Jan Urban spędził w Osasunie kilka ładnych lat i rzetelnie zapracował tam na status klubowej legendy, choć w gruncie rzeczy jego pobyt w Pampelunie po latach bywa sprowadzany do jednego niezapomnianego występu – z Realem Madryt na Estadio Santiago Bernabeu. Hat-trick strzelony “Królewskim” na ich terenie w naturalny sposób zapewnił Urbanowi wieczne uwielbienie wśród fanów “Los Rojillos”, tylko że to wcale nie oznacza, iż Urban był w Hiszpanii bohaterem jednego spotkania. Wręcz przeciwnie, obecny szkoleniowiec Górnika Zabrze stanowił centralny element bardzo ciekawego zespołu i wydaje się, że jego boiskowe dokonania są dzisiaj odrobinę niedoceniane.
Jak mocna była Osasuna w czasie, gdy Urban bronił jej barw w hiszpańskiej ekstraklasie?
Prześledźmy wspólnie skomplikowane losy klubu z Nawarry.
Dusigrosz z wizją
Lata 60. i 70. minionego stulecia były dla Osasuny dość mrocznym okresem. Ekipa z Pampeluny w 1963 roku pożegnała się z hiszpańską ekstraklasą i przez blisko dwie dekady błąkała się między drugim a trzecim poziomem rozgrywkowym. Długo wyczekiwany przełom nastąpił dopiero w sezonie 1979/80. Właśnie wtedy “Los Rojillos” przypieczętowali powrót na najwyższy szczebel i szybko umocnili się w La Lidze, wyrastając w latach 80. na solidnego średniaka, od czasu do czasu kręcącego się w okolicach miejsc premiowanych występem w europejskich pucharach. W 1985 roku Osasuna zajęła szóste miejsce w stawce, zapewniając sobie udział w Pucharze UEFA, a trzy lata później zakończyła ligowe zmagania na jeszcze lepszej, piątej pozycji, z tym że akurat wtedy nie gwarantowało to przepustki do Europy.
Za odbudową pozycji klubu na krajowym podwórku i rozbudzeniem w Pampelunie europejskich ambicji stał niejaki Fermín Ezcurra Esáin, który w 1971 roku zasiadł w fotelu prezesa trzecioligowej wtedy Osasuny i piastował to stanowisko przez blisko ćwierć wieku.
Fermín Ezcurra był bez wątpienia postacią nietuzinkową, a historia jego życia to klasyczna opowieść z gatunku: od pucybuta do milionera. Hiszpan jeszcze jako nastolatek podjął pracę jako goniec w Miejskim Banku Oszczędnościowym w Pampelunie, ale okazał się na tyle roztropnym i godnym zaufania pracownikiem, że przełożeni coraz to chętniej i chętniej powierzali mu zadania bardziej skomplikowane i doniosłe niż bieganina po mieście z urzędową korespondencją pod pachą. Koniec końców Ezcurra wylądował w kierownictwie placówki, zajmując jeden z dyrektorskich gabinetów. I w ten oto sposób jego zawodowa ścieżka skrzyżowała się z zagmatwanymi losami Osasuny. Na początku lat 70. klub znajdował się bowiem nie tylko w sportowym dołku, ale i w zapaści finansowej. Ostatnią deską ratunku miał być dla “Los Rojillos” kredyt zaciągnięty właśnie w Miejskim Banku Oszczędnościowym. Szefowie instytucji nie widzieli jednak w Osasunie wiarygodnego pożyczkobiorcy, dlatego zdecydowali, że udzielą klubowi kredytu tylko pod warunkiem, że do zarządu Osasuny włączony zostanie jeden z przedstawicieli banku. Rzecz jasna po to, by trzymać rękę na pulsie i upewnić się, czy władze ekipy z Pampeluny aby na pewno wyprowadzają klub na prostą dzięki uzyskanym funduszom.
Jak się już zapewne domyślacie, w zarządzie Osasuny – jako reprezentant banku – wylądował Fermín Ezcurra.
Fermín Ezcurra zerka na Duško Milinkovicia, który podpisuje umowę z Osasuną (źródło: “Al Rojo Vivo”)
“Diario de Noticias de Navarra”, że zadłużenie klubu sięgało wówczas 60 milionów peset i było trzykrotnie większe niż roczny budżet Osasuny. A przecież mówimy o czasach, gdy na awanturniczą politykę transferową nie pozwalały sobie nawet topowe europejskie drużyny, a co dopiero mówić o hiszpańskich trzecioligowcach. Ezcurra nie mógł pojąć, jakim cudem tak skromny klub został wpędzony w tak wielkie finansowe tarapaty. Prędko się zresztą okazało, że Hiszpan jest zdecydowanie najbardziej kompetentnym managerem spośród wszystkich działaczy Osasuny, którzy na płaszczyźnie biznesowej poruszali się po omacku. Po zaledwie paru miesiącach działalności w zarządzie Ezcurra objął zatem posadę prezesa “Los Rojillos” i rozpoczął szeroko zakrojone porządki.
Wdrożony przez bankiera plan naprawczy nie był jednak obliczony na natychmiastowe efekty.
Wręcz przeciwnie, Ezcurra rozwijał Osasunę z cierpliwością godną benedyktyna, a każdą pesetę traktował tak, jak gdyby miała od niej zależeć przyszłość całego klubu. Hiszpan nie akceptował choćby najdrobniejszych przejawów rozrzutności. Byli kapitanowie ekipy “Los Rojillos” wspominają dziś ze śmiechem, że próby wytargowania u prezesa premii zespołowych za nadzwyczajne wyniki sportowe przysparzały na ogół więcej trudności niż samo wykręcanie tych nadspodziewanie dobrych rezultatów. Ezcurra lubił też obarczać swoich podwładnych całą masą obowiązków, unikając w ten sposób mnożenia etatów. – Spotkałem się kiedyś z Don Fermínem na kolacji. Powiedział, że klub potrzebuje mojej pomocy, by wydostać się z trzeciej ligi. Więc się zaangażowałem, to była naturalna decyzja. Wtedy całym klubem zarządzały dwie-trzy osoby. Ja sam zaczął od prowadzenia zespołów juniorskich, pełniąc jednocześnie funkcję dyrektora technicznego i wykonując całą masę pomniejszych zadań – w rozmowie z “El País” opowiadał Pedro Mari Zabalza, który w 1976 roku powrócił do Osasuny po latach spędzonych w Barcelonie i Athleticu Bilbao.
“Taki był i jest duch Osasuny – tutaj jesteśmy jednością. Zawsze biegasz po boisku z myślą o klubie, nie o sobie. Wszystko oparte jest na ciężkiej pracy. Pracy, pracy i jeszcze raz pracy”
Adolfo Pérez Marañón, legenda Osasuny, na łamach “El País”
Można zatem pomyśleć, że Ezcurra przekształcił Osasunę w… futbolowy “Januszex”. Czy może raczej: “Juanex”. Zaciskanie pasa nie stanowiło jednak dla sternika ekipy z Pampeluny wartości samej w sobie. Jako się bowiem rzekło, Hiszpan nieustannie szukał oszczędności, ponieważ myślał o klubie w wymiarze długofalowym. Za jego sprawą w drugiej połowie lat 70. Osasuna weszła w posiadanie 70 tysięcy metrów kwadratowych ziemi w gminie Tajonar, gdzie wkrótce wzniesiono nowoczesny ośrodek treningowy, funkcjonujący w połączeniu z akademią piłkarską. I dopiero po skonstruowaniu odpowiedniego zaplecza infrastrukturalnego dla “Los Rojillos”, Ezcurra uznał, iż nadszedł odpowiedni moment, by rozkręcić nieco pierwszy zespół. – Jesteśmy skromnym klubem – powtarzał do znudzenia, gdy dziennikarze – na ogół spoza regionu Nawarry – dopytywali go, czy Osasuna pozwoli sobie wreszcie na szczyptę szaleństwa na rynku transferowym.
Najlepszą laurką dla Hiszpana jest fakt, że Osasuna była jednym z zaledwie czterech klubów – obok Realu Madryt, Barcelony oraz Athleticu Bilbao – które na początku lat 90. nie zostały zmuszone przez rząd do przekształcenia się w sportową spółkę akcyjną w wyniku generowanych strat finansowych.
Gdyby księgowość Osasuny prowadzono wtedy w Excelu, ten niewątpliwie świeciłby się na zielono.
Ezcurra nie potrafił się zresztą pogodzić z rządowym planem ratunkowym dla pozadłużanych po uszy klubów. – Wszystkimi sposobami zwalczał “Plan de Saneamiento” (“plan oczyszczenia”), próbując wytłumaczyć politykom i opinii publicznej, że publiczne wsparcie dla klubów znajdujących się w kryzysie to nic innego, jak kompletnie niezasłużona nagroda dla nich za fatalne zarządzanie i prowadzenie przez lata transferowej polityki ponad swoje realne możliwości. Traktował to jako obrazę dla Osasuny, która tak pieczołowicie dbała o finansową płynność. Jednak jedyne, co udało mu się uzyskać, to zachowanie przez Osasunę dotychczasowego statusu prawnego oraz dofinansowanie na budowę nowej trybuny na Estadio El Sadar – wspomina publicysta
.Gwiazda numer jeden
27-letni Jan Urban trafił zatem w 1989 roku do klubu relatywnie niewielkiego, skromnego, znającego miejsce w szeregu i chętnie promującego wychowanków. Klubu zarządzanego przez ludzi bystrych, lecz ostrożnych aż do przesady. Takich, którzy woleli przegapić trzy pozornie doskonałe okazje na rynku transferowym, niż raz przestrzelić i umoczyć finansowo. Z drugiej jednak strony, Osasuna miała już wówczas na tyle silną pozycję w hiszpańskiej ekstraklasie, że stanowiła całkiem ciekawą opcję dla graczy za cienkich w uszach na Real, “Blaugranę” czy Valencię, ale mimo to mających wielką ochotę, by przeprowadzić się na Półwysep Iberyjski. Fermín Ezcurra nie wzbraniał się bowiem przed zatrudnianiem zagranicznych zawodników. Zimą 1986 roku “Los Rojillos” oficjalnie zerwali z tradycją budowania kadry wyłącznie w oparciu o krajowych graczy – desperacko walczyli wówczas o utrzymanie w La Lidze, zatem prezes wyszedł z założenia, że w trakcie batalii o pozostanie na najwyższym szczeblu rozgrywkowym wszystkie chwyty są dozwolone. No i sprowadził do Pampeluny duńskiego napastnika – Michaela Pedersena.
– Chłopak przyjechał do nas z półamatorskiego klubu w Danii – opowiadał lokalny dziennikarz
Tak czy owak, Duńczyk – dosłownie i w przenośni – przetarł szlaki innym obcokrajowcom. Kilka miesięcy później umowę z “Los Rojillos” zawarł Michael Robinson, reprezentant Irlandii z przeszłością między innymi w Manchesterze City i Liverpoolu. Niedługo potem do Nawarry przeniósł się także Sammy Lee, dwukrotny triumfator Pucharu Europy w barwach “The Reds”. Natomiast w 1988 roku Osasuna wyciągnęła z jugosłowiańskiego FK Rad napastnika Duško Milinkovicia.
Właśnie ten zwrot w stronę Wschodu sprawił, że Ezcurra zwrócił uwagę na Urbana.
“Zawsze gdy zmieniasz środowisko, ludzie w nowym klubie starają się czerpać z twoich doświadczeń. Dlatego Osasuna zaczęła ściągać zagranicznych piłkarzy. Potrzebowali nowych pomysłów, inspiracji taktycznych, stylów piłkarskich. Byliśmy dodatkiem do drużyny złożonej z lokalnych talentów”
Sammy Lee w wywiadzie dla “The Athletic”
Latem 1989 roku transferowym celem numer jeden Osasuny miał być inny gwiazdor zza rozlatującej się żelaznej kurtyny – Ihor Biełanow. Tylko że Hiszpanom koniec końców nie udało się go skusić, laureat Złotej Piłki wolał przenieść się z Dynama Kijów do Borussii Mönchengladbach. Wtedy w Pampelunie w stu procentach skoncentrowano się już na Urbanie, który nie mógł się oczywiście pochwalić równie wielką rozpoznawalnością co reprezentant Związku Radzieckiego, ale nie był też postacią zupełnie anonimową. Regularnie występował w polskiej kadrze, pojechał z biało-czerwonymi na mistrzostwa świata do Meksyku, w barwach Górnika Zabrze trzy razy z rzędu sięgnął po mistrzostwo kraju, a w sezonie 1988/89 zabrzanie solidnie postraszyli też Real Madryt w 2. rundzie Pucharu Europy.
– Technicznie jest lepszy od Robinsona, choć nie ma jego charakteru – analizował trener Osasuny, Pedro Mari Zabalza, na łamach “Mundo Deportivo”. Szkoleniowcowi wpadł też w oko (chyba nawet bardziej) Krzysztof Warzycha z Ruchu Chorzów, lecz na dwa transfery nie mógł liczyć.
– Do Polski, na spotkanie ligowe w Zabrzu, przyjechali z Pampeluny prezes i trener Osasuny. Byli zdeterminowani i przekonani, wiedzieli, że będę wzmocnieniem ich klubu. Jak na tamte czasy i możliwości finansowe, wyłożyli za mnie naprawdę duże pieniądze – najpierw 500 tysięcy dolarów, a po półtora roku kolejne 250 tysięcy dolarów, bo trzeba było przedłużyć kontrakt za czasów, kiedy nie było jeszcze Prawa Bosmana – opowiadał nam sam Urban. – W ogóle nie obawiałem się, że sobie nie poradzę w Hiszpanii. Grałem w europejskich pucharach, grałem na mistrzostwach świata, rozegrałem wiele spotkań z reprezentacją Polski na różnych stadionach, więc absolutnie nie byłem nieprzygotowany. Wprost przeciwnie, byłem gotowy na grę na bardzo wysokim poziomie. Nie bałem się niczego. A już po pierwszym treningu byłem nawet w dwustu procentach przekonany, że Osasuna i liga hiszpańska mnie nie przerosną. Teraz widać, że miałem rację.
Jan Urban
Rzeczywiście, Urban do La Ligi wparował razem z drzwiami, w ekspresowym tempie udowadniając, że warto było na niego postawić. Już w pierwszym sezonie zapracował na reputację jednego z liderów Osasuny, a w drugim jeszcze podkręcił tempo – strzelił 14 bramek w samej tylko hiszpańskiej ekstraklasie, choć nie występował przecież na pozycji numer dziewięć, ale raczej jako cofnięty napastnik, między innymi u boku Cuco Zigandy. To właśnie w trakcie tej kampanii odbył się mecz, który w zasadzie z miejsca zagwarantował Polakowi status legendy “Los Rojillos” – 3o grudnia 1990 Urban wpakował Realowi Madryt hat-tricka na Estadio Santiago Bernabeu, a niepozorna Osasuna powiozła hiszpańskiego giganta na jego terenie aż 4:0. Finalnie pampeluńczycy zajęli czwarte miejsce w rozgrywkach.
Sezon 1990/91 do dziś może uchodzić za najbardziej udany w całych dziejach Osasuny.
Urban: “W Hiszpanii polewali mi wino do obiadu przed każdym wieczornym meczem”
“Los Rojillos” nigdy wcześniej nie byli aż tak mocni. Wysoką klasę potwierdzili zresztą później w Pucharze UEFA, wyrzucając za burtę Slavię Sofia oraz VfB Stuttgart. Choć akurat ich europejska przygoda nie potrwała zbyt długo, bo w 1/8 finału musieli uznać wyższość Ajaxu Amsterdam – późniejszego triumfatora rozgrywek. Urban zapisał na swoim koncie dublet w konfrontacji ze Stuttgartem, prowadząc swój zespół do wyjazdowego triumfu 3:2. Był już wtedy liderem pełną gębą.
– Przypominam sobie moje pierwsze spotkanie z trenerem w Osasunie. Wziął mnie do baru. Piliśmy wino i piwo, bo dla niego to było całkowicie normalne, że zawodnik wypije sobie kufel piwa czy lampkę wina. Nikt nie robiłby z tego żadnej sensacji. Dla mnie to było ogromne zaskoczenie, ale po pewnym czasie zrozumiałem, że to normalne, że to ich kultura życia i bycia. Trzeba było się do tego przyzwyczaić – przyznał Urban, któremu hiszpańska kultura szybko przypadła do gustu. – Mimo że w Polsce piłka też była bardzo popularna i jako reprezentant kraju byłem popularny, to bardziej rozpoznawalny byłem w Hiszpanii. Nawet często zdarzały się sytuacje, że w czasie przesiadki samolotowej we Frankfurcie spotykałem Hiszpanów, którzy podchodzili do mnie z prośbami o autografy. Wówczas w lidze hiszpańskiej mogło grać zaledwie trzech obcokrajowców na drużynę, dlatego też ci obcokrajowcy to byli zawodnicy dużej klasy. Czołowi piłkarze swoich zespołów. I ja też byłem jedną z tych postaci powszechnie znanych i szanowanych. Miałem też okazję grać w meczach charytatywnych w reprezentacji gwiazd ligi hiszpańskiej. Teraz z perspektywy czasu, mając 57 lat, nie muszę się tego wstydzić i troszkę się pochwalę.
Urban zrobił w Pampelunie tak dobre wrażenie, że transfery Polaków do Osasuny wkrótce stały się… no, może nie codziennością, ale z pewnością dochodziło do nich regularnie. Na Estadio El Sadar trafili także Roman Kosecki, Ryszard Staniek i Jacek Ziober, a później także Mirosław Trzeciak.
Ten etap w historii klubu bywa nawet określany przez hiszpańskiej dziennikarzy jako: “Osasuna de los polacos”. Agent piłkarski Iñaki Urquijo, który w reportażu “Relevo” przedstawia samego siebie jako architekta transferu Urbana do Hiszpanii, zwraca przy okazji uwagę na jeszcze jedną kwestię. Jego zdaniem to właśnie sukces wychowanka Victorii Jaworzno na hiszpańskich boiskach był jedną z istotnych inspiracji dla całej fali późniejszych przeprowadzek z Europy Środkowej i Wschodniej na Półwysep Iberyjski. – Dało mi to do zrozumienia, że ten rynki, wobec wyraźnej już wtedy chwiejności ZSRR, trzeba spenetrować – stwierdził Urquijo.
Transfer, do którego nie doszło
Ktoś mógłby jednak zapytać: skoro był tak pięknie, to czemu tak marnie się skończyło? Owszem, Osasuna w 1991 roku zajęła czwarte miejsce w La Lidze, z zaledwie dwoma punktami straty do wicemistrzów z Atletico Madryt. Owszem, Jan Urban imponował swoimi występami, świetnie się spisując w roli podwieszonego napastnika. Tylko że już w sezonie 1991/92 “Los Rojillos” wypadli z krajowej czołówki i z trudem utrzymali się w ekstraklasie. Równie kiepsko wyglądała w ich wykonaniu również kolejna kampania, a w sezonie 1993/94 katastrofy nie udało się już uniknąć – Osasuna zajęła ostatnie miejsce w stawce i z hukiem zleciała do drugiej ligi. Rozgoryczony i skłócony z socios Fermín Ezcurra ustąpił z pozycji prezesa jeszcze przed końcem rozgrywek. – Odchodzę z uwagi na krytykę, nie wyniki sportowe. Historia osądzi moje dokonania – skwitował cierpko. Miał za złe kibicom, że nie doceniają oni jego wieloletnich rządów. Z kolei socios wypominali mu, że zagalopował się w skąpstwie i sprowadził na klub takie kompromitacje jak porażka 1:7 ze Sportingiem Gijon czy 1:8 z Barceloną. – Klub, który przez ostatnią dekadę funkcjonował jako symbol właściwego zarządzania, teraz się zagubił. Być może ta formuła się już wyczerpała – zastanawiało się “Mundo Deportivo”.
Urban w feralnym sezonie 1993/94 grał stosunkowo niewiele, dręczony problemami zdrowotnymi. Dziennikarze z Nawarry przekonują zresztą w wielu artykułach, że Osasuna popadła w rozsypkę w dużej mierze z uwagi na kontuzję Polaka, będącego spoiwem ofensywy “Los Rojillos”. Ale prawda jest taka, że już wcześniej, w sezonie 1992/93, Urban zbierał coraz bardziej przeciętne recenzje swych występów. Nie ma przypadku w tym, że po degradacji były zawodnik Górnika Zabrze spędził kilka miesięcy w drugoligowej Osasunie, a później przeniósł się do Realu Valladolid, który, to prawda, występował w La Lidze, lecz zajął w niej przedostatnią lokatę.
Rozstanie Urbana z Osasuną wywołało na dodatek pewne kontrowersje, ponieważ po spadku napastnik gwarantował, że nigdzie się nie wybiera i pomoże klubowi w walce o powrót do elity. No, ale tego rodzaju deklaracje zazwyczaj brzydko się starzeją w futbolowych realiach.
“Po raz pierwszy w życiu nie wiedziałem, jak wyjść z kryzysu”
Fermín Ezcurra
Summa summarum, bilans Urbana w La Lidze zatrzymał się na 178 występach i 49 trafieniach.
Patrząc globalnie – jest to dorobek dość przeciętny, nic specjalnego. Ale już z polskiej perspektywy te liczby mogą robić pewne wrażenie, bo przecież polscy zawodnicy na ogół nie potrafią na dłużej zakotwiczyć w Hiszpanii. Robert Lewandowski to gość z innej planety, więc nie będziemy go z Urbanem zestawiać, ale tak poza “Lewym”, to ilu graczy znad Wisły osiągnęło i utrzymało przez kilka sezonów status gwiazdy w hiszpańskim zespole? Pewnie Grzegorz Krychowiak, może Roman Kosecki. Tak czy owak, lista jest bardzo krótka. – Janek w Pampelunie nie mógł przejść ulicą spokojnie, ciągle ktoś chciał autograf. Nawet później, gdy pojechałem tam na wakacje – to choć już nie grał w piłkę – nie dało się z nim przejść normalnie po mieście. Jest tam bogiem – zapewnia Ryszard Staniek.
Z pewnością spojrzenie na osiągnięcia Urbana byłoby dziś inne, gdyby występami w Osasunie wyszarpał sobie transfer do jednej z futbolowych potęg Półwyspu Iberyjskiego. Tylko że przebicie się do Realu Madryt czy Barcelony w czasie obostrzeń dotyczących zatrudniania obcokrajowców było po prostu piekielnie trudne.
Co ciekawe, zimą 1991 roku “Mundo Deportivo” aktywnie łączyło Polaka z przenosinami do “Dumy Katalonii”. Dziennikarze Tomas Guasch oraz Andres Astruells na poważnie się zastanawiali, czy Urban pasowałby do taktyki Johana Cruyffa. Z kolei Josep M. Serra zapewniał, że Holender zacznie oficjalnie zabiegać o zatrudnienie Urbana zaraz po tym, jak przedłuży własną umowę z Barceloną. – Teraz nie wypada mi tego komentować – ucinał spekulacje Cruyff. – Ten Polak jest naprawdę świetnym zawodnikiem, ale dla nas liczy się wyłącznie najbliższy mecz – komentował z kolei Michael Laudrup, gwiazdor “Blaugrany”. – Schlebia nam to, że Barcelona interesuje się naszym zawodnikiem, ale w futbolu każdy powinien się skupić na własnej drużynie – złościł się zaś Pedro Mari Zabalza.
I na tym się właściwie skończyło – na plotkach, prasowych rozważaniach, krótkich komentarzach. W końcu temat całkowicie ucichł, a Barcelona – z czterema obcokrajowcami w składzie: Michaelem Laudrupem, Christo Stoiczkowem, Ronaldem Koemanem i Richardem Witschge – sięgnęła w kolejnym sezonie po Puchar Europy. Urban sądzi, że zabrakło mu wówczas sprawnego agenta, najlepiej Hiszpana, który umiejętnie zarządziłby całą sytuacją.
***
Potem Osasuna spuściła z tonu, sam Urban też stopniowo tracił impet, no i szansa na grę w ekipie z europejskiego topu przepadła. Po niepowodzeniu reprezentacji Polski w eliminacjach do Euro 1992 napastnik przestał też otrzymywać powołania na mecze biało-czerwonych. Nie zmienia to jednak faktu, że choćby dziś drużynie narodowej przydałoby się paru takich Urbanów. Czyli graczy, którzy w zagranicznych klubach stanowią nie uzupełnienie wyjściowej jedenastki, ale jej centralny element.
- Nie wątpmy w polskość Tarasa Romanczuka
- Czy Fabrizio Romano wszystkich oszukał?
- Trela: Jak piękną historią będzie mistrzostwo Bayeru Leverkusen?
- Terminarz (nie)prawdę ci powie. Legia w wielkich kłopotach, Lech wciąż z nadziejami?
- Nie powoływałbym Modera na baraże
fot. MARCA / WikiMedia