Reprezentacja Polski jest kadrą bólu. Nie zasługuje na Euro 2024. W najsłabszej grupie eliminacyjnej, jaką tylko mogła wylosować, wygrała dokładnie tyle meczów, ile przegrała. Strzeliła dokładnie tyle goli, ile straciła. To oczywista kompromitacja. Wyśpiewywana podczas meczu z Czechami nudna jak flaki z olejem przyśpiewka „Jeszcze jeden” brzmiała na Stadionie Narodowym jak obelga.
Na loży prasowej uciąłem sobie pogawędkę z Andrzejem Janiszem. – Boli, gra tej reprezentacji autentycznie boli, nie da się tego oglądać – krzywił się legendarny komentator. I ja też się krzywiłem. Po ostatnim gwizdku Polacy najpierw padli zrezygnowani na murawę, następnie na środku boiska stanęli w kółku, żeby na końcu całkowicie zasłużenie zebrać gwizdy. Wynik spotkania z Czechami można było rozlosować.
Czesi chyba byli bliżsi zwycięstwa. Postraszył z dystansu Doudera, Zima mógł trafić z piątego metra, Coufal siał zagrożenie ze stałych fragmentów gry. Grali przy tym słabo, bardzo słabo, oczy bolały. Zaliczyli zaledwie sześćdziesiąt osiem procent celnych podań przy niskim, 39-procentowym posiadaniu piłki. Są w kryzysie. Wcale nie mniejszym niż ten polski. Posada Jaroslava Silhavy’ego wisi na włosku. 61-letni selekcjoner najpewniej straci pracę. Niezależnie od tego, czy na Euro awansuje, czy na Euro się nie dostanie.
Polska się dostosowała. Kiepsko wyglądała w ataku pozycyjnym. Słabo wychodziły jej dośrodkowania. Jak to w tych eliminacjach: bez impetu, bez polotu, bez pomysłu. Gola na 2:1 tym swoim lobem mógł strzelić Lewandowski, w samej końcówce futbolówka po dośrodkowaniu Grosickiego wylądowała na głowie Bednarka, ale… Biało-Czerwoni nie zasłużyli na zwycięstwo.
„Styl?” , żachnął się Probierz, kiedy rozmawialiśmy po jego prezentacji w roli selekcjonera. Od czasów jego wspaniałej “Dośrodkovii” oczywiste jest, że na to słowo reaguje w najlepszym razie alergicznie, w najgorszym – ze złością i obrzydzeniem. Najważniejsze są dla Probierza wyniki. Dla Lewandowskiego i spółki – też. Manifest takiego stanu rzeczy wygłosili rok temu, przed mundialem w Katarze. Gdy nie grali pięknie, ale przynajmniej wygrywali, mogli grać święte krowy, krzywdzone przez kolejnych selekcjonerów, którzy nie potrafią wykorzystać drzemiącego w nich olbrzymiego potencjału. Od roku wygrywają rzadziej, niż przegrywają i remisują. Nie ma alibi.
Za kadencji Jerzego Brzęczka rządziło poczucie fałszywie pojmowanej martyrologii. Wyimaginowanego męczeństwa narodu. Za rządów Paulo Sousy zapanował kult naiwnej wiary. Wrócił staropolski slogan naszej kopanej: nikt ci tyle nie da, ile tu się obiecuje. Za panowania Czesława Michniewicza krzywił się narodowy grzech „niedasizmu”. Grajkowie z topowych lig kontynentu wmówili sobie, że nie potrafią grać w piłkę. Za władzy Fernando Santosa martyrologia, wiara i „niedasizm” skumulowały się w znaczniej mniej wymyślną formę: ból.
Ból to stan aktualny.
Ta drużyna jest poturbowana, potłuczona, obolała. Jej rozpad postępuje od jakichś pięciu lat. Na konferencji prasowej spytałem Probierza, czy jest zadowolony z występu Polaków. Chwalił zespół za charakter. Z gry też był całkiem zadowolony. No tak, skutkiem ubocznym bólu może być niezdolność do przytomnego diagnozowania rzeczywistości.
W listopadzie 2023 roku jest beznadziejnie. Po prostu beznadziejnie. Beznadziejna jest gra i beznadziejne są wyniki. Beznadziejnie kopią liderzy tej kadry. I beznadziejnie sekundują im postacie drugoplanowe.
Na koniec totalnie przegranych eliminacji nasuwać może się tylko cytat z „Lalki”: “Pluń na wszystko, co minęło: na własną boleść i na cudzą nikczemność… Wybierz sobie jakiś cel, jakikolwiek i zacznij nowe życie.”
CZYTAJ WIĘCEJ O MECZU Z CZECHAMI:
- Jesteśmy słabi. Smutny koniec smutnych eliminacji
- Nicola Zalewski. Jedyny, którego można pochwalić [NOTY]
Fot. FotoPyk