Legia Warszawa ma wielką szansę, by po raz pierwszy od trzydziestu trzech lat rozegrać wiosną więcej niż jeden dwumecz w europejskich pucharach. Obecne Molde wydaje się rywalem jak najbardziej będącym w zasięgu wicemistrzów Polski, zwłaszcza że ma przerwę między sezonami i od dwóch miesięcy nie rozgrywało spotkań o stawkę, a ligę zaczyna dopiero 1 kwietnia. Historia starć polsko-norweskich sugeruje jednak, by nastawić się na bardzo zaciętą rywalizację, w której na koniec może decydować jeden gol lub nawet rzuty karne. W XXI wieku tylko dwa razy dwumecze z przedstawicielem Eliteserien kończyły się inaczej.
Pierwszy raz miało to miejsce na przełomie lipca i sierpnia 2009 roku, gdy Lech Poznań w kwalifikacjach do Ligi Europy w praktyce przesądził o swoim awansie już po pierwszym boju z Fredrikstad. “Kolejorz” zdemolował przeciwnika na jego terenie, wygrywając aż 6:1. Trzy asysty po rzutach rożnych zanotował Semir Stilić. Bramkarz i obrońcy gospodarzy byli rozbici do tego stopnia, że pozwolili na oddanie bezstresowego strzału głową z bliskiej odległości nawet Sławomirowi Peszce, w przypadku którego wzrost należał do jednego z ostatnich punktów na liście atutów.
A trzeba dodać, że Lech wcale nie grał z jakimiś totalnymi ogórkami. W składzie Fredrikstad znaleźlibyśmy kilku reprezentantów Norwegii i Celso Borgesa, który zaczynał swoją przygodę z europejskim futbolem. Z czasem zrobił naprawdę poważną karierę, będąc przez kilka lat podstawowym zawodnikiem Deportivo La Coruna w Primera Division. Dziś to legenda kostarykańskiej piłki. Nikt nie rozegrał więcej meczów dla tamtejszej kadry niż on (162).
Szkoda jedynie, że poznaniacy ewidentnie pofolgowali sobie w rewanżu i przy Bułgarskiej przegrali 1:2. Stiliciowi pozostała satysfakcja, że znów asystował po rzucie rożnym (beneficjentem Robert Lewandowski).
Pięć goli Legii z mocnym Bodo/Glimt
Efektowny bramkowo awans cztery lata temu wywalczyła także Legia, choć w przypadku konfrontacji z Bodo/Glimt trudno mówić o gładkim przebiegu rywalizacji. Wszyscy w Polsce nastawiali się na bardzo trudne mecze, wiele pisano o niesamowitym rozwoju Bodo, dlatego końcowe 5:2 w dwumeczu stanowiło naprawdę pozytywne zaskoczenie, zwłaszcza gdy spojrzy się na dalsze dokonania Norwegów z tego samego sezonu. W fazie grupowej Ligi Konferencji potrafili zremisować na stadionie Romy, a u siebie rozgromić ją 6:1. Później wyeliminowali Celtic i AZ Alkmaar, by odpaść dopiero w ćwierćfinale na biorącej rewanż Romie. Aż trudno uwierzyć, że z taką ekipą poradziła sobie Legia, która kilka miesięcy później znajdowała się na dnie tabeli Ekstraklasy.
W Bodo “Wojskowi” bardzo dobrze zaczęli. Mahir Emreli w debiucie zdobył dwie bramki, a dwa gole wypracował Kacper Skibicki, aktualnie zaledwie rezerwowy w pierwszoligowym GKS-ie Tychy. Jakże szybko potrafią się zmieniać losy niektórych zawodników…
Gospodarze stworzyli sobie sporo sytuacji, dominowali, wynik znajdował się na pograniczu, ale Legia wygrała zasłużenie. W rewanżu żółto-czarni na początku byli groźni (Erik Botheim zmarnował wyśmienitą okazję), ale gdy pod koniec pierwszej połowy Luquinhas po solowej akcji dał prowadzenie drużynie Czesława Michniewicza, zeszło z nich powietrze. Po przerwie jeszcze próbowali, mieli nawet poprzeczkę, jednak Legia raczej skutecznie trzymała ich na dystans, a w doliczonym czasie dobiła. Mistrz Norwegii ograny po dwóch zwycięstwach – miało to swoją wymowę.
Koszmar z Valerengą
Wszystkie pozostałe polsko-norweskie dwumecze z tego wieku były na ostrzu noża i nie zawsze kończyły się dla nas szczęśliwie. Dla wielu kibiców Wisły Kraków – i nie tylko – do dziś traumą jest potknięcie z Valerengą Oslo w eliminacjach Pucharu UEFA zaledwie sezon po pamiętnych spotkaniach z Parmą, Schalke i Lazio.
Bolesnym zejściem na ziemię było już bezdyskusyjne odpadnięcie z Anderlechtem w walce o Ligę Mistrzów (1:3, 0:1), który na tle wspomnianych przed chwilą marek nie jawił się jako rywal z nie wiadomo jak wysokiej półki. Dały jednak o sobie znać osłabienia kadrowe z letniego okienka. Ofensywa “Białej Gwiazdy” uszczupliła się o Kamila Kosowskiego, Marcina Kuźbę i zawieszonego za transferową samowolkę Kalu Uche. Fakt, iż wreszcie do pełni zdrowia powrócił Tomasz Frankowski nie rekompensował w pełni tych osłabień, a nowi skrzydłowi w osobach Brasilii i Damiana Gorawskiego to po prostu nie był ten poziom. Niedoświadczony Łukasz Nawotczyński w obronie i Adam Piekutowski w bramce także nie podnosili jakości na swoich pozycjach.
W Oslo Wisła mogła jeszcze mówić o pechu. Stworzyła kilka sytuacji, dwukrotnie obijała obramowanie bramki. Henryk Kasperczak miał wtedy pretensje do dziennikarzy, że wytworzyli zbyt luźną atmosferę wokół tego dwumeczu. – Wynik jest pozytywny. Mecz rewanżowy gramy u siebie i szkoda byłoby zaprzepaścić dużą szansę awansu. Nie wolno jednak lekceważyć przeciwnika i w tej sprawie mam duże pretensje do mediów. Szukały one łatwizny w tym przeciwniku – że nie umie grać w piłkę, jest bardzo słaby. Trzeba w przyszłości być ostrożniejszym! Powiedziałem wam w przeddzień meczu, że wcale łatwo nie będzie, że Valerenga ma interesujący styl i jest ruchliwym zespołem. Więc, panowie, będziecie się lepiej przygotowywać do rewanżu, ale my, w sztabie szkoleniowym, również. Musimy być mocni na sto procent – komentował na konferencji prasowej.
W Krakowie Valerenga jeszcze bardziej skupiła się na murowaniu dostępu do własnej bramki i dobrze jej to wychodziło. “Biała Gwiazda” praktycznie nie stwarzała sobie sytuacji i również w dogrywce waliła głową w mur. W serii rzutów karnych zawiedli ci, którzy w największym stopniu powinni udźwignąć strzelecką presję, czyli Tomasz Frankowski i Mirosław Szymkowiak. Goście ze Skandynawii pomylili się tylko raz i świętowali niespodziewany awans.
Frankowski nie dowierzał
Tak tamte chwile w biografii napisanej z Piotrem Wołosikiem “Franek. Prawdziwa historia łowcy bramek” wspominał Frankowski:
“Nigdy nie grałem przeciwko Norwegom. W ogóle Wisła za moich czasów miała niewiele okazji, by zmierzyć się ze Skandynawami. Był to dla nas trochę obcy futbol. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie traktowaliśmy Valerengi z lekkim przymrużeniem oka, ale przygotowywaliśmy się do dwumeczu poważnie. Nie mieliśmy jednak wątpliwości, że jesteśmy lepsi. I trochę rozdrażniły nas wypowiedzi Norwegów, że trafili na traktorzystów z Polski.
11 godzin podróżowaliśmy do Oslo. Jak na XXI wiek była to niezwykła wyprawa. Najpierw pociągiem, później dwoma samolotami, a na koniec autokarem. Gdyby to była Liga Mistrzów, pewnie latalibyśmy czarterami…
(…) Pierwsze spotkanie w Oslo potwierdziło, że jesteśmy lepsi. Skończyło się co prawda 0:0, ale był to wynik szczęśliwy dla Valerengi. Pater trafił w słupek, Cantoro w poprzeczkę. I ja zmarnowałem dogodną sytuację. Jednak po wyjazdowym remisie o rewanż byliśmy spokojni, tym bardziej że w lidze akurat pewnie załatwiliśmy Lecha Poznań 4:2. Nie bardzo więc wiem, jak wytłumaczyć naszą niemoc w krakowskim rewanżu. Silne chłopy z Valerengi nastawiły się na remis. Nie w głowie im było atakować, nie stworzyli połowy okazji. Cel jednak osiągnęli. Dociągnęli do karnych. Spudłowałem ja, spudłował Mirek Szymkowiak. Odpadliśmy. Szok”.
Kilka kontuzji i wirus, który osłabił paru zawodników to w takich okolicznościach nie mogło być usprawiedliwienie.
Rozczarowanie z Rosenborgiem, wymęczony awans z Molde
Olbrzymim niedosytem zakończyły się również spotkania Legii z Rosenborgiem z lata 2012. Stawką był awans do fazy grupowej Ligi Europy. Siłą rzeczy nawiązywano do historii. Jesienią 1995 kluby te grały ze sobą w grupie Ligi Mistrzów. Legia u siebie wygrała 3:1 (dwa piękne gole Leszka Pisza), ale w rewanżu została zdemolowana 0:4, fatalnie prezentując się w defensywie.
17 lat później “Wojskowi” mogli czuć znacznie mniej respektu do przeciwnika. Przy Łazienkowskiej skończyło się 1:1 i ten wynik bardziej cieszył ekipę przyjezdnych, która dopiero w końcówce przejęła inicjatywę. Legia za mało z tego meczu wycisnęła, powinna strzelić więcej goli. W Trondheim przez ponad godzinę sprawy układały się po jej myśli. Po świetnym strzale Danijela Ljuboi prowadziła, a w 67. minucie Serb omal nie podwyższył wyniku, obijając poprzeczkę po zaskakującym kopnięciu z dystansu. Niestety, po chwili Rosenborg wyrównał po stałym fragmencie. W końcówce Dominik Furman niefrasobliwie wybijał piłkę, Mikel Diskerud fantastycznie przymierzył z powietrza i to gospodarze mieli awans. Rzutem na taśmę mógł wyrównać Michał Żyro, ale trafił w przeciwnika, który już leżał na ziemi. Szkoda, to było do wygrania.
Co do Molde, dekadę temu Legia już mierzyła się z tym przeciwnikiem i ostatecznie go przeszła, ale ledwo, ledwo – po dwóch remisach. W Norwegii zawodnicy Ole Gunnara Solskjaera prezentowali się znacznie lepiej i mogli sobie pluć w brodę, że Dusan Kuciak ledwie raz wyciągał piłkę z siatki. Bardzo dobrze prezentował się późniejszy niewypał transferowy stołecznego klubu Daniel Chima Chukwu, imponujący siłą i dynamiką. “Wojskowi” uratowali wynik dzięki przebojowej akcji Tomasza Brzyskiego, który idealnie dośrodkował do niepilnowanego Wladimera Dwaliszwilego. Rewanż był partią szachów. Grunt, że z pomyślnym zakończeniem, 0:0 wystarczyło.
Lech dwa razy lepszy
Lech Poznań o jednego gola był lepszy w dwumeczach z Haugesund (sezon 2017/18) i ubiegłorocznym z Bodo. Z Haugesund spodziewano się łatwiejszej przeprawy, tymczasem w pierwszym spotkaniu gospodarze w pewnym momencie prowadzili już trzema bramkami. “Kolejorz” w ostatnim kwadransie się spiął, dwa razy ukąsił i przed spotkaniem domowym znajdował się w niezłym położeniu. Przed własnymi kibicami wygrał 2:0, dopiero w doliczonym czasie postawił kropkę nad “i”, ale sama gra wyglądała więcej niż dobrze, goście otrzymali najniższy wymiar kary. Jedynym problemem była kontuzja stawu skokowego Darko Jevticia, który nieco wcześniej wspaniałym strzałem z rzutu wolnego zaskoczył ogólnie znakomicie dysponowanego Pera Kristiana Bratveita.
Rok temu Lech przeszedł Bodo jednym jedynym golem. Wiadomo było, że to już nie ta klasa rywala co wcześniej, sporo zawodników odeszło, ale nadal poprzeczka wisiała dość wysoko. Wciąż imponowała statystyka pucharowych meczów domowych Bodo: z poprzednich dziewiętnastu wygrało aż 16, a tylko Arsenalowi w tym okresie udało się tam nie stracić gola.
Nic więc dziwnego, że bezbramkowy remis odbieraliśmy jako dobry znak. Mecz był zamknięty, jedni i drudzy prawie nie mieli sytuacji – nie licząc tej Filipa Marchwińskiego, którą należało wykorzystać. Tak czy siak, udało się przetrwać z godnością. W Poznaniu przesądziła wrzutka Pereiry i skuteczny strzał Ishaka. Bodo napędziło stracha Lechowi na początku drugiej połowy, wyborną okazję zmarnował Hugo Vetlesen, dziś będący klubowym kolegą Michała Skórasia w Club Brugge. Udało się zachować czyste konto i pisać ciąg dalszy pięknej historii w starciach z Djurgarden, aż do ćwierćfinałowych bojów z Fiorentiną, w których przez chwilę zanosiło się na sensację, gdy “Kolejorz” prowadził już 3:0 we Florencji.
Siedem dwumeczów w XXI wieku: pięć razy górą byliśmy my, dwa razy Norwegowie. Budujący jest fakt, iż w czterech ostatnich parach awansował polski przedstawiciel. Mamy nadzieję, że Legia podtrzyma tę passę. Jeśli się uda, postaramy się nie narzekać, nawet gdyby chodziło o przejście dalej w podobnym stylu jak 11 lat temu.
CZYTAJ WIĘCEJ O MECZU MOLDE – LEGIA:
- Jak Jo Nesbo nie został wielkim piłkarzem Molde [REPORTAŻ]
- Polacy nie są dyskryminowani. Legia w Molde nie pobrudzi butów
- Legia może iść śladami Lecha, ale droga wydaje się bardziej kręta
Fot. Newspix