W świecie, który dostarcza coraz mniej niespodzianek, każde odstępstwo od normy urasta do wielkiej sensacji. Futbol potrzebuje historii pokazujących, że niemożliwe staje się możliwe. To, co lada moment powinno nieuchronnie wydarzyć się w Niemczech – mistrzostwo Bayeru Leverkusen, ma więc niewątpliwy marketingowy powab. Tylko, jak zwykle w takich przypadkach, jest jedno bardzo poważne „ale”.
Nielubiany w całym kraju kolos, z jednej z największych metropolii w kraju i największego oraz najbogatszego landu, który przez jedenaście lat wygrywał z każdym na prawo i lewo, wreszcie upada (w sensie: zajmuje drugie miejsce). Upada niepowalony przez notorycznego pretendenta, drugi wśród najbogatszych klubów kraju, czyli Borussię Dortmund. Ani nie przez trzeci wśród najbogatszych, napędzany pieniędzmi Red Bulla, RB Lipsk. Ale przez klub, który od trzech dekad niczego nie wygrał, który jest synonimem wiecznie drugiego i który kojarzy się z przekazywaną z pokolenia na pokolenie nieumiejętnością szczęśliwego doprowadzania spraw do końca.
Teraz mknie po mistrzostwo, bijąc nietykalne rekordy, grając zapierający dech w piersiach futbol i mając trenera, którego każdy kibic chciałby mieć u siebie. Robi to wszystko w 160-tysięcznym mieście, dziesięciokrotnie mniejszym od Monachium. Dawid, który strzelił w czoło Goliata. Kopciuszek, brzydkie Kaczątko i wszystkie te archetypy przenoszone przez media do świata futbolu razem wzięte. Bayer Leverkusen, co za historia.
To wszystko prawda i nieprawda zarazem. Jak to w modern football, gdzie, nawet gdy gdzieś dzieje się coś naprawdę sensacyjnego, zawsze ma jakieś „ale”. Jak w przypadku mistrzostwa Leicester City, które, owszem, było arcyzaskakujące, ale jednak zostało zdobyte przez jeden z dwudziestu pięciu najbogatszych wówczas klubów świata. Albo jak w przypadku Girony bijącej się w tym roku o mistrzostwo Hiszpanii, co jak najbardziej jest dowodem fantastycznej pracy wykonywanej w Katalonii i wynikiem zupełnie niespodziewanym, ale jednak w obrębie potężnej City Football Group pompowanej pieniędzmi z Bliskiego Wschodu. W świecie wielkiej piłki nie dzieją się po prostu romantyczne historie, w których można się zakochać bez pamięci. Nawet zachwycając się, trzeba wstrzymywać konie. Jak przy radości z gola w erze VAR-u.
Także dlatego chyba już nieuchronne pierwsze mistrzostwo w historii dla Bayeru w niemieckich kręgach okołokibicowskich przyjmowane będzie z raczej umiarkowanym entuzjazmem. Cała liga, cały kraj, wszyscy byli już zmęczeni bezprecedensową dominacją Bayernu. W tym sensie praktycznie każdy, kto nie sympatyzuje z monachijczykami, ucieszy się, jeśli raz nie zostaną mistrzem Niemiec i ich licznik kolejnych tytułów trzeba będzie wyzerować. Mogło też być gorzej. Gdyby dominację Bayernu miał przerwać RB Lipsk, który przecież w niektórych latach kończył ligę bezpośrednio za hegemonem, zdecydowanie nie wywoływałoby to w środowisku radości. Wydaje się jednak, że gdyby tytuł zdobył ktoś w stylu Borussii Dortmund, ogólnokrajowej satysfakcji byłoby więcej. Bo Leverkusen to jednak Leverkusen. Klub z tradycjami, ale wciąż nazywany gdzieniegdzie plastikowym. Oswojony, ale grający wedle innych reguł.
Obojętny klub
Jeśliby spróbować porównać emocje, jakie wywołuje w Niemczech Bayer Leverkusen, do kogoś z polskiego gruntu, najbliżej byłoby chyba do przypadku Zagłębia Lubin. Klubu silnie związanego z wielkim koncernem, który łoży na jego utrzymanie. Z małego miasta, w którym nie bije się rekordów frekwencji na stadionie. Silnie już zakorzenionego na mapie krajowej piłki. Przywołującego wspomnienia dawnych sukcesów i mającego wkład w rozwój futbolu w danym państwie. Niewadzącego nikomu, ale też niewywołującego silniejszych emocji. Gdyby nagle zniknął z ligi, nikt by nie otwierał szampanów, lecz także mało kto uroniłby łzę. Jak podawał w 2022 roku „Sueddeutsche Zeitung”, Bayer był jedenastym wśród najbardziej lubianych klubów Bundesligi. Czyli ani nie był bardzo lubiany, ani bardzo nielubiany. Obojętny.
Jest jednak bardzo wyraźna różnica pomiędzy przypadkami Bayeru i Zagłębia, o której w ostatnich tygodniach przypomina wielu niemieckich kibiców, a także media zajmujące się tematyką okołokibicowską, głównie magazyn „11Freunde”. To od Bayeru zaczęła się pod koniec lat 90. kłótnia, która w niemieckim futbolu zdaje się nie mieć końca, a wręcz przybiera na sile. Gdy wówczas Niemiecki Związek Piłki Nożnej dopuszczał po raz pierwszy możliwość przekształcania sekcji piłkarskich klubów w spółki akcyjne, w ramach zabezpieczenia ich jako dobra kulturowego, wprowadził obostrzenie pozwalające prywatnemu kapitałowi przejąć maksymalnie 49% głosów w spółce. Powstała w ten sposób zasada 50+1.
Lex Leverkusen
Jedynym klubem, który jej wówczas nie podlegał, był Bayer Leverkusen, już w 1904 roku założony jako klub fabryczny i jako taki od 1979 roku nieprzerwanie grający w Bundeslidze. Dopuszczono więc wyjątek dla przypadku, w którym dana firma „w sposób znaczny” finansuje funkcjonowanie klubu nieprzerwanie przez przynajmniej dwadzieścia lat. Był to zapis stworzony typowo pod Bayer i został nazwany „lex Leverkusen”. Tyle że w przyszłości skorzystały z niego także VfL Wolfsburg i TSG Hoffenheim. RB Lipsk formalnie nie jest i nigdy nie był wyjątkiem od zasady 50+1, ale gdyby przypadki Bayeru, Volkswagena i firmy SAP, należącej do Dietmara Hoppa, byłego właściciela Hoffenheim, nie były możliwe, Red Bull też pewnie trzymałby się z dala od inwestowania w niemiecki futbol. Leverkusen w pewnym sensie otworzyło więc puszkę Pandory. Stworzyło furtkę, przez którą przeszło jeszcze kilka innych klubów.
Te tematy są ostatnio w Niemczech żywe, bo scena kibicowska zjednoczyła się, protestując przeciwko sprzedaży przez DFL, spółkę zrzeszającą kluby Bundesligi i 2. Bundesligi, części udziałów firmom inwestycyjnym. Opór był na tyle zaciekły, że władze ligi zdecydowały się wycofać z umowy. Podobnie jak w przypadku rozgrywania meczów w poniedziałki, głos trybun został wysłuchany. A teraz piłkarskie Niemcy zastanawiają się, czy kibice nie pójdą za ciosem i nie będą wysuwali dalszych żądań. Przy okazji niedawnego meczu Eintrachtu Frankfurt z Wolfsburgiem miejscowi fani protestowali dalej. Tym razem przeciwko obecności klubów nieprzestrzegających zasady 50+1. Nawet ćwierć wieku występów Wolfsburga w Bundeslidze nie sprawiło, że nikomu już nie przeszkadza.
Większy margines błędów
Także spowodowane pandemią problemy finansowe różnych klubów nasiliły tematykę wokół 50+1 i równości szans. Od 2016 roku DFL regularnie publikuje bilanse finansowe klubów dwóch najwyższych lig. Bayer czy Wolfsburg zwykle wychodzą w nich na zero. Nie ma tam świecących na jaskrawoczerwono długów, które wpływają na politykę personalną innych klubów. Kiedy pandemia ciężko dotknęła finanse Borussii Moenchengladbach, klub obsunął się z poziomu fazy pucharowej Ligi Mistrzów do środka tabeli Bundesligi. Kiedy Kolonii zaczęło brakować pieniędzy, musiała sprzedawać, kogo tylko się da, nikogo nie kupując i teraz walczy o przetrwanie. Inni, chcąc dźwignąć się po spadkach, muszą kilka razy oglądać każdego wydanego eurocenta. VfB Stuttgart jest na dobrej drodze, by awansować do Ligi Mistrzów, ale po dwóch degradacjach z ostatniej dekady i tak nie pozwala sobie na luksusy. Kilkanaście klubów w lidze gra według rynkowych zasad, w których nie mogą mylić się na rynku transferowym bez konsekwencji, a brak awansu do europejskich pucharów oznacza budżetowe cięcia. Kilka innych, w tym Bayer, może się tym nie przejmować.
Oczywiście, że w Wolfsburgu czy Bayerze pracują ludzie, którzy wiedzą, że cierpliwości firm-matek nie można nadwyrężać i też starają się, by kluby wychodziły na zero, albo nawet na siebie zarabiały. Ale jeśli nie wyjdzie, konsekwencje są znacznie mniej poważne niż w innych miejscach. Bo chemiczny koncern Bayer czy motoryzacyjny Volkswagen zawsze mogą zasypać dziurę budżetową. Są zresztą podejmowane próby, by jakoś tę przewagę ograniczyć. Pojawiała się propozycja, by można było zasypać dziurę tylko do określonej wysokości, a powyżej niej płaciłoby się coś w rodzaju „podatku od luksusu”. Proponowane kwoty były jednak śmieszne, jak na realia, w których funkcjonują kluby z tego poziomu.
W Polsce nie do końca łatwo poczuć, w czym rzecz, bo tutaj każdy orze, jak może. Ktoś ma za sobą KGHM, czy PGE, czyli państwowe spółki, komuś dziurę budżetową zasypie Comarch, Michał Świerczewski albo inny magnat, ktoś inny potrzebuje udać się po dotację do urzędu miasta. Jeśli byłeś sobie w stanie załatwić lepsze wsparcie, znaczy, że lepiej gospodarujesz. Punkt dla ciebie. W Niemczech czternaście klubów gra według tych samych zasad, a cztery według trochę innych. Wolfsburg i Bayer dostały na to specjalne zgody, Hoffenheim niby od końca zeszłego roku „wróciło” do grona klubów 50+1, ale Dietmar Hopp na pewno w razie potrzeby by mu pomógł, a Lipsk jawnie obchodzi obowiązujące innych przepisy. I głosy, które o tym przypominają, co jakiś czas się podnoszą.
Dobra praca, ale…
Na razie tylko jeden z klubów o specjalnym statusie zdołał zdobyć mistrzostwo Niemiec: VfL Wolfsburg w 2009 roku. Za tamtym sukcesem nie poszło jednak nic więcej. W Bayerze niewątpliwie od dekad wykonują bardzo dobrą sportową pracę – w latach 90. lepiej niż ktokolwiek inny znajdowali talenty w Ameryce Południowej, teraz też zmontowali jedną z najciekawszych drużyn w Europie, mając czwarty budżet płacowy w lidze. Są też jednak przykłady takie, jak kupiony latem Nathan Tella, który kosztował 23 miliony euro i na razie trzy razy wyszedł w tym sezonie Bundesligi w podstawowym składzie. Większość pozostałych klubów w lidze nie ma komfortu kupienia sobie rezerwowego za ponad 20 milionów. I nie ma go nie dlatego, że gorzej obracało pieniędzmi, którymi dysponuje, ale dlatego, że nie mogło wciągnąć na pokład globalnego koncernu rekompensującego ewentualne pomyłki na rynku transferowym.
Fernando Carro, hiszpański prezes Bayeru, paradoksalnie od lat jest jednym z tych działaczy, którzy najbardziej otwarcie w niemieckim środowisku apelują o zniesienie zasady 50+1. Dąży więc de facto do zlikwidowania niesprawiedliwej przewagi swojego klubu i zrównania szans w taki sposób, żeby każdy klub mógł zostać przejęty przez wielki koncern farmaceutyczny. Takie nawoływanie do szerszego wpuszczenia do niemieckiego futbolu inwestorów działa na sporą część tamtejszego środowiska jak płachta na byka, co też nie przysparza Bayerowi Leverkusen nowych sympatyków.
Z tych względów sensacyjnemu tytułowi mistrzowskiemu tego klubu towarzyszyłyby u części środowiska mieszane uczucia. Szacunek wobec trenera Xabiego Alonso, podziw wobec piłkarzy, którzy w świetnym stylu pędzą po wielki sukces, walczyłby z poczuciem, że gdyby nie wyjątek od zasady 50+1, może wielu z nich nigdy nie wylądowałoby w Leverkusen. Zerwanie z łatką Vicekusen będzie więc postrzegane jako romantyczna historia tego sezonu głównie za granicą. W Niemczech, czyli najbardziej konserwatywnym w kwestiach piłkarskich środowisku w Europie, zostanie to raczej uznane za dowód, do jakiego miejsca zabrnął współczesny futbol: dominację globalnego superklubu da się zakończyć tylko przy wsparciu globalnego superkoncernu.
WIĘCEJ O NIEMIECKIM FUTBOLU:
- Antifa zaatakowała polskich piłkarzy w Niemczech. “Nazwali nas nazistami”
- Niepokonani, Niezwyciężeni, Invincibles. Czy Bayer dołączy do elitarnego grona?
Fot. Newspix