Salka konferencyjna na Stadionie Narodowym pachniała piwem i szampanem. Piłkarze Wisły Kraków przerwali wystąpienie Alberta Rude i jego sztabu. Polacy intonowali: „Puchar jest nasz”. Hiszpanie dośpiewywali: „Lalalalala”. Na wyjściu zwycięscy zawodnicy Białej Gwiazdy krzyknęli tylko: „See you next year”.
Półtorej godziny po finale Pucharu Polski słuchaliśmy przemyśleń Michała Żyry, który wszedł na boisko w siedemdziesiątej siódmej minucie i pomógł drużynie w wygranej 2:1. 31-letni piłkarz emanował spokojem. Był oczywiście szczęśliwy, uśmiechał się szeroko, ale nie popadał w huraoptymizm.
– „See you next year” z konferencji prasowej to znak, że wraca wielka Wisła Kraków?
– To był żarcik. Wiecie, że ktoś właśnie spytał mnie, czy myślimy już o Lidze Europy? O Lidze Europy, serio! Daleka droga przed nami, na razie musimy awansować do Ekstraklasy.
Sny o potędze muszą poczekać.
Wizytówka polskiej piłki
Finały Pucharu Polski przypominają, że pod względem skali kibicowskiego fanatyzmu, kreatywności, estetyki i rozmachu opraw, potęgi i siły dopingu jesteśmy topem Europy. Fani Pogoni i Wisły stworzyli atmosferę, której nie powstydziliby się ultrasi z Turcji, Ameryki Południowej, a już na pewno mitycznego Zachodu. Biciem piany okazały się też przydługie i monotematyczne dyskusje o operacji pod tytułem „Wejście kibiców na Stadion Narodowy”. Symbolem w końcu zdrowej atmosfery na trybunach była scenka, którą sfotografował użytkownik „Aaaaa” na Twitterze: młody facet ubrany w koszulkę Portowców pomaga wejść po stadionowych schodach starszej kobiecie w trykocie Białej Gwiazdy.
Normalność.
Tak, normalność. Ktoś się obruszy, że takie obrazki nikogo w cywilizowanym świecie nie powinny dziwić. Inaczej już jednak wygląda kontekst serdeczności takiego gestu, gdy przypomnimy sobie, że rok temu pod tym samym Stadionem Narodowym mała grupa pseudokibiców Legii zaatakowała kibica Rakowa, ponieważ w „ich” mieście ośmielił się założyć koszulkę w barwach Medalików.
Fani Pogoni i Wisły nie dość, że na neutralne sektory wchodzili ramię w ramię, śmiejąc się, dyskutując, wymieniając uwagami i prognozami, to jeszcze rozhuśtali Stadion Narodowy, przyzwyczajony raczej do piknikowej atmosfery meczów reprezentacji Polski. To była wizytówka polskiej piłki.
Pogoń na zawsze „zero tituli”
W ceremonii wręczenia medali dla zwycięzców i przegranych Pucharu Polski brał udział Robert Dymkowski. Legendarny napastnik Pogoni Szczecin choruje na stwardnienie zanikowe boczne i jeździ na wózku inwalidzkim. Z pewnym smutkiem przyglądałem mu się, kiedy „nagrody pocieszenia” lądowały na szyjach piłkarzy Portowców. Do „Dymka” zadzwoniłem na dzień przed finałem. – Wygra Pogoń – przekonywał.
Nie wygrała.
Jarosław Mroczek na Twitterze zamieścił trzy wpisy uderzające w pracę sędziego Kwiatkowskiego. Nawiązywał w nich do błędu tego arbitra z ubiegłorocznego spotkania z Górnikiem Zabrze, które kosztowało Pogoń utratę trzeciego miejsca w ligowej tabeli i wiążących się z nim zbawiennych dla budżetu pieniędzy. Wtedy Kwiatkowski przeprosił, ale wciąż decyzję PZPN-u o obsadzie sędziowskiej na finał Pucharu Polski uważano za kontrowersyjną. Zrealizował się najgorszy scenariusz: prezes Portowców ma powody, żeby wytaczać ciężkie działa.
Raz, że gwizdek Kwiatkowskiego milczał po upłynięciu siedmiu doliczonych minut, co Wisła wykorzystała, żeby wyrównać na 1:1. Dwa, że Anton Czyczkan przy wykonywaniu rzutu wolnego przesunął piłkę o kilkanaście metrów względem miejsca, z którego stały fragment gry powinien być wykonywany. Trzy, że Pogoni mógł należeć się rzut karny za potencjalny faul na Efthymiosie Koulourisie.
– Raz już sędzia Kwiatkowski nas przepraszał. Teraz takich przeprosin nie oczekuję. Razem z sędzią Frankowskim niech udadzą się na emeryturę, niepłatną. Krytyka sędziego jest zasłużona, choć zagraliśmy słabo. Nigdzie nie napisałem, że graliśmy dobry mecz. Powinniśmy po prostu strzelić kilka bramek. Tak się nie stało, niestety. Za to straciliśmy bramkę ze spalonego. VAR tego nie widział. Karny ewidentny, VAR milczy. Dlaczego? – wykładał Mroczek.
Bałem się, że taka narracja zdominuje pomeczową narrację szatni Pogoni. Tymczasem zobaczyliśmy piłkarzy rozbitych, smutnych, przepraszających, bijących się w pierś, nieuciekających od odpowiedzialności za porażkę z pierwszoligową jednak Wisłą. Najtrafniej oddało to stwierdzenie Mariusza Malca: „Frajerstwo, bo to my daliśmy ciała, nikt inny”. Żal patrzeć było na Kamila Grosickiego, który najpierw wraz z drużynowymi kolegami usłyszał cierpkie słowa od własnych kibiców, a następnie musiał zachować klasę przed kamerami i dyktafonami.
Znów nie wygrali. Wciąż są „zero tituli”. Wydawało się, że byli o krok, naprawdę malutki. Już pal licho, że presja meczu spętała im nogi, bo porzucili ofensywny styl gry na rzecz jakiegoś taktycznego potworka. Wystarczyło mądrzej rozegrać dwadzieścia minut po golu Koulourisa. Pogoń jednak zgłupiała, ani nie umiała rywala trzymać na dystans, ani ostatecznie dobić, tak nie wygrywa się finałów. Skąd też jednak, po prawdzie, Portowcy mieliby wiedzieć, jak wygrywa się finały, skoro do nich nie dochodzą? A jak dochodzą, to ich nie wygrywają. Konsekwentnie. I od lat. Ewenement na skalę Europy.
Odbudowa Wisły Kraków
Albert Rude zaprosił na konferencję prasową cały sztab. Obok niego siedział Kazimierz Kmiecik, którego łzy po spadku z Ekstraklasy wzruszyły chyba wszystkich. Teraz legendarny były piłkarz Białej Gwiazdy mówił, że jest szczęśliwy. Ciekawe pytanie otrzymał też Mariusz Jop. Brzmiało ono jakoś tak: czy według pana Wisła Kraków z finału Pucharu Polski mogłaby powalczyć z Wisłą Kraków ze złotych lat? A Jop na to, że w tym starciu… raczej nie byłoby dogrywki.
Kapitalne.
Z całej tej drużyny zszedł jakby ciężar kilkunastu miesięcy mniejszych lub większych rozczarowań. Tylko w ostatnich tygodniach przegrywali z Chrobrym Głogów i Motorem Lublin, remisowali z Wisłą Płock i Resovią, ledwo wyciągnęli z 0:2 na 3:2 ze Zniczem Pruszków. W jakimś stopniu to przecież wciąż ten sam zespół, który rok temu przerżnął baraż o awans do Ekstraklasy z Puszczą Niepołomice.
Rozumiecie, wielka Wisła Kraków nie istnieje. Gwiazdorzy z pierwszej dekady XXI wieku już dawno przeszli na emeryturę i krótkie spodenki zamienili na garnitury (obecny na stadionie Tomasz Frankowski do takiego zestawu dołożył jeszcze ciemne okulary), ostatnie mistrzostwo Polski to 2011 rok, Tele-Fonika nie sypie banknotami, Bogusław Cupiał losom klubu przygląda się z tajemniczym dystansem, polską piłkę od ostatniego występu Białej Gwiazdy w Lidze Europy na międzynarodowych boiskach reprezentowało aż czternaście innych klubów, a odwieczny wróg Cracovia zdobyła dwa trofea i puszy się jedną klasę rozgrywkową wyżej.
Na finale Pucharu Polski zjawił się dziennikarz śledczy Szymon Jadczak. To też pewien symbol, bo jego „Wisła w ogniu” to doskonały zapis zgnilizny, jaką przeżarta była przez lata Wisła. Klubem trzęśli bandyci z „Sharksów”, na ich czele gangster „Misiek”, wokół podejrzani ludzie pokroju Marzeny Sarapaty, Damiana Dukata, Jakuba Meresińskiego czy nawet tego tragikomicznego Vanna Ly. Jeśli ktoś nie pamięta, jakie to było bagno warto odświeżyć drobiazgowy reportaż „Jak okradano i jak ratowano Wisłę Kraków” Krzysztofa Stanowskiego. To była apokalipsa, którą cudem i katorżniczą pracą garstki ratowników udało się przetrwać.
Tylko w taki sposób można uświadomić sobie, jaką drogę przeszła Wisła od bycia przesiąkniętym nieuzasadnioną manią wielkości i skrajną wręcz patologią tworem do klubu, który zasłużenie wygrywa Puchar Polski. I zarobionych na tym pięciu milionów złotych nie wyda na finansowanie kolejnych bandyckich akcji. Zdobyte środki posłużą próbie powrotu na szczyt.
Z Pogonią pięknie walczyli. Bardziej chcieli tego zwycięstwa. Piłkarsko też nie byli gorsi. Wygrali środek pola. Działał pressing. Konstruowali ataki pozycyjne. Michał Żyro zdradzał, iż już w szatni powiedzieli sobie, że albo grają na własnych zasadach, albo nie ma sensu wychodzić na boisko. To nie było też tak, że kilka razy pomylił się sędzia Kwiatkowski, więc Biała Gwiazda zdobyła Puchar Polski. Po Puchar Polski, trzeba to zrozumieć i zaakceptować, sięgnęła drużyna tego wieczoru silniejsza i bardziej przekonująca.
Szaleństwo po krakowsku
W 2019 roku Wisła Kraków znalazła się o krok o upadku. W 2022 roku spadła z Ekstraklasy. W 2024 roku wygrała Puchar Polski.
Jest to jakiś dowód na szaleństwo polskiego futbolu, prawda? Zupełnie jednak tego szaleństwa po ludziach Białej Gwiazdy nie było widać. Jarosław Królewski już obiecał, że piłkarze należne premie otrzymają tylko pod warunkiem jednoczesnego wygrania Pucharu Polski i awansu do Ekstraklasy. Jeśli uda im się wydostać z trudnej i ciasnej I ligi czeka ich ciekawy sezon: Liga Europy to jedno, ale skoro byli w stanie wygrać z Pogonią, to czemu mieliby się bać Legii, Lecha, Rakowa czy innego Śląska?
To ich „see you next year” wydało mi się urocze. I wcale niegłupie.
Czytaj więcej o Pucharze Polski:
- CO ZA HISTORIA! Wisła z Pucharem Polski, Wisła w Europie!
- Jens Gustafsson: Pogoń gra tak, jak pragną nasi kibice [WYWIAD]
- Historię piszą zwycięzcy. Odwaga Wisły lepsza od zimnej krwi Pogoni
Fot. Newspix