do gabloty Tuchel, ale ciężko nie odnieść wrażenia, że żadna w tym jego zasługa.
Średnio Bayern z nim na ławce zdobywa 1,97 punktu na mecz, co czyni go drugim najgorszym trenerem tego klubu w XXI wieku. Słabiej o 0,02 pkt. na spotkanie radził sobie tylko Jürgen Klinsmann, którego nikt w Monachium dobrze nie wspomina. Do rozegrania Die Roten mają jeszcze dwa starcia, więc Tuchel spokojnie może zapisać się w annałach jako najgorszy szkoleniowiec Bayernu w tym stuleciu. Wystarczy stracić punkty z Hoffenheim i Wolfsburgiem.
Bez zrozumienia
Na domiar złego z nim u sterów Bayern zupełnie zboczył z wytyczonej przez siebie ścieżki. Rozpieszczony ogromnymi pieniędzmi w PSG i Chelsea zapragnął prowadzenia drużyny w taki sam sposób, czyli wydając mnóstwo kasy na nowych piłkarzy. Szkoleniowiec wychodził z założenia, że jeśli zawodnik nie pasuje do systemu, należy go wymienić. Problem w tym, że coraz więcej graczy zaczęło mu przeszkadzać, co odbiło się na ich formie. Najlepszym tego przykładem jest Alphonso Davies, który u Hansiego Flicka urósł do rangi jednego z najlepszych lewych obrońców świata, a u Tuchela stracił miejsce w składzie, trener wprost mówił, że jego podopieczny jest ograniczony i nie ma sposobu, by go rozwinąć. Kanadyjczyk grał jako rezerwowy i tylko w roli skrzydłowego.
Szczególnie mocno nie podobało się to najważniejszej osobie w klubie – Uliemu Hoenessowi, który wprost zarzucił to Tuchelowi w mediach. – Tuchel uważa, że nie jest w stanie rozwinąć Daviesa, Pavlovicia czy Musiali. Jeśli jeden nie działa, to trzeba kupić następnego. Ja sądzę, że powinien z nimi ciężko pracować i dodawać im pewności siebie. Giovanni Trapattoni zawsze uczył najprostszych rzeczy Samuela Kuffoura. Gdy zapytałem dlaczego, odpowiedział, że jest nauczycielem piłki nożnej. Dokładnie tego oczekują od trenera. Ma udoskonalać młodych zawodników i okazywać im wsparcie – perorował honorowy prezydent klubu, cytowany przez “FAZ”.
Tuchel próbował odbić piłeczkę, ale nie bronią go fakty. Szkoleniowiec po prostu wymęczył piłkarzy swoją obecnością, dlatego w tak dużej liczbie chcą opuścić Monachium. Davies za chwilę może trafić do Realu Madryt. Joshua Kimmich rozważa transfer do Barcelony. Na liście niezadowolonych są jeszcze Leon Goretzka, Leroy Sane, Serge Gnabry czy Kingsley Coman, czyli postacie, które wcześniej stanowiły o sile Bayernu. O tym, kto miał rację w tej dyskusji na temat budowania składu, przekonamy się z czasem, ale nie bez przyczyny Daviesem interesuje się Real, który w środę wyeliminował ekipę 50-latka z Ligi Mistrzów.
Bez pomysłu
Tuchela nie broni również styl, bo jego Bayern jest nijaki. Nie pozostaje bowiem nastawiony na totalny atak jak za Nagelsmanna. Nie widać w nim również takiej intensywności, która zapewniła mu potrójną koroną pod wodzą Flicka. W grze Die Roten nie ma również najbardziej klasycznego sposobu na triumfy w Monachium, czyli walki za wszelką cenę do końca, tak ukochaną przez Heynckesa i objawiająca się w powiedzeniu “Bayern-Dusel”, czyli fart Bayernu, który go nie opuszczał, nawet gdy mu nie szło. A teraz? To Real w doliczonym czasie gry zapewnił sobie wygraną, a w kluczowym momencie zawiódł ten, który zwykle ratował tyłek zespołowi, czyli Manuel Neuer.
Fart przerodził się w pecha, ale nic w przyrodzie nie ginie i szczęście płynnie przeniosło się po Niemczech od Monachium do Leverkusen, gdzie Bayer raz po raz pokazuje, jak wydzierać triumfy w końcówkach.
Mistrzowie dramaturgii. Dlaczego Bayer jest tak dobry w końcówkach?
Tak więc kończy się przygoda Tuchela w Monachium, która wygląda jak kolejny odcinek “Wyspy totalnej porażki”. Ze swoją bejsbolówką na głowie i aparycją modela, którym de facto był, gdy opuścił Dortmund i udał się na rekonesans po USA, szkoleniowiec wpasowuje się idealnie w fabułę tej porypanej bajki jako kolejny przegrany.
Bez sensu
Oczywiście nie umniejszamy jego umiejętnościom, bo i w Chelsea, i w PSG pokazał, że jest świetnym fachowcem, ale po okresie w Monachium zdecydowanie bliżej mu do wspomnianej “Wyspy totalnej porażki” niż komiksów Stana Lee, od których zaczęliśmy ten artykuł. Tam bohater zjawia się w centrum największego zamieszania i z odwagą zaprowadza porządek, pomimo licznych przeciwności. Tuchel natomiast chciał pójść na łatwiznę. Zmieniać wszystko poza sobą, dlatego pozostawia po sobie jeszcze większy bałagan niż rok temu. Żeby go uporządkować, Bayern potrzebuje prawdziwego superbohatera, a tego ni widu, ni słychu, pomimo wysyłania coraz mocniejszego sygnału w świat: “Potrzebujemy trenera!”, niczym w serii o Batmanie.
Bo bohater o inicjałach TT okazał się zwykłym przebierańcem i dalsze wspólne trwanie nie miałoby żadnego sensu.
WIĘCEJ O NIEMIECKIM FUTBOLU:
- Podróż z piekła do nieba Neuera. Real znowu pokazał jaja i zagra w finale!
- Trela: Magia europejskich wieczorów. Najmniej spodziewany sukces w dziejach BVB
- Trzy wyzwania przed Bayerem. Na realizację jednego ma 9% szans, drugiego nie osiągnął nawet Real
Fot. Newspix