Mecz Legii z Zrinjskim okazał się być tą starą płytą, którą każdy przesłuchał dziesiątki razy, dlatego trudno się czymś zaskoczyć. Nie zobaczyliśmy niczego nowego, co mogłoby podpowiadać, że ekipa trenera Runjaicia wraca na prostą. No, jeśli już gdzieś wraca, to do Polski z dobrym wynikiem i polepszonymi humorami, ale to jeszcze nie ten moment, żeby otwierać szampana z napisem na etykiecie „koniec kryzysu”.
Pewne w Legii są dwie rzeczy: beznadziejna defensywa, a także uzależnienie od Josue. Tak, prawie wszystko, co najlepsze, zaczynało się właśnie od Portugalczyka i naprawdę nie mielibyśmy pretensji, gdyby ten wpływ udało się zamieniać na większą liczbę bramek. Ale nie – serwis kapitana „Legionistów” nie przyniósł tego, co mógł, a po podliczeniu wygląda to następująco:
- Josue wrzuca na głowę Ribeiro – bramkarz gospodarzy broni
- Josue wrzuca na głowę Pankova – strzał nad poprzeczką
- Josue znajduje Muciego – piłka odbija się od obrońcy Zrinjskiego, bramka, Josue można uznać naciąganą asystę drugiego stopnia
- Josue fenomenalnym podaniem uruchamia Kramera – ten marnuje setkę
- Josue daje no-look passa do Muciego w pole karne – ten marnuje okazję, robiąc padolino
Zrinjski 1:2 Legia. Kabareciarze z defensywy nie zawiedli
Jednocześnie po drugiej stronie boiska, gdzie moc Josue nie sięga lub jest zwyczajnie bezużyteczna, działy się rzeczy dla Legii naprawdę katastrofalne. A jeśli już się czegoś czepiać, to chodzi oczywiście o grę obronną. Po tym, co dzisiaj zobaczyliśmy, a co łączy się z obrazkami z Ekstraklasy (patrz: ostatnio 0:4 ze Śląskiem Wrocław), mamy wrażenie, że tę defensywę rozmontowaliby nawet piłkarze z San Marino i to nie raz w jednym meczu.
Strata pierwszego gola? Komedia. Nie wiemy, gdzie byli Wszołek i Jędrzejczyk, ale wtedy na pewno nie na planecie Mostar. A przecież mogło być jeszcze zabawniej, gdyby nie minimalne spalone gospodarzy w drugiej połowie. Zrinjski w tych kilku momentach meczu przechodził obrońców Legii z taką łatwością, że głowa mała. Strzelił dwie bramki, ale nieuznane, z czego o cofnięciu jednej z nich zadecydowały dosłownie centymetry lub złe dostawienie linii na klatce przez VAR-owców. A to nie wszystko, bo innych okazji rywalom nie brakowało. Najlepiej byłoby powiedzieć, że na tyłach Legia miała dzisiaj po prostu więcej szczęścia niż rozumu.
Legię uratował błysk Kramera
To mały cud, że Bośniacy nie wcisnęli Jędrzejczykowi i spółce więcej niż jednego gola. Owszem, nie licząc trafienia na 1:0, nie przekonywali w pierwszej połowie. To Legia pokazywała większą kulturę piłkarską i miała prawo pluć sobie w brodę, że po 45 minutach było 1:1, a nie chociaż 2:1. Z drugiej strony, na przestrzeni całego spotkania dopisywało jej szczęście, czego najlepszym przykładem był swojak Jakovljevicia. A kiedy już Legia po super główce Kramera (troszkę nawiązującej do słynnej bramki Van Persiego na mundialu w Brazylii) kontrolowała wynik meczu, zdecydowanie nie potrafiła skontrolować jego przebiegu do samego końca.
Trener Runjaić może dziękować losowi. Pomogli mu dwaj niespodziewani bohaterowie, a do tego w każdej kluczowej decyzji VAR służył pomocą. I nie piszemy tego z przekąsem – nie, po prostu w lekko szalonym meczu wydarzenia ułożyły się pomyślnie dla Legii. To na pewno powód do zadowolenia pod kątem zdobytych punktów w fazie grupowej Ligi Konferencji, ale czy w dalszej perspektywie uspokaja? A skąd, jeszcze nie. To koniec passy porażek, ale nadal nie zostały rozwiązane problemy, które mocno ograniczają ten zespół. I gdyby Legia przywiozła do Polski punkt a może nawet pustą walizkę, nikogo nie mogłoby to zdziwić właśnie przez demony trawiące linię obrony.
Zrinjski – Legia 1:2 (1:1)
30′ Bilbija – Jakovljevic 32′ (OG), Kramer 62′
WIĘCEJ O MOSTARZE:
- Raport z Mostaru: wyluzowany Runjaic, odrodzony Kożulj i zawłaszczony stadion
- Gierki don Vico. Sukces Zrinjskiego nie przykrywa rozkładu bośniackiego futbolu
- Mesanović: Podczas wojny ludzie chcieli po prostu żyć. Dziękuję rodzicom, że miałem piłkę
- Mostar. Miasto, które płacze kulami [REPORTAŻ]
Fot. Newspix