Smutne były 53. urodziny GKS-u Tychy. Pogoda bardziej na późną jesień niż kwietniową wiosnę, a co najgorsze, znów niewiele się zgadzało na boisku. Gospodarze, mimo że od pewnego czasu regularnie zawodzą w meczach u siebie, byli wyraźnym faworytem w meczu z Resovią. Praktyka wszystkiemu zaprzeczyła, piłkarze Dariusza Banasika kolejny raz dość brutalnie sprowadzili na ziemię swoich kibiców.
Banasik w grudniu podczas spotkania prasowego pozwolił sobie na stwierdzenie, że tyska szatnia ma pewne braki mentalne związane z rywalizacją o najwyższe cele. – Uważam, że na tę chwilę szatnia mentalnie nie do końca jest gotowa, żeby sprostać presji związanej z walką o awans. Pokazał to mecz z Legią i niektóre mecze, gdy mogliśmy wskoczyć na fotel lidera i od razu przegrywaliśmy. Od tego jesteśmy my, żeby reagować na takie rzeczy i wzmocnić zawodników mentalnie. Druga runda będzie pod tym kątem znacznie trudniejsza. W szatni jest wielu młodych zawodników, czasami potrzeba czegoś innego. Na wiosnę ta drużyna może być gotowa, ale na tu i teraz są braki w tym aspekcie, aczkolwiek na koniec było już lepiej – stwierdził wtedy szkoleniowiec GKS-u.
W połowie lutego, gdy spotkał się z dziennikarzami przy okazji podpisania nowego kontraktu, nieco łagodził wymowę tamtych słów. – Szatnia mimo wszystko trochę się zmieniła. Uważam, że tych trzech zawodników, których teraz sprowadziliśmy, da na nam odpowiednią jakość. Wtedy odnosiłem się do tego, że jesienią dwa czy trzy razy mogliśmy zostać liderem, graliśmy z niżej notowanymi przeciwnikami i za każdym razem było rozczarowanie. Dlatego stwierdziłem, że może nie ma co stawiać poprzeczki za wysoko. Gdy w grudniu wygraliśmy na koniec trzy mecze z rzędu, w ogóle nie rozmawialiśmy o miejscu w tabeli czy celach i zespół świetnie sobie poradził. O to mi wtedy chodziło. Teraz piłkarzy znam jeszcze lepiej i myślę, że oni mentalnie też rosną – tłumaczył.
Nie brzmiało to do końca przekonująco, bo trudno było zakładać diametralną przemianę w tak ważnym i kruchym aspekcie z powodu przyjścia Juliusa Ertlthalera czy Maksymiliana Stangreta. Same rozmowy między zawodnikami również nie mogły dać przełomu o 180 stopni w ciągu dwóch czy trzech miesięcy. To w zdecydowanej większości ciągle była ta sama szatnia, o której mówił trener Banasik.
I trzeba sobie jasno powiedzieć: nie mylił się. GKS, jeżeli tylko może w tej rundzie przyspieszyć i gdy tylko trochę rozbudzi nadzieje, zaraz się potyka. Co prawda wiosnę zaczął jeszcze obiecująco – po inauguracyjnej wygranej z Odrą Opole znajdował się nawet na szczycie tabeli razem z Arką Gdynia – ale od domowej porażki właśnie z Arką wszystko wyhamowuje. Ostatnich siedem kolejek to raptem pięć wywalczonych punktów i jedno jedyne zwycięstwo w Pruszkowie. U siebie tyszanie potknęli się właśnie czwarty raz z rzędu, ich stadion stał się jednym z najbardziej gościnnych miejsc w I lidze.
A przecież grali teraz z Resovią, której piłkarze dopiero co otrzymali komunikat od kibiców, że jeśli dziś przegrają, może dojść do rękoczynów. Co prawda drużyna Rafała Ulatowskiego niedawno rozbiła na wyjeździe Termalikę, ale w międzyczasie doznała aż pięciu porażek i stała się głównym kandydatem do roli trzeciego spadkowicza. Ulatowski zapewne walczył o posadę i uciekł spod topora.
GKS grał dobrze przez ostatni kwadrans pierwszej połowy, gdy Banasik poprzez zmianę Błachewicza na Budnickiego przeszedł na ustawienie z trójką stoperów. Zaraz potem gospodarze wywalczyli rzut karny, z którego wyrównali i przez następne minuty tworzyli poważne zagrożenie pod bramką Pindrocha. Resovia jednak przetrwała tę nawałnicę, a drugą odsłonę zaczęła od ponownego prowadzenia, bo Budnicki naiwnie faulował i tym razem to rzeszowianie strzelali z jedenastu metrów. GKS bił głową w mur, jedynym pomysłem były dalekie podania na walkę w powietrzu. Poza samą końcówką, praktycznie nic z tego nie wynikało. Zawodnicy Resovii aż do przesady próbowali kraść czas, leżeli po każdym kontakcie, czym przekraczali pewne niepisane granice przyzwoitości w tym względzie, ale cel osiągnęli: zabili mecz. A gdy już wywalczyli rzut wolny w bocznej strefie, dośrodkowanie Adriana Łyszczarza zostało pechowo podbite i wpadło za kołnierz Kikolskiego. Pozamiatane.
Tyski zespół jesienią osiągał wyniki ponad stan. Każdy rozsądny obserwator to widział, kibicom jednak trudno było powstrzymać rosnący apetyt, nawet jeśli nie oburzali się na brak ambicji szefów klubu, gdy przed sezonem słyszeli zapowiedzi, że przede wszystkim trzeba zdobyć 40 punktów dających utrzymanie. Skoro już udało się dołączyć do czołówki tabeli, a zimą jeszcze wzmocniono kadrę Ertlthalerem i nikogo ważnego nie pożegnano, można było oczekiwać lepszego wykorzystania nadarzającej się okazji. Ta zaliczka jest jednak regularnie trwoniona. Terminarz teraz na papierze sprzyja, bo po Resovii GKS mierzy się z zamykającymi stawkę Podbeskidziem (już we wtorek) i Zagłębiem Sosnowiec, ale z taką grą trudno będzie kogokolwiek pokonać.
Dariusz Banasik, choć pewnie nie jest zadowolony z tego faktu, w grudniu nie pomylił się co do mentalności swoich podopiecznych. To nie jest ekipa gotowa do walki o wyższe cele.
– Zagraliśmy dzisiaj słaby, przeciętny mecz, kolejny u siebie. W tej rundzie wszystko się zmieniło. Regularnie teraz przegrywamy. To jest trudna sytuacja, bo w pewnym momencie stawialiśmy sobie inne cele, a myślę, że teraz te cele możemy zacząć weryfikować. Jeżeli zespół nie wygrywa u siebie któregoś meczu to nie może marzyć o najwyższych celach w lidze – słowa trenera z pomeczowej konferencji prasowej nie pozostawiają złudzeń.
GKS Tychy – Resovia 1:3 (1:1)
0:1 – Eizenchart 12′
1:1 – Żytek 35′ karny
1:2 – Wasiluk 55′ karny
1:3 – Łyszczarz 87′
CZYTAJ WIĘCEJ:
- Jan Urban – najlepszy obecnie trener w Ekstraklasie?
- Górnik Zabrze może nam dać końcówkę sezonu, na jaką nie zasługujemy
- Abramowicz o kryzysie Radomiaka: Nasza tożsamość jest niewyraźna, a balans zachwiany
Fot. FotoPyK/własne