Dawid Szwarga awansował do europejskich pucharów, odzyskał dla zespołu kilku spisanych na straty piłkarzy i grając na trzech frontach, ma na starcie sezonu ligowego tyle punktów, ile Raków miał w poprzednich, mistrzowskich rozgrywkach. Czyli zmiana trenera przebiegła bezboleśnie a wpływ Marka Papszuna był przeceniany? Nie, bo prawdziwe schody właśnie się zaczęły.
Był w ostatnich latach na świecie klub, któremu udało się odnieść w relatywnie krótkim czasie niewyobrażalny sukces dzięki wieloletniej pracy znalezionego przezeń w niższej lidze trenera. Borussia Dortmund z Juergenem Kloppem podniosła się ze skraju finansowego upadku i z walki o utrzymanie w Bundeslidze do poziomu finału Ligi Mistrzów, jedenastką kupioną za łącznie sto milionów euro. Gdy w 2015 roku po siedmiu latach trener niespodziewanie zdecydował się odejść, cały świat przyglądał się temu, co będzie dalej. Czy to Klopp korzystał na znakomitej pracy całej organizacji, która dała mu narzędzia i czas, czy też cała organizacja wyglądała lepiej, bo udało jej się znaleźć wybitnego trenera?
Początkowo odpowiedź wyglądała korzystniej dla klubu niż dla trenera. Drużyna Thomasa Tuchela prezentowała momentami zapierający dech w piersiach futbol, jakiego w końcowej fazie Kloppa nie była już w stanie pokazywać. Kilku podupadłych wcześniej zawodników zdecydowanie odżyło. Zespół nauczył się nowych elementów taktycznych i wrócił do walki o mistrzostwo po latach przegrywania z Bayernem Monachium o przynajmniej kilkanaście, a czasem nawet kilkadziesiąt punktów. Klopp tymczasem trafił do Liverpoolu i rozpoczął znacznie mniej piorunująco niż jego dortmundzki następca. Zajął ósme miejsce, nie kwalifikując się nawet do europejskich pucharów. Krótka perspektywa kazała myśleć, że Dortmund jako sprawnie funkcjonująca organizacja zareagował znakomicie i przeszedł bezboleśnie przez moment, który miał być dla niego trudny.
Osiem lat po tamtych wydarzeniach Klopp wciąż prowadzi Liverpool. Dał mu wyczekiwane mistrzostwo Anglii, trzy uczestnictwa w finałach Ligi Mistrzów i jedno w nich zwycięstwo. Ma status legendy, trenerskiej gwiazdy zawodu. Gdyby nagle pojawił się na rynku, chciałby go zatrudnić praktycznie każdy z największych klubów świata. Borussia tymczasem przemieliła już jego sześciu następców, wciąż nie była mistrzem Niemiec, w Lidze Mistrzów coraz trudniej jej wychodzić z grupy i coraz rzadziej prezentuje ekscytujący futbol. Nad miastem jeszcze długo będzie się unosić tęsknota za znakomitymi czasami Juergena Kloppa. I samym Kloppem. W każdym kolejnym trenerze szuka się tam śladów cech dawnego ulubieńca, każdego kolejnego zwalnia się w rozczarowaniu, że nie jest kolejnym jego wcieleniem. Odpowiedź z perspektywy wieloletniej brzmiałaby już: Borussia niewątpliwie bardzo skorzystała na tym, że przepracował w niej siedem lat trener tak wybitny, jak Klopp.
CZAS POCHOPNYCH SĄDÓW
Chcę przez to powiedzieć, że jeśli pobyt jakiegoś trenera w danym klubie trwał epokę, potrzeba epoki, by ocenić, kto komu trafił się jak ślepej kurze ziarno. Krótsza perspektywa może znacząco zaburzać postrzeganie. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to odpowiedź, która kogokolwiek w dzisiejszej rzeczywistości medialnej satysfakcjonuję, ale jednocześnie jest to jedyne uczciwe postawienie sprawy. Powiedzenie „jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz” jest stare jak futbol, ale jeszcze nigdy nie było prawdziwsze niż obecnie. Po każdym meczu dziesiątki, setki albo tysiące recenzentów wyciągają wnioski, często bardzo wyraziste. I jeszcze częściej obalane już trzy dni później. Od kilku miesięcy obserwujemy to bardzo wyraźnie na przykładzie Marka Papszuna, Dawida Szwargi i Rakowa Częstochowa. Trwa wielkie poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, kto tu na kim skorzystał, kto tu miał szczęście, kto jest wygranym, a kto przegranym sytuacji. A niech tam, nie powstrzymujmy się, powiedzmy wprost, jak w mediach społecznościowych: kto tu był tym przereklamowanym?
Dotąd lekko pod medialnym wozem był Marek Papszun. Raków bez niego wszedł do fazy grupowej europejskich pucharów, czego nie potrafił zrobić z nim (to, że tym razem wszedł ze ścieżki mistrzowskiej, czyli znacznie łatwiejszej, nie mieści się już w tytule i słabo by się kliknęło). Raków, grając na trzech frontach, zdobył w pierwszych dziewięciu meczach ligowych dziewiętnaście punktów, czyli tyle, ile przed rokiem, nie grając już na trzech frontach. Nagle po odejściu Papszuna okazało się, że Gustav Berggren to dobry piłkarz, że z Bogdana Racovitana mogą być ludzie i że nawet Deian Sorescu bywa pożyteczny. Papszun odszedł z Rakowa, liczył na zagranicę, liczył na kadrę, nie ma ani zagranicy, ani kadry. W Legii Warszawa już by go nie chcieli, to, że chcieliby go w Lechu Poznań też trudno sobie wyobrazić. A wszystko inne byłoby już zejściem poniżej pułapu, na którym był w Rakowie. Czyli przegrany.
TRUDNE TYGODNIE RAKOWA
Jednocześnie jednak za moment sytuacja może się zacząć odwracać na niekorzyść Szwargi. Zderzenie z europejskim futbolem jest na razie bardzo bolesne. O ile lament po przegranej z Atalantą Bergamo uznawałem za przesadzony i spowodowany głównie tym, że jako tło brano znakomity mecz Legii Warszawa z Aston Villą, który odbył się tego samego wieczoru, a w samym tym, że polski zespół kiepsko wygląda na tle czołowej drużyny Serie A, od lat świetnie radzącej sobie także w Europie, nie ma niczego dziwnego, o tyle mecz ze Sturmem był już niepokojący. Nie chodzi nawet o wynik, który w dużej mierze już po dwóch kolejkach raczej zamyka szansę na przezimowanie w Europie. Ale o sposób, w jaki Raków ten mecz przegrał. Raziła bezradność, brak planu, biła po oczach różnica klas w rywalizacji, w której akurat mogłoby jej nie być. Szymon Włodarczyk, grający w podstawowym składzie rywali, niekoniecznie miałby miejsce w jedenastce Rakowa, nawet biorąc pod uwagę jego problemy na tej pozycji. A jednak był częścią drużyny, która przyjechała jakby z lepszego świata.
Nie był to pierwszy raz, gdy Raków wyglądał na bezradny w ofensywie, bo bardzo podobnie było tydzień wcześniej z Lechem Poznań, kilka tygodni wcześniej w Kopenhadze, czy jeszcze wcześniej w Limassol, gdzie w pierwszej połowie częstochowianie nie mogli wyjść za połowę. Jeszcze jest na ten temat cicho, ale jeszcze kilka takich spotkań, jeszcze jedna tak dotkliwa porażka, jak ostatnio przy Bułgarskiej albo podczas wiosennej wizyty przy Łazienkowskiej i Szwarga też stanie się przereklamowany.
Nie sposób jednak nie zauważyć, jak wygląda na razie ten sezon w wykonaniu Rakowa. Skala rewolucji, na jaką zdecydowano się w ekipie mistrzów Polski, może zaskakiwać. Według danych portalu transfermarkt.de, Raków dysponuje obecnie trzecią wśród najmniej stabilnych kadr w Ekstraklasie. Średni okres spędzony przez zawodnika w tym klubie wynosi 455 dni, czyli trochę ponad rok. Większy przemiał jest jedynie w Górniku i Widzewie. Dla porównania w Lechu zawodnicy są ze sobą przeciętnie od 653 dni, a w Legii 885, czyli niemal dwa razy dłużej niż w Rakowie. To potężna różnica, biorąc pod uwagę, że tam ci sami trenerzy rozpoczęli drugi sezon pracy w klubach, a w ogóle są doświadczonymi w różnych miejscach fachowcami.
PRZETRĄCONY KRĘGOSŁUP
Raków rozegrał dotąd w tym sezonie 20 meczów, czyli tyle, ile nieuczestnicząca w pucharach reszta ligi rozegra do końca jesieni. Wśród jedenastu zawodników, którzy uzbierali dotąd najwięcej minut, teoretycznie jest tylko jeden pozyskany tego lata, czyli Łukasz Zwoliński. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, jest to jedenastka, która znacząco różni się od zdobywającej mistrzostwo. Są w niej Racovitan, Berggren i Sorescu, którzy byli na kompletnie bocznym torze u poprzedniego trenera, Cebula, który bardzo długo leczył kontuzję. Nie ma z kolei Iviego Lopeza, największej gwiazdy poprzednich lat, Stratosa Svarnasa, ostoi defensywy, czy Patryka Kuna, przez lata podstawowego lewego wahadłowego, który także w Warszawie pokazuje, że jest wartościowym piłkarzem. Zmienił się napastnik, stracił na znaczeniu Nowak, w zeszłym sezonie przecież najlepszy strzelec zespołu.
Elementy wspólne między mistrzowskim Rakowem a tym obecnym to kręgosłup w postaciach Vladana Kovacevicia, Zorana Arsenicia, Frana Tudora, Giannisa Papanikolaou i Władysława Koczergina. Tyle że zmieniła się większość ich otoczenia, a dwóch z tej piątki ostatnio leczyło kontuzje. Jeśli w tym sezonie ma się czasem wrażenie, że ogląda się inną drużynę niż Raków, jest ono jak najbardziej uprawnione. A być może nie można też pomijać wpływu, jaki wewnętrznie mógł mieć na szatnię Tomas Petrasek, wieloletni kapitan, dobry duch i niekwestionowany lider zespołu nawet w czasach, gdy grał już niewiele. Dziś trudno byłoby nawet do końca zgadnąć, jak wyglądałby podstawowy skład, gdyby wszyscy byli zdrowi i gotowi do gry. I właściwie który z ofensywnych pomocników grałby za plecami napastnika, gdyby Lopez, Kittel, Yeboah, Nowak, Koczergin i Cebula byli jednocześnie w pełni zdrowia. Podstawowy skład jako ogólne pojęcie nie istnieje, istnieje tylko podstawowy skład na najbliższy mecz.
Gwiazdą mistrzowskiego Rakowa był system, a nie poszczególne jednostki, ale by działał system, muszą w nim funkcjonować automatyzmy. Te, poprzez liczne transfery, kontuzje, konieczność grania co trzy dni, a do tego siłą rzeczy inne pomysły nowego trenera (dawniej zdarzały się mecze Rakowa, w których nie następował jakiś moment grozy po ryzykownym rozgrywaniu Vladana Kovacevicia), zostały zaburzone, rozmyte. Raków wygrywa w lidze, gdzie nad większością rywali ma już teraz przewagę w umiejętnościach indywidualnych. Ale i w niej zdarza mu się zgubić trzy gole z Ruchem i dwa z Wartą, wpaść pod koła Lecha, przegrać z Piastem, czy ogólnie niechlujnie bronić, cudem nie tracąc gola z ŁKS-em.
Aktualnie wiele cech, które charakteryzowały go przez lata, mocno się rozmyło. A nowe jeszcze nie stały się na tyle wyraziste, by zrównoważyć tamte. Z konsekwentnego krótkie rozgrywania na własnej połowie Raków raczej miał na razie więcej szkód niż korzyści. Im dłużej taki stan potrwa, tym więcej będzie głosów kwestionujących pracę Szwargi. A jest ryzyko, że jeszcze to potrwa, bo do końca jesieni jeszcze całe dziesięć meczów ligowych, cztery europejskie, jeden w pucharze krajowym. Entuzjazm, który niósł na początku, może się osłabiać wraz z pomniejszaniem się szans na wyjście z grupy w Europie. Zawodnicy mogą płacić coraz częstszą cenę zdrowotną za zaciskanie zębów i granie mimo bólu w poprzednich tygodniach i miesiącach. Coraz bardziej mogą wychodzić na jaw frustracje tych, którzy przyszli z myślą o pierwszym składzie, a grają mało i w mniej ważnych meczach.
ZDERZENIE JAK Z EKSTRAKLASĄ
Tych dylematów i problemów nie było za Papszuna, ale nie dlatego, że Papszun był lepszy od Szwargi, tylko dlatego, że Raków był na innym etapie rozwojowym. Zderzenie z Europą można porównać do tego, jakie w 2019 roku zaliczył z Ekstraklasą. Wtedy też był obsypywany pochwałami, przyzwyczaił się w Pucharze Polski do tego, że w lidze wcale nie będzie tak strasznie, a potem wyglądał jak drużyna z niższej ligi na tle Korony Kielce Gino Lettieriego, debiutancki sezon kończąc w grupie spadkowej. Potrzeba było czasu, ogrania się na tym poziomie, wymienienia kilku ogniw na lepsze, by Raków dorósł do tego poziomu. O tym, że doświadczenia pucharowe są często niezbędne, by odnieść sukces w Europie, przekonywały się już znacznie lepsze drużyny niż Raków (by przypomnieć choćby Dortmund Kloppa po pierwszym mistrzowskim sezonie albo Manchester City w pierwszym sezonie po awansie do elity). Raków jako cała organizacja też musi odebrać lekcje, które Lech czy Legia zebrały już w poprzednich latach. Bardzo trudno to przeskoczyć, nawet gdy jest się sprawnie działającym klubem zatrudniającym kompetentnych ludzi.
Na pytanie, czy lepszy był Raków Szwargi, czy Raków Papszuna, nie można rzetelnie odpowiedzieć nawet nie dlatego, że porównujemy 20 meczów do siedmiu lat, ale dlatego, że obaj trenerzy pracowali w zupełnie innych realiach, a właściwie w zupełnie innych sportach. Szwarga tygodniowe przerwy między meczami miał tylko wtedy, gdy Raków przekładał mecze, Papszun tylko w pojedynczych momentach sezonu miał mniej niż tygodniowe przerwy i też miewał wtedy problemy. Papszun pracował w dużej mierze z zawodnikami, którzy przychodzili do Częstochowy ze świadomością, że trafiają do klubu świętego Papszuna i jego świty. Ale łatwiej do tego przekonać Sebastiana Musiolika czy nawet Frana Tudora, niż kogoś, kto przyzwyczaił się, że 50 tysięcy ludzi co tydzień wykrzykuje jego nazwisko i klepie go po plecach w dwumilionowej metropolii. Oczywiście, że kusi, by porównywać, ale nie ma tu sensu, bo brakuje wspólnego mianownika.
Jakkolwiek mało publicystycznie to brzmi, odpowiedź da wyłącznie czas. Dopiero gdy będzie możliwość zobaczenia, jak Szwarga poradzi sobie wiosną, nie grając co trzy dni, jak na dłuższą metę poradzi sobie z zarządzaniem zespołem i rozmasowywaniem indywidualnych frustracji, jak będzie diagnozował braki w drużynie, jak wkomponowywał nowych zawodników i jakie będzie miał przełożenie na właściciela, będzie można go ocenić w dyscyplinie, w której bardzo dobrze radził sobie Papszun. Dopiero gdy Papszun zacznie ponownie pracować i trafi do klubu, w którym będzie się musiał mierzyć z podobnymi problemami, okaże się, jak poradzi sobie z tym, czego jego uczeń musiał zaznać już na wejściu do zawodu. Na razie musi wystarczyć konstatacja, że im dłużej trwa sezon, tym bardziej Raków różni się od tego z poprzednich lat. Lecz jest wystarczająco wiele zewnętrznych okoliczności, które na to wpływają, by nie sprowadzać tego tylko do osoby trenera. Bo wprawdzie każdy skomplikowany temat ma proste rozwiązanie, ale najczęściej jest ono błędne.
CZYTAJ WIĘCEJ O RAKOWIE CZĘSTOCHOWA:
- Oficjalnie: John Yeboah w reprezentacji… Ekwadoru
- Murawa w Sosnowcu przeszła infekcję. W sprawę zaangażowała się UEFA. „W meczu ze Sportingiem ma być lepiej”
- Raków otrzymał ponad 35 milionów na modernizację stadionu
- Mizeria w ofensywie i znów najniższy wymiar kary
- Piłkarz konkretów miał konkret i co? I nic, cztery litery zbite
fot. FotoPyk / NewsPix.pl