„Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. A wszystko, co dobre, kończy się czymś jeszcze lepszym” napisał kiedyś J.R.R. Tolkien, tworząc cytat, który PSG mogło przykleić sobie w szatni po finale Ligi Mistrzów w 2020 roku. Wtedy przegranym, pierwszym w historii klubu, mogącym być swego rodzaju drogowskazem, że projekt szejków powoli zmierza w kierunku dawno zaplanowanego sukcesu. Ale, jak pokazały następne lata, aż do dzisiaj nic lepszego nie nadeszło i był to bardziej wypadek przy pracy. Ta jedna, trudna do powtórzenia epidemiczna anomalia, a nie efekt dojrzewania i nauki na błędach.
Owszem, może i paryżanie zaczęli inaczej podchodzić do budowy zespołu, odstawiając na bok model rodem z gry komputerowej. Zrozumieli, że na samych gwiazdach daleko nie zajadą. Postawili na młodych piłkarzy i trenera, który sięgnął w swoim życiu po tryplet. W Paryżu zrobiło się trochę inaczej, normalniej, może nawet spokojniej. Nie zmieniła się jednak rzecz fundamentalna: gen frajerstwa.
Tym razem nie aż tak bolesny w doznaniach, bo przecież przed sezonem nikt nie zakładał, że PSG po dużej przebudowie jest w stanie dotrzeć do finału. Mimo to okoliczności stały się tak bardzo sprzyjające, że wstydem było przerżnąć szansę na zawalczenie o tak wyczekiwane trofeum. W fazie grupowej duża doza szczęścia, po drodze w fazie pucharowej Real Sociedad, autodestrukcyjna Barcelona, a następnie Borussia Dortmund, której obecność na europejskich salonach do samego końca jest zaprzeczeniem wszelkich predykcji i analiz. Nieważne, czy z Ligą Mistrzów w kieszeni, czy nie, do finałowego starcia każdy chciał mieć akurat tę niemiecką ekipę w swojej drabince. Ale tak jak poległo wcześniej PSV i Atletico Madryt, tak kolejny teoretyczny faworyt – PSG – też musiał uznać wyższość BVB. A po czymś takim, nawet mimo sezonu przejściowego, nie da się, nomen omen, przejść do porządku dziennego.
Paryżanie znowu okazali się frajerami i aż trudno sobie dzisiaj wyobrazić, co musiałoby się wydarzyć, żeby wreszcie zdobyli najważniejsze trofeum. Skoro odpadają w półfinale z BVB, nawet nie trzecią czy czwartą siłą ligi niemieckiej, mogliby mieć przecież problem w Lidze Europy. Ba, może ich domyślnymi rozgrywkami powinna być w ogóle Liga Konferencji – my się czasami śmiejemy, że dla gigantów to puchar pasztetowej, a dla nas, Polaków, turniej szansy. Na najwyższym poziomie trudności nie dajemy rady, ale PSG udowadnia, że analogicznie przy znacznie większych nakładach finansowych również można wymiękać w europejskich rozgrywkach i to zwykle z biedniejszymi od siebie. Wniosek? PSG potrzebuje innych zmian. Czytaj: świadoma degradacja do LKE, nowy puchar w gablocie i nabranie pewności siebie… No, chyba że to też okazałoby się za trudne. Ale wtedy paryski projekt byłby totalnie do zaorania.
A mówiąc już zupełnie serio, odkąd PSG wróciło do Ligi Mistrzów w 2012 roku, trudno znaleźć większych przegrywów. Fani Premier League mogą przypominać o Arsenalu czy innych klubach z łatką „zero tituli”, ale po zsumowaniu porażek i wydatków na transfery nie ma żadnych wątpliwości. W najnowszej historii futbolu, konkretnie rozgrywek europejskich, nikt nie równa się ekipie z Paryża. Powtarzaliśmy jak mantrę niemal co roku, że to sztuczny twór skazany na niepowodzenia. Taki papierowy tygrys, którego przestajesz się bać po zderzeniu, nie taki rangi Realu Madryt, którego nie możesz lekceważyć absolutnie nigdy.
I gdy już myśleliśmy, że w tym kontekście PSG nas nie zaskoczy, stało się to, co wczoraj. Drugie 0:1 z BVB, czyli drużyną, z którą odpadnięcie boli na pewno bardziej, niż mogłoby z Barceloną w ćwierćfinale. Tak, to pewien paradoks, że dopiero trzeci półfinał w XXI wieku dla PSG, tym bardziej że osiągnięty w gorszym momencie dla klubu opartego wyłącznie na jednej wielkiej gwieździe tuż przed transferem, traktowany jest jak kompromitacja. Ale paradoks, bądź co bądź, całkiem logiczny. Bo przecież nikt nie miałby do paryżan pretensji, gdyby na ich drodze stanął Manchester City czy Bayern Monachium. Kluczowe są tutaj okoliczności, mniej ważny etap rozgrywek.
Teraz w zasadzie należałoby zadać pytanie, co dalej. Francuscy dziennikarze już zaczęli podgrzewać atmosferę, zagadując Nassera Al-Khelaifiego o przyszłość Luisa Enrique. O Mbappe nie musieli pytać, jego rozdział w Paryżu dobiega końca, ale znając sposób zarządzania takim klubem jak PSG, pozycja Hiszpana mogła stanąć pod znakiem zapytania. Co prawda Khelaifi takie wątpliwości ukrócił, zapewniając, że nowy projekt PSG dopiero dojrzewa. Ale słowa słowami, czyny czynami. Jeśli szejkowie faktycznie uświadomili sobie, że wygrać Ligi Mistrzów zwyczajnie nie potrafią, jest to dobra wiadomość dla trenera. Czy prawdziwa – zobaczymy w czerwcu.
Tym razem, w przeciwieństwie do poprzednich blamaży paryżan w Lidze Mistrzów, można przyjąć dwie narracje. Jedna to ta, co zwykle, frajerzy i koniec, kropka. Druga zaś opiera się na okolicznościach łagodzących wynikających ze zmian wewnątrz klubu, ale – podkreślamy – i tak dość niewielkich. Kibiców nie interesuje, że to schyłek ery Mbappe i nowa grupa nieopierzonych piłkarzy. Oni, tak jak my, widzą przede wszystkim liczby i boiskowe fakty, czyli kolejne zaskakujące potknięcie. I to z drużyną wartą dwa razy mniej, tak dla urozmaicenia, żeby nie było, że gen frajerstwa dotyczy tylko sytuacji, gdy z rywalem o podobnej klasie wygrywa się pierwszy mecz, a potem napełniają się portki i w drugim spotkaniu ucieka wszystko.
Całe PSG. Lata mijają, a nam wcale nie ubywa powodów, żeby je wyśmiewać. Co więcej, nie wygląda na to, żeby wraz z odejściem Kyliana Mbappe ambicje klubu nadal były na najwyższym poziomie. Bo czy presja na triumf w Lidze Mistrzów, dekadę temu będąca wręcz szaleńczą fanaberią, wciąż będzie tak ogromna? Śmiemy wątpić. Jeśli do tej pory nie udało się w żadnej konfiguracji, to chyba naprawdę nie uda się nigdy. Albo przynajmniej nie z takim podejściem, wedle którego myślisz, że jak masz biznes warty miliardy, uda ci się zrobić z nim wszystko. Nawet wtedy możesz dostać w czapę, jeśli nie masz pokory. I, co właściwie najważniejsze, charakternej drużyny z prawdziwego zdarzenia. W erze szejków dwa razy na miarę finału Ligi Mistrzów mieli ją w BVB, nigdy nie mieli jej w Paryżu. To wymowne.
WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW:
- 10 największych zwycięstw Borussii Dortmund w europejskich pucharach [RANKING]
- La Bestia Negra kontra Galacticos, czyli historia klasyku Champions League
- W Paryżu bez zmian
- Trela: Magia europejskich wieczorów. Najmniej spodziewany sukces w dziejach BVB
Fot. Newspix