Pogoń Szczecin to pod wieloma względami klub jak z obrazka – budowany harmonijnie, oddolnie, rozmyślnie, stojący na mocnych fundamentach. Nielogicznym byłoby, gdyby tak zdrowy projekt nie sięgnął w końcu po jakieś trofeum. „Portowcy” są teraz tak blisko, jak jeszcze nigdy wcześniej. Choć bywali już w finałach, to nie z pierwszoligowcem. I choć sam sukces Pogoni wydaje się jak najbardziej logicznym scenariuszem, tak moment, w którym może go ona wreszcie osiągnąć, jest trochę nielogiczny. O krok od wygrania Pucharu Polski stoi bowiem akurat wtedy, gdy znalazła się na zakręcie.
W ostatnich latach „Portowcy” sezon w sezon pięli się w górę. Kiedyś mieli łatkę leniuchów, którzy po awansowaniu do grupy mistrzowskiej Ekstraklasy idą plażować, czyli przestaje im zależeć na wykręcaniu wyników, bo wolą zadowolić się bezpiecznym ósmym miejscem. Zerwali z nią. Stali się klubem z czołówki, takim pełną gębą, który przed każdym sezonem jest mocnym kandydatem do podium. Kiedyś też nikt nie kojarzył ich z efektywnego wychowywania młodzieży, a dziś są klubem, który wie, jak stworzyć zawodnika i później go dobrze spieniężyć. Po kamieniu milowym w postaci rekordowej sprzedaży Kacpra Kozłowskiego nie osiedli na laurach, a doinwestowali projekt, ściągając coraz to lepszych zawodników. Nieustannie utrzymują wysoką skuteczność transferową. Kiedyś mieli kilku wyróżniających się w lidze zawodników, dziś o piłkarzy o takim statusie oparty jest cały skład szczecińskiej drużyny.
W stolicy zachodniopomorskiego z lekkim uśmiechem wspominają czasy, gdy w przekonywaniu piłkarzy do transferu przeszkadzał im stadion. Kiedy zapraszali potencjalne wzmocnienia na rekonesans, podczas którego kuszeni zawodnicy mieli poznać wizję klubu, swoją rolę w tym projekcie i energię trenera, zdarzało się, że piłkarze wraz z agentami rezygnowali, gdy zobaczyli na własne oczy brzydko starzejący się stadion przy Twardowskiego. Ale i ten problem rozwiązano, w Szczecinie powstała piękna i nowoczesna arena.
Pogoń jest klubem z czołówki. Pod każdym względem.
Gigantyczna strata
Skąd więc pomysł, że tak dobrze rozwijający się projekt miałby odnieść swój pierwszy poważny sukces akurat w momencie, który jest nielogiczny?
Gdybyśmy przedstawili rozwój Pogoni na wykresie, aż do sezonu 22/23 ilustrowałaby go krzywa wznosząca, która z każdym rokiem pokonuje jeden szczebel w górę. To pewnie mało imponujący bilans, gdy porówna się go w analogicznym okresie z Rakowem Częstochowa, który rokrocznie pokonywał dwa, a czasem nawet trzy stopnie. Ale Raków to ewenement, w dodatku zasilany prywatnymi pieniędzmi prężnego biznesmena, podczas gdy właściciele Pogoni deklarują, że nie dołożą już do klubu ani złotówki. „Portowcy” imponują jednak w zestawieniu z innymi projektami, które albo stoją w miejscu (jak Zagłębie Lubin), albo pojawiają się w czołówce na chwilę i nie potrafią utrzymać tego poziomu w dłuższej perspektywie (jak Piast Gliwice), albo spektakularnie się wywracają (jak Lechia Gdańsk).
W sezonie 22/23 dochodzi jednak do załamania i ten harmonijnie rozwijający się projekt spada nagle o dwa szczebelki. Klub z łatką „nadchodzącego wielkimi krokami sukcesu” zamienia się w klub, którego przyszłość zawiera się w słowach „zobaczymy, co teraz będzie”.
Bo naprawdę różnie mogło być.
Zimą Pogoń Szczecin wykazała w swoim sprawozdaniu finansowym 27,5-milionową stratę w sezonie 22/23, co analizowaliśmy z różnych stron w wielowątkowym reportażu. W polskich realiach – to gigantyczny minus. Nawet, jeśli „Portowcy” mają wszystko, żeby z tej sytuacji szybko się odbić, mowa o kwotach, które mogłyby zachwiać niejednym stabilnym projektem. I także Pogonią w jakiś sposób zachwiały. Sam Jarosław Mroczek mówił, że jego klub „jedzie po bandzie”.
Dane zawarte w sprawozdaniu wyglądały następująco:
- Przychody w 22/23: 64 361 755,99 zł.
- Koszty: 91 852 929,75 zł.
- Strata: -27,49 mln zł.
Włodarze Pogoni w kilku punktach przedstawionych na prezentacji analizowali powody tak fatalnego bilansu w sezonie 22/23. Były to:
- brak „dużego” transferu wychodzącego w tym okresie (różnica z prognozą 12,4 mln)
- brak pozyskania partnerów z czubka piramidy (brak przychodów na poziomie łącznym 5 mln zł)
- zmiana sposobu księgowania przychodów z pucharów – 2,3 mln zł
- utrata trzeciego miejsca, która pomniejszyła dochód klubu o 3,5 mln zł
- dodatkowe koszty związane z inwestycjami po wejściu na nowy obiekt oraz zarządzanie stadionem – ok. 2 mln zł
- brak trzeciego miejsca w PRO Junior System, utrata ok. 1 mln zł
Nie było jednej konkretnej przyczyny, przez którą Pogoń znalazła się w tak katastrofalnej sytuacji finansowej. Trudno też mówić o tym, że popełniła jakieś wielkie błędy strategiczne. Nawet wpisanie w budżet dużego transferu wychodzącego – „dużego”, czyli wynoszącego około trzy miliony euro – było w świetle ostatnich sprzedaży zupełnie realnym i niewygórowanym celem, do którego można dążyć, gdy ma się taką akademię i taki skauting. Niespodziewaną bolączką stały się też nagle koszty utrzymania nowego stadionu i całej infrastruktury treningowej. Nikt w Szczecinie głośno tego nie mówił, bo brzmiało by to jak kompletna niewdzięczność, ale sprostanie tym kosztom w jakiś sposób odbiło się na kształcie kadry zespołu. Innymi słowy – nowy stadion niejako osłabił sportowy wymiar tej drużyny.
Jeszcze w czerwcu prezes klubu mówił w TVP Sport: „Nie wiemy, czy będzie nas stać na wzmocnienia, bo sytuacja finansowa jest trudna. Nie chcemy brnąć w pożyczanie pieniędzy tylko dlatego, aby wyglądać coraz lepiej”.
Dariusz Adamczuk dokładał na Weszło: „Na dzisiaj pewnego poziomu nie przeskoczymy”. „Ciężko będzie wejść do fazy grupowej”, oceniał brutalnie szanse swojego zespołu w pucharach.
W lipcu z kolei klub ustalił horrendalne ceny wejściówek na eliminacje pucharów. Obniżył je dopiero po mocnym oburzeniu kibiców.
To wszystko nie napawało optymizmem.
Dość stwierdzić, że koszty użytkowania stadionu i boisk treningowych jeszcze w sezonie 19/20 wynosiły 3,4 miliony złotych rocznie. W 22/23, już na nowych obiektach, stały się nieporównywalnie większe – wyniosły aż 17,6 milionów złotych. Nowy stadion to oczywiście też znacznie większe przychody (zwłaszcza przy dobrej frekwencji, w tym sezonie obiekt zapełnia się w 82%), a więc w zachodniopomorskim klubie starają się jakoś te koszty równoważyć, a przy tym próbują renegocjować umowy z dostawcami prądu, energii cieplnej i wody. W ogóle w żadnym innym polskim klubie nie mówi się tak dużo o kosztach mediów, skutkach inflacji czy wojny za wschodnią granicą, jak właśnie w Pogoni.
„Portowcy” musieli uderzyć pięścią w stół i dokonać szeregu ruchów, które miały wyprowadzić ich z tego zakrętu.
Szukanie środków
W szczecińskim klubie doszło w tym sezonie do wielu zmian, czasem zupełnie drobnych i symbolicznych. Czy budżet podreperowało zmuszenie zawodników i sztabu do opłacania sobie obiadów? Niekoniecznie. Pogoń jak dotąd zupełnie nieodpłatnie zapewniała szatni i trenerom posiłki. Wraz z początkiem sezonu poprosiła zainteresowanych o to, żeby sami pokrywali koszty wydawanego w klubie jedzenia. „Ktoś powie: to kwota, która z punktu widzenia tak dużego budżetu nie ma większego znaczenia. W ten sposób pokazujemy wszystkim w klubie, że wszyscy musimy czynić starania, by poprawić naszą sytuację”, tłumaczył nam Jarosław Mroczek.
To jednak oszczędność głównie symboliczna, mająca tworzyć wewnątrz klubu wrażenie, że wszyscy jadą na jednym wózku. Za tego typu ruchami poszły inne, bardziej strategiczne. Grono właścicieli klubu zwiększyło się po akcji subskrypcyjnej, w którym biznesmeni z regionu wykupowali prywatne akcje w Pogoni, w ten sposób do klubowej kasy trafiał nowy kapitał. Przez kilka lat, po nagłej rezygnacji Grupy Azoty z dalszego sponsorowania klubu, „Portowcy” grali bez logo sponsora głównego na koszulkach. Mroczek i spółka uważali, że oferty, jakie przedstawiają potencjalni partnerzy, są nie tylko dużo niższe niż te wykładane przez laty przez Grupę Azoty, lecz także niższe niż rynkowa wartość eksponowanego miejsca na trykotach zawodników. Wychodzili z założenia, że lepiej nie podpisywać nic, niż podpisywać byle co, bo wtedy inni partnerzy, będący na niższych szczeblach piramidy sponsorskiej, mogliby spytać: zaraz, zaraz, dlaczego płacimy więcej, a dostajemy mniejszą ekspozycję?
Gra bez logo sponsora głównego miała potrwać rok. Finalnie wyszły trzy lata.
Mroczek tłumaczył nam:
– Mogliśmy podpisać taki kontrakt w pięć minut. Mielibyśmy partnera i pieniądze.
– Bylibyście 4,5 miliona do przodu.
– Łatwo się tak mówi: „mogliście przyjąć ofertę za dwa miliony, przez te trzy lata mielibyście chociaż sześć milionów, a tak nie macie nic”. Zgoda, ale nie jestem pewien, czy po podpisaniu takiego kontraktu zarobilibyśmy więcej, niż nie podpisując go.
– No więc przelicytowaliście?
– Może troszeczkę na dziś. To na pewno nie jest kwestia wielu milionów, a zdecydowanie mniejszej kwoty.
Po trzech latach, w obliczu nagłego kryzysu, Pogoń związała się ze stojącą za rogiem Toyotą Kozłowski. Możemy tylko się domyślać, że będący na musiku klub nie wyciska z tej współpracy tyle, ile chciał wycisnąć po rezygnacji Grupy Azoty. Dariusz Adamczuk sprzedał też Mateusza Łęgowskiego za trzy miliony euro do Salernitany w momencie, kiedy nie był jeszcze do końca ukształtowanym zawodnikiem i który po kolejnym sezonie w pierwszej drużynie mógł być wart jeszcze więcej. Odpowiedź na pytanie „kiedy sprzedać?” była jednak zupełnie oczywista. Wystarczyło spojrzeć w Excel.
Wąska kadra
Powrót Wojciecha Lisowskiego do pierwszej drużyny, ostatecznie spuentowany poważną kontuzją, mógł być materiałem na piękną i romantyczną historię. Mowa bowiem o 32-letnim zawodniku, który trzy razy odbił się od Ekstraklasy (w Piaście, Pogoni i Stali Mielec) i w 2021 roku dał sobie spokój z zawodową piłką, dołączając do rezerw „Portowców”, w których miał trochę grać i trenować, a trochę przygotowywać się do życia po życiu. Po dwóch sezonach w tychże rezerwach, gdzie Lisowski zbierał rzecz jasna dobre recenzje, został włączony do kadry pierwszego zespołu.
Co więcej, szybko okazał się potrzebny. Wyszedł choćby w pierwszej jedenastce na rewanżowy mecz z KAA Gent.
Czy doszłoby do tej historii, gdyby Pogoń było stać na obrońcę z prawdziwego zdarzenia, który na początku sezonu mógłby zastąpić Zecha czy Malca? Oczywiście, że nie. Jens Gustafsson uparł się na grę żelazną jedenastką, jeśli kogoś w niej wymienia z powodów sportowych, to zwykle Wahana Biczachczjana na jednego z młodzieżowców, Adriana Przyborka lub Marcela Wędrychowskiego. Normalnie byłby to dowód na to, że szwedzki szkoleniowiec jest niezwykle stabilny w swoich przekonaniach, ale w rzeczywistości to sposób na przykrywanie braków kadrowych swojego zespołu. Pogoń już dawno nie miała bowiem tak wąskiej kołderki. W ostatnich pięciu meczach tylko raz przeprowadziła komplet zmian – akurat w spotkaniu z Ruchem, które wygrała 5:0, więc trener Gustafsson mógł ze spokojną głową przetestować w końcówce zdolnych młodzieżowców. Tylko dwudziestu trzech zawodników Pogoni rozegrało w tym sezonie więcej niż sto minut. Są wśród nich Stipica i Łęgowski, którzy odeszli chwilę po starcie sezonu i Stolarski, w którego miejsce nikt nie przyszedł, gdy ten odszedł do Motoru Lublin.
Tym większe brawa należą się Dariuszowi Adamczukowi i działowi skautingu. Nie jest sztuką zrobić trzy dobre transfery, gdy podejmuje się dziesięć prób. Sztuką jest się nie pomylić, gdy w zasadzie nie ma na to miejsca. Pogoń trafiła ze wszystkimi letnimi ruchami (zimą nikogo nie pozyskała). Valentin Cojocaru to jeden z lepszych fachowców w lidze. Fredrik Ulvestad miał świetne wejście, później przygasł, ale to wciąż więcej niż solidny ligowiec. Efthymis Koulouris sprawił, że Pogoń wreszcie ma napastnika. Jedynie Joao Gamboa nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań, ale przecież nie jest żadną piłkarską łamagą, a raczej sensownym uzupełnieniem składu.
Sęk w tym, że nie musiało tak się to wszystko potoczyć, bo Pogoń praktycznie nie miała marginesu błędu. Tak samo jak tak dobrze nie musiał przebiec powrót Alexandera Gorgona po piętnastomiesięcznej kontuzji, podczas której groziła mu nawet niepełnosprawność, a dziś daje „Portowcom” więcej niż przed urazem. Rafał Kurzawa po dwóch bezbarwnych latach też nie musiał odpalić. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Kamila Grosickiego nadgryzie ząb czasu, ale jednak tego nie zrobił. Linus Wahlqvist został bez żadnego zastępstwa na swojej stronie (zimą do Motoru Lublin odszedł Paweł Stolarski), ale szczęśliwie trzyma się w zdrowiu.
Choć oczywiście zdarzały się też pechowe sploty okoliczności, bo kto spodziewał się, że Dante Stipica nagle oszaleje (bramkarz twierdził, że ledwie uszedł z życiem po tym jak zaatakował go kolega, co w klubie uznali za absurdalne symulowanie) albo że tuż po wyrażeniu zgody na transfer Łęgowskiego, czyli młodzieżowca, rozleci się inny z młodzieżowców, Marcel Wędrychowski?
Suma tych wszystkich małych nieoczywistych sukcesików sprawia, że Pogoń znajduje się właśnie krok od podniesienia pierwszego trofeum w historii. Akurat w chwili, gdy ma węższą kadrę niż w poprzednich latach i żelazną jedenastkę, w której prawie wszyscy są w gazie. Akurat w momencie, gdy nic nie jest w stanie zrobić z sytuacją kadrową, bo znalazła się na finansowym zakręcie.
Rok temu triumf Pogoni nie miałby prawa dziwić. Podobnie jak dwa lata temu, trzy lata temu i cztery lata temu.
Ale teraz? Wszystko jak zwykle ułożyło się trochę na opak.
WIĘCEJ O POGONI SZCZECIN:
- Malec: Gram coraz lepiej. Reprezentacja nie jest odległym marzeniem
- Nie jesteś sam. Dymkowski walczy z nieuleczalną chorobą
Fot. FotoPyK / newspix.pl