Reklama

Reszka na wagę pucharu. O losach meczów, w których decydował rzut monetą

redakcja

Autor:redakcja

22 kwietnia 2024, 20:10 • 12 min czytania 13 komentarzy

22 kwietnia mijają dokładnie 54 lata od dnia, w którym Górnik Zabrze, jako jedyny w historii polskiej piłki klub, awansował do finału europejskich rozgrywek. Tego pamiętnego dnia na kartach historii zapisał się jednak nie tylko boiskowy sukces, ale też sposób jego osiągnięcia – po trzech nierozstrzygniętych bataliach o awansie Górników zadecydował rzut monetą. Fanatycy rodzimego futbolu z pewnością znają tę historię na pamięć. Mało kto jednak wie, że słynny rzut monetą na stadionie w Strasburgu był zarazem ostatnim w historii europejskiego futbolu, który zadecydował o awansie jednej z drużyn do następnej rundy pucharów.

Reszka na wagę pucharu. O losach meczów, w których decydował rzut monetą

Zanim to nastąpiło, ów niezbyt sprawiedliwy sposób rozstrzygania o wyniku spotkania zdążył całkiem sporo namieszać.

Ostatnia deska ratunku

Ron Yeats człapał z wolna na środek boiska z duszą na ramieniu. Dla nałogowego hazardzisty prawo serii ma znaczenie wręcz rytualne, a on przegrał tego dnia już dwa losowania. Prawdopodobnie przegrałby i trzecie, jednak cudownie ocaliła go wrodzona, szelmowska przebiegłość, znienawidzona skądinąd przez kolegów z drużyny, regularnie ogrywanych przez Yeatsa przy karcianym stoliku.

Cała ta sprawa nie ma nic wspólnego ze sportem. Nie może być takiej sytuacji, że po trzech meczach i pięciu godzinach gry o losie drużyny decyduje moneta. To jest po prostu niewiarygodne – grzmiał po meczu trener Kolonii Georg Knöpfle. Jego utyskiwania nie były zresztą bezpodstawne. Stojący po drugiej stronie barykady legendarny menedżer The Reds, Bill Shankly, miał powiedzieć, że to właśnie przyjezdni z Niemiec zasłużyli na awans. Na szczęście dla Szkota, los był tego dnia odmiennego zdania.

Moneta rzucona przez belgijskiego sędziego Roberta Schauta stanęła ku zdziwieniu zebranych na sztorc w murawie, a raczej w tym co zostało z murawy rotterdamskiego De Kuip. Kiedy wydawało się, że siła grawitacji jednak przechyli szalę zwycięstwa na korzyść piłkarzy z Kolonii, Ron Yeats, kapitan liverpoolczyków, dokonał być może jednej z ważniejszych interwencji w swojej karierze. – Panie sędzio, trzeba chyba rzucić jeszcze raz. Moneta znów powędrowała w powietrze. Tym razem wskazując reszkę. Yeats i jego Liverpool zameldowali się w półfinale.

Reklama

Jakkolwiek niepoważna może dziś wydawać się taka metoda wyłaniania zwycięzcy, w tamtym czasie, czyli w marcu 1965 roku, nie była niczym nadzwyczajnym. W historii europejskich pucharów rzut monetą aż 22 razy decydował o awansie do następnej rundy. Jej zakładnikami padały zarówno wielkie firmy, jak chociażby Benfica z legendarnym Eusébio w składzie, czy drużyny z nieco dalszego szeregu europejskiej piłki, w tym między innymi Gwardia Warszawa, którą los pozbawił marzeń o pucharowej przygodzie w anegdotycznym trójmeczu z Wismutem Karl-Marx-Stadt. Podczas decydującego spotkania, rozgrywanego w październiku 1957 roku w Berlinie, po 90 minutach na tablicy wyników widniał wynik 1:1. Zasądzoną dogrywkę przerwano jednak po 10 minutach, kiedy to stadion spowiły ciemności uniemożliwiające kontynuowanie meczu. Potem do gry wkroczyła moneta.

Miedziakowy finalista

Z dziwnych przyczyn do tańca najczęściej zapraszała różnej maści hochsztaplerów. Jednym z nich był Helenio Herrera. Legendarny trener zwykł przypisywać sobie wynalezienie catenaccio, choć dziś bardziej należałoby uznać jego zasługi dla rozpopularyzowania przedmeczowych „mind games”. To głównie nim zawdzięcza swój przydomek Il Mago, nadany przez włoskich dziennikarzy, którzy szumnie rozpisywali się na temat jego hucpiarskich zagrywek, czy zaskakująco trafnych przewidywań nadchodzących meczów. Herrera mocno wierzył w siłę zjawisk nadprzyrodzonych i nieustannie głowił się nad tym, jak przeciągnąć rzeczywistość na swoją stronę. Kiedy dowiedział się, że jeden z jego podopiecznych w nieumyślnym rozlaniu wina upatruje wieszczby zdobycia bramki, postanowił, że będzie to rozlanie „przypadkowo ułatwiał”. Składał się z przesądów i rytuałów, więc gdy los okazał się dla niego łaskawy, a rzucona w drugiej rudzie Pucharu Zdobywców Pucharów moneta wskazała prowadzoną przez niego AS Romę zamiast PSV Eindhoven, z pewnością uznał, że jego zaklęcia były skuteczne.

Łut szczęścia po raz pierwszy nie uśmiechnął się za to do Stanisława Oślizły. Kapitan Górnika długo rozpamiętywał przegrane losowanie w starciu z Duklą Praga. Bolało tym bardziej, że w następnej rundzie czekał już Real Madryt z Puskásem w składzie. Na Stadionie Śląskim Górnicy odrobili co prawda trzybramkowy bagaż, z którym wracali z Pragi, ale w dodatkowym starciu rozegranym na neutralnym gruncie w Duisburgu padł bezbramkowy remis. Tym razem los w postaci monety rzuconej przez niemieckiego sędziego Gerharda Schulenburga zadecydował o awansie Dukli. Aktorzy tamtego wydarzenia wspominają jedynie grobową ciszę, jaka panowała w szatni ówczesnych mistrzów Polski.

Po meczu z Duklą, świadomie bądź nie, moneta stała się obsesją piłkarzy z Zabrza, a w szczególności Oślizły, czyli ich kapitana. Nie dziwi więc, że gdy w tym samym sezonie ścieżki Górników zbiegły się w finale Pucharu Polski z trzecioligowymi Czarnymi Żagań, nastroje w drużynie były dalekie od optymistycznych. Czarni przeszli bowiem do historii polskiej piłki nożnej jako największy beneficjent przepisu o rzucie monetą. W sezonie 1964/65 aż trzykrotnie awansowali do kolejnej rundy poprzez losowanie. Ich kapitan, Edward Kuczko, odprawił w ten sposób między innymi ŁKS i Wisłę Kraków. Chcąc uniknąć ich losu, Zabrzanie przystąpili do finałowego starcia z trzecioligowcem, jak do konfrontacji z równymi sobie. Wizja kolejnego rzutu monetą podziałała na nich mobilizująco. Już po pół godzinie gry prowadzili 3:0, ostatecznie ustalając wynik spotkania na 4:0.

Czary w Strasbourgu

Proszę państwa, a więc sprawiedliwości stało się zadość – krzyknął pomny historycznego wydarzenia Jan Ciszewski. Słynny komentator sportowy, który 22 kwietnia 1970 roku relacjonował przebieg dodatkowego meczu Górnika z AS Romą, odetchnął z ulgą. Miał jeszcze w pamięci bolesne wspomnienia feralnego meczu z Duklą, a ciśnienie dodatkowo podnosiła mu niemała kwota, którą rzekomo miał postawić na awans zabrzan. Jego wytchnienie, podobnie jak pamiętna kwestia o dziejowej sprawiedliwości, zdawały się jednak odnosić do czegoś innego.

Zarówno Ciszewski, jak i cała drużyna Górnika, na długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego z niepokojem wyglądali niespodzianek, które miał zgotować im Helenio Herrera. Mieli ku temu uzasadnione powody. Il Mago słynął z utrudniania przeciwnikom życia, także poza boiskiem. Prawdopodobnie właśnie dlatego nikogo z polskiej ekipy przesadnie nie zaskoczył skład obsady sędziowskiej. Na rozjemcę decydującego starcia UEFA wyznaczyła bowiem francuskiego arbitra Rogera Machina, którego do tej roli namaścić miał sam Herrera. Później było tylko gorzej. Autokar, który miał zabrać mistrzów Polski z hotelu na stadion, dziwnym trafem nie pojawił się. Górnicy musieli zdać się na pomoc kibiców, którzy swoimi prywatnymi samochodami zwozili piłkarzy i sztab na strasburski Stade de la Meinau. Dalej mieliśmy kolejno: kilkukrotnie gasnące światło, na którą to okoliczność rzymianie okazali się być przygotowani (rozstawili błyskawicznie przenośne lampy do kontynuowania rozgrzewki), a także bardzo wątpliwy rzut karny zamieniony na bramkę przez Fabio Capello. Zawodnicy z Zabrza będą po latach wspominać strach, jaki ogarniał ich na myśl, że trener Giallorossich mógł rzeczywiście przekupić los.

Reklama

Ostatecznie Herrera losu jednak nie przekupił. Choć podobno próbował. Gdy moneta wzbiła się w powietrze miał zakrzyknąć, że orzeł wygrywa. W scenie niczym z epickiej sport dramy, moneta spadła na ziemię, po czym potoczyła się z wolna w stronę Stanisława Oślizły. Dla kapitana Górnika te kilka sekund dłużyło się w nieskończoność. Podobnie jak Yeats w pamiętnym meczu z Kolonią, przegrał tego dnia dwa losowania. Przeciwko sobie miał już zatem nie tylko stare demony, rywala w postaci bezwzględnego krętacza, ale także słabo rokującą passę. Wszystko co potrzebne, aby stać się zakładnikiem prawa Murphy’ego. Po chwili sędzia Machin przykrył dłonią leżącą na murawie monetę. Los wskazał reszkę. Reszkę na wagę finału.

Zbiorowa niepamięć

Co dość przewrotne, o tym, czy to faktycznie reszka stała się tego dnia sprzymierzeńcem Górników nie sposób jednak rozstrzygnąć. Podobnie, jak w przypadku innych historycznych wydarzeń, które rozgrywały się w ułamku sekundy i nie zostały dobrze udokumentowane, istnieje wiele równoległych, często wzajemnie sprzecznych wersji tej opowieści. Autorem jednej z nich jest chociażby kapitan Romy w tamtym spotkaniu, Joaquin Peiro, który również twierdził, że to właśnie reszka była wybraną przez niego stroną. Przez niego, a raczej przez głównodowodzącego Giallorossich, bo jak wspomina inny rzymski uczestnik tamtego spotkania, Alberto Ginulfi, Peiro tłumaczył się potem z żalem kolegom z drużyny, że wybór strony monety wymusił na nim Helenio Herrera.

Do wątku alternatywnych wersji tej samej historii z pewnością swoje trzy grosze mogliby dorzucić piłkarze Dinama Zagrzeb. W sezonie 1966/67 przeszli do historii jako jedyna drużyna, która zdobyła kontynentalne trofeum korzystając po drodze z przychylności monety. Piłkarze Dinama zetknęli się z nią już w pierwszej rundzie Pucharu Miast Targowych, kiedy to uratowała ich od wpadki ze znacznie gorzej klasyfikowanym Spartakiem Brno. Po wielu latach klubowe media starały się zrekonstruować przebieg tamtego zdarzenia, pytając uczestników spotkania o ich wersję zdarzeń. Wachlarz możliwości okazał się zaskakująco rozbudowany. W zależności od wersji moneta wskazywała orła, reszkę, przemieniała się w dwukolorowy żeton, a także grzęzła na sztorc w murawie.

Ulubieńcy fortuny

Pomimo sporych rozbieżności w kwestii przebiegu zdarzeń, większość piłkarzy Dinama zgadza się jednak, że nie byłoby tego sukcesu, gdyby nie Slaven Zambata. Kapitan Niebieskich na przestrzeni całej kampanii sześciokrotnie trafiał do siatki rywali, stając się tym samym najlepszym strzelcem swojej drużyny. Sprzyjało mu także szczęście. Po latach przyzna, że już od dzieciństwa cieszył się wyjątkowym powodzeniem w grach losowych, przez co często sam pchał się tam, gdzie o rozstrzygnięciu miała decydować moneta. Podobnie jednak, jak w przypadku Yeatsa i Oślizły, szczęście nie towarzyszyło mu w dwóch pierwszych próbach pamiętnego starcia. – Ciesz się tak, jakbyśmy wygrali – miał powiedzieć Zambacie przed wyborem stron Tomo Židaka, autor późniejszej anegdoty o tym, jakoby kapitan Dinama niepostrzeżenie podmienił sędziemu monetę na taką z dwiema reszkami. W decydującej próbie los stanął po stronie Zambaty, a Dinamo znalazło się w drugiej rudzie. Nie obyło się jednak bez kontrowersji, gdyż Czesi mieli zarzucić Zambacie oszustwo podczas losowania. Jak kapitan zagrzebian miał tego dokonać? Tego już raczej się nie dowiemy. Wydarzenie rozmyło się w pamięci świadków i osiadło gdzieś na marginesie historii. Niezależnie od tego, w zagrzebskiej martyrologii słynne losowanie w spotkaniu ze Spartakiem przybrało wydźwięk wręcz mityczny, ponieważ to właśnie od tego sezonu rozpoczęła się trwająca 52 lata pucharowa posucha stołecznych. Sezon 1966/67 był bowiem ostatnim aż do 2019 roku, w którym Dinamo zdołało przezimować w europejskich rozgrywkach. Trwające ponad pół wieku boleści zyskały rzecz jasna miano klątwy Zambaty.

O ile do Slavena Zambaty przylgnęła metka szczęściarza, o tyle trudno byłoby powiedzieć to samo o Billym Bremnerze. Słynny defensywny pomocnik i wieloletni kapitan Leeds United znany był ze swoich pozaboiskowych perypetii. Potrafił roztrwaniać duże pieniądze inwestując je chociażby w nocne kluby, często znajdywał się w niewłaściwym miejscu i czasie, co nie harmonizowało się najlepiej z jego skłonnościami do rękoczynów. Jedno z takich niefortunnych spotkań pięści z nosem skończyło się dla niego pokazaniem drzwi w narodowej kadrze, dla której był skądinąd zasłużoną postacią. Gdy odchodził na reprezentacyjną emeryturę tylko legendy szkockiej piłki w osobach Denisa Lawa i Kenny’ego Dalglisha miały rozegrane więcej spotkań w niebiesko-białych barwach. W kluczowych momentach szczęście omijało go także na boisku. Mimo wielu swoich zasług to właśnie Bremner jest do dziś twarzą wielkiej niewykorzystanej szansy Szkotów na odprawienie z kwitkiem reprezentacji Brazylii na mundialu w 1974 roku. Mecz drugiej rundy fazy grupowej, w którym Szkocja zmierzyła się z Canarinhos, zakończył się bezbramkowym remisem, co sprawiło, że dzięki lepszej różnicy bramek do kolejnego etapu rozgrywek awansowali właśnie Brazylijczycy oraz reprezentacja Jugosławii. W pamięci Szkotów do dziś krew w żyłach mrozi sytuacja z 74. minuty, kiedy to Bremner spudłował w stuprocentowej sytuacji nie trafiając w bramkę z odległości pięciu metrów.

Jednego Bremnerowi odmówić jednak nie można. Podobnie jak Zambata miał szczęście w losowaniach. Obok napastnika Dinama Zagrzeb zapisał się na kartach historii jako jedyny, który dwukrotnie zwyciężał w losowaniu dającym przepustkę do następnej rundy europejskich pucharów. Los stanął po stronie Bremnera w spotkaniu drugiej rundy Pucharu Miast Targowych 1968/69 z Napoli, a także dwa lata wcześniej w ćwierćfinale tych samych rozgrywek, kiedy to zakładnikami monety stali się piłkarze włoskiej Bolonii. Co ciekawe, w owym sezonie Leeds United dotarło do finału tych zapomnianych już nieco europejskich rozgrywek, w którym drużyna z Wysp spotkała się z… Dinamem Zagrzeb. W starciu dwóch ulubieńców fortuny do losowania jednak nie doszło. W dwumeczu ekipa z Zagrzebia pokonała drużynę Bremnera 2:0, zdobywając tym samym jedyne kontynentalne trofeum w swojej ponad stuletniej historii.

Nemezis działacza

Stanisław Oślizło może uważać się za szczęściarza. Po ponad pięciu latach udało mu się wyrównać swoje porachunki z losem. Są jednak tacy, którym ta szansa nigdy nie była dana. Alberto Ginulfi, bramkarz drużyny z wiecznego miasta w meczu z Górnikiem, w wywiadzie dla klubowych mediów udzielonym pół wieku po pamiętnym spotkaniu, wspominał z wciąż nieskrywanym żalem, że porażka w losowaniu była zdecydowanie najdotkliwszą w jego karierze. Ani jednak Ginulfi, ani żaden z jego kolegów z szatni, nie otrzymali już więcej szans na uśmiech losu w losowaniu, ponieważ rzut monetą arbitra Rogera Machina był ostatnim w historii europejskiej piłki, który zadecydował o awansie do następnej rundy pucharów.

Inaczej niż w przypadku słynnego powiedzenia, historię napisali przegrani. Za kluczowy głos w sprawie zmiany regulaminu i zastąpienia rzutu monetą konkursem jedenastek uważa się dziś działacza izraelskiej federacji Michaela Almoga. Po tym jak nieprzychylność losu w postaci monety wyrzuciła za burtę turnieju olimpijskiego w Meksyku izraelską kadrę, stając na drodze do pierwszego w historii Izraela olimpijskiego krążka, Almog miał powziąć za punkt honoru doprowadzenie do likwidacji tego nieszczęsnego przepisu. W swojej oskarżycielskiej odezwie do Międzynarodowej Rady Piłkarskiej napisał: „To niemoralne, a wręcz okrutne. Nie jest to rozwiązaniem ani sprawiedliwym dla pokonanych, ani też nie przynosi chluby zwycięzcom”. Po kilkunastu miesiącach dywagacji nad kształtem przepisów, Rada ostatecznie zaakceptowała rzuty karne jako metodę wyłaniania zwycięzcy w przypadku, kiedy 210 minut gry nie przynosi rozstrzygnięcia. Tym samym, 27 czerwca 1970 roku, rzut monetą oficjalnie trafił na śmietnik historii.

Choć napisała masę ciekawych opowieści, kres tej najprozaiczniejszej z metod rozstrzygania sporów był nieunikniony. W nowoczesnym futbolu, do którego już w końcówce lat 60-tych wdzierały się media, sponsorzy, a za nimi wielkie pieniądze, zwyczajnie zbyt wiele było do ugrania, żeby o awansie do następnej rundy kontynentalnych pucharów decydował przypadek. Tym z kolei, którzy w rzucie monetą doszukują się piłkarskiego romantyzmu, niech za puentę posłuży anegdota jednego z jej pomazańców – Rona Yeatsa, relacjonującego epilog historycznego starcia z Kolonią. Kapitan drużyny z czerwonej części Merseyside wspominał po latach, jak po zakończeniu spotkania przy zejściu do szatni czekał już na nich Bill Shankly. Kiedy Yeats zbliżył się do legendarnego menedżera, ten uścisnął go i pogratulował. Skory do przesądów trener nie byłby jednak sobą, gdyby nie zapytał swojego zawodnika o stronę monety, która okazała się zwycięska. Kiedy usłyszał, że to reszka dała liverpoolczykom awans do ćwierćfinału, jedynie skrzywił się lekko kwitując: – E tam, sam bym ją wybrał.

JAN TWARÓG

Czytaj więcej na Weszło:

Fot. Newspix

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

13 komentarzy

Loading...