Juergen Klopp nie odchodzi z Liverpoolu dlatego, bo się z kimś pokłócił, bo jest za słaby, bo ma nagraną robotę gdzie indziej i The Reds przestali się wydawać tak fajni, skoro nowy pracodawca zapłaci dużo więcej. Nie, Klopp odchodzi, ponieważ jest zmęczony. I ładne to, i trochę smutne.
Ładne, gdyż przecież bardzo rzadkie w futbolu, kiedy trener może odejść na własnych warunkach. Przeważnie dostaje kopa w dupę, gdy wyniki przestają się zgadzać – legenda, nie legenda, trudno, musi odejść. Nawet jeśli płaczą zwalniający, nawet jeśli płacze zwalniany, efekt jest jeden: zwolnienie.
Żeby nie szukać daleko, jeszcze w listopadzie poprzedniego roku, Union żegnał się z Ursem Fischerem. Szkoleniowiec zaprowadził klub z 2. Bundesligi do Ligi Mistrzów, ale w tym sezonie kompletnie przestało mu żreć i wyleciał. Na pewno później niż ktokolwiek inny w takim momencie (po 14 spotkaniach bez wygranej), lecz jednak.
Jesteś legendą, ale to jest karton, w który zapakujesz swoje rzeczy.
Kapitalnie, że Klopp – znów – tego losu uniknął. Mógł spokojnie dojrzeć do tej decyzji, a potem usiąść przed kamerą i opowiedzieć, dlaczego to robi. Wszystko na swoich warunkach. Tak samo jak w Mainz, które zmieniał na Borussię, tak samo jak w Borussii, kiedy uderzał w podobne tony.
Mówił: – Nie było to planowane, czy zamierzone. Po prostu poczułem, że nadszedł odpowiedni moment i nie jestem już chyba odpowiednim człowiekiem na tym miejscu. Nie mam żadnych innych propozycji i nie to mną kierowało. Nie wiem, czy podejmę pracę po tym sezonie. Może najpierw trochę odpocznę.
Borussia jednak notowała wówczas słaby sezon, skończyła rozgrywki ledwie na siódmym miejscu, a Liverpool to lider i naturalnie może zostać mistrzem Anglii. Wtedy też czuło się, że BVB doszło do ściany, Bayern był po prostu za mocny i Klopp potrzebował innego wyzwania.
Niemniej nikt go nie wyganiał, nie zwolnił. To wielkie szczęście i podkreślenie klasy trenera, że nie jest przymusowo żegnany. Ale właśnie: można się zmęczyć, co mówi też smutną prawdę o tym zawodzie.
Klopp prowadził Mainz od lutego 2001 roku do czerwca 2008. Od lipca 2008 do czerwca 2015 kierował Borussią. A od października tegoż roku siedział już na ławce Liverpoolu. Daje to 23 lata pracy bez większych pauz – oczywiście były przerwy między sezonami, chwilka odpoczynku między BVB a The Reds, ale jednak mało. Tym bardziej jeśli pamiętać, że Anglicy napieprzają w piłkę bez opamiętania i zima wcale nie jest okresem ładowania baterii.
Guardiola zrobił sobie rok fajrantu po Barcelonie, Klopp nie, pewnie też dlatego, że zwyczajnie nie mógł. Co innego rozbić bank z Blaugraną, co innego notować bardzo dobre wyniki z Mainz i Borussią Dortmund. Może Liverpool jeszcze by kiedyś zajechał po Niemca, a może nie? Właściwie musiał wsiąść do tego pociągu, by dojechać na stację najlepszych trenerów świata. Cholera wie, jakby się to potoczyło, gdyby nie objął Liverpoolu. Klubu z problemami, ale dalej Liverpoolu.
Zresztą – te 23 lata ciągłej pracy to tylko część prawdy, przecież Klopp wcześniej grał jeszcze w piłkę. Ostatni mecz jako zawodnik miał 25 lutego 2001, a pierwszy jako trener seniorskiej drużyny trzy dni później. Wiadomo, że nie był wybitnym zawodnikiem, ale też nie mówmy, że na poziomie 2. Bundesligi przez tyle lat można grać dzięki trójce z WF-u. Swoje Niemiec musiał poświęcić, a potem nie miał czasu na jakąś przerwę, kursy trenerskie, dłuższe chwile z rodziną. Nie – najpierw kierat piłkarza, potem kierat trenera.
Nic więc dziwnego, że teraz mówi: – Nie chcę być za stary na normalne życie. Dawałem z siebie 1000%, właściwie tylko wtedy możesz osiągnąć moim zdaniem sukces. Całe swoje życie oddawałem pracy tutaj. Przyszedłem jako normalny gość. Cały czas nim jestem. Ale od dłuższego czasu nie żyję normalnym życiem. Nie chcę czekać, by być za starym na normalne życie.
Facet w czerwcu skończy 57 lat, a można powiedzieć, że 3/4 tego czasu jest w trasie. Ktoś stwierdzi – to właściwie normalne, inni ludzie też nie pracują ledwie jednej dekady, a potem fajrant. Ktoś inny doda – sam tak wybrał, zresztą ta droga doprowadziła go do bycia milionerem, więc chyba nie tak najgorzej.
Jedno i drugie: prawda. Ale że może być zmęczony: też prawda.
Nie trzeba tłumaczyć, że praca trenera to nie jest robota 8-16, bo ciągle żyje się drużyną, myśli, co można usprawnić, co poprawić, jak zagrać kolejny mecz. Że nie jest to robota stacjonarna, gdyż – szczególnie na tym poziomie – wyjazdy są wręcz ciągłe. Że nie jest to praca mało stresująca, ponieważ populizmy na bok i czuje się presję tysięcy kibiców, obserwatorów, którzy tydzień w tydzień chcą jednego – zwycięstwa.
Tak wieloletnie balansowanie między pracą a rodziną jest cholernie wymagające. Jacek Magiera mówił u nas: – Znam przypadki kolegów, którzy zostawiali swoje rodziny, wyjeżdżali zarabiać raczej niewielkie pieniądze – chodziło o poziom I lub II ligi – i ich związki się rozpadały. Potracili żony, nie mają kontaktu z dziećmi i dziś bardzo tego żałują. Czerwona lampka zapalała się jednak za późno, pewnych rzeczy nie dało się odbudować. Słyszałem historie trenerów, którzy już po tygodniu ruszenia w Polskę mieli pierwsze trudne rozmowy z żonami, sfrustrowanymi, że zostały same z dziećmi i wszystko jest na ich głowie. Kobiety mają znacznie większe potrzeby relacyjne niż mężczyźni, nie wolno o tym zapominać. Po miesiącu taki trener nie potrafił już odebrać telefonu od żony w trakcie dnia, bo ciągle miał dodatkowe zajęcia. Wieczorem dochodziło do awantury przez telefon, więc otwierał butelkę wina. Najpierw jedną, z czasem dwie, tak dzień w dzień i w końcu się rozpił. To nie jest dobre w żadnym aspekcie, bo żeby wydajnie pracować, najpierw trzeba mieć spokój w domu, mieć odskocznię, mieć dzieci, które pozwalają w danej chwili poświęcić się im bez reszty.
To nie dla wszystkich. Tomasz Łapiński w rfbl.pl stwierdzał: – Praca trenera wymaga zaangażowania przez 24 godziny na dobę. Gdybym przyjął taką ofertę, musiałbym odłożyć literaturę, film i fotografię. A ja za bardzo lubię te swoje zainteresowania, żeby z nich rezygnować.
Ktoś z wyższego poziomu? No to Arsene Wenger: – Bardzo zaniedbałem wszystkich ludzi wokół mnie. Piłka to żar, który uzależnia człowieka, ciągła adrenalina, która odwodzi go od bliskich.
Naturalnie nie chodzi o to, że załamywać ręce nad Kloppem i zbierać pół planety, by głaskać go po głowie, ale po prostu zrozumieć: jest zmęczony, ma prawo być zmęczony i ma prawo odejść. Nawet jeśli skusi się na reprezentację Niemiec, będzie to zupełnie inne zadanie, wolniejsze, jednak mniej obciążające niż codzienna młócka.
Cokolwiek postanowi, pozostaje życzyć dobrych wyborów i naładowania baterii. No i egoistycznie: powrotu, bo futbol bez Kloppa będzie uboższy.
WIĘCEJ O ANGIELSKIEJ PIŁCE:
- Oficjalnie: Kalvin Phillips spędzi wiosnę w Londynie
- Berbatov o Antonym: Oglądanie go w akcji jest frustrujące
- Jota nie zagrzeje długo miejsca w Arabii? Zimą może wrócić do Europy
Fot. Newspix