Reklama

Trela: Zbyt długie kariery. Trudno się ładnie starzeć w reprezentacyjnej koszulce

Michał Trela

Autor:Michał Trela

12 września 2023, 15:49 • 11 min czytania 50 komentarzy

Coraz bardziej nieuchronnie schodzą ze sceny polskiej piłki przedstawiciele pokolenia Euro 2016. Najlepszą pamięć zostawiają po sobie ci, którzy z kadrą pożegnali się z własnej nieprzymuszonej woli na długo przed tym, jak komukolwiek przyszło do głowy kwestionować ich przydatność. Ci, którzy najbardziej chcą śrubować kadrowe rekordy, paradoksalnie ryzykują, że zostaną zapamiętani jako nieumiejący wyczuć odpowiedniego momentu na usunięcie się w cień.

Trela: Zbyt długie kariery. Trudno się ładnie starzeć w reprezentacyjnej koszulce

W normalnych okolicznościach, w których Polska miałaby komfortową sytuację w tabeli grupy eliminacyjnej i spokojnie pędziła po awans na mistrzostwa Europy, wydarzeniem niedzielnego meczu w Tiranie byłoby to, co w rzeczywistości było kompletnie nieważne, a jeśli już o tym wspominano, to prześmiewczo. Dla Grzegorza Krychowiaka był to mecz numer sto w narodowych barwach. Dla całych pokoleń reprezentantów był to wynik absolutnie nieosiągalny, dostępny tylko dla herosów sprzed lat formatu Grzegorza Laty czy Kazimierza Deyny.

Dopiero w 2011 roku, 27 lat po setnym występie Laty, na ten pułap zdołał się wspiąć Michał Żewłakow, który pobił rekord tylko o dwa spotkania. W ostatnich latach, gdy setkę przebijali Jakub Błaszczykowski i Kamil Glik, a Robert Lewandowski wyśrubował rekord do 143 występów, ten wynik wprawdzie trochę spowszedniał, a przy nagromadzeniu meczów międzypaństwowych zrobił się daleko łatwiejszy do osiągnięcia niż kilka dekad wcześniej. Ale i tak sto meczów w reprezentacji to wyczyn, który oznacza wejście do panteonu sław polskiego futbolu.

Stoi jednak pod dość poważnym znakiem zapytania, czy Krychowiak kiedykolwiek będzie do niego zaliczany. Podobnie jak Kamil Grosicki, który dwoma wrześniowymi występami doskoczył do bezpośrednich okolic pierwszej dziesiątki rankingu wszech czasów, wyprzedzany przez już tylko minimalnie przez Władysława Żmudę. Czy Kamila Glika, na temat którego niezbędności dla kadry debata toczy się w kraju już od przynajmniej kilku lat. On zaś obrusza się na wszelkie sugestie, jakoby nie był już tej drużynie potrzebny. Trzech piłkarzy, którzy rzetelnie zapracowali na status zasłużonych postaci dla polskiej piłki, spędza ostatnie lata kariery w drużynie narodowej na ciągłym udowadnianiu wszystkim wokół przydatności. Zamiast statusu szanowanych powszechnie Nestorów, są postrzegani jako ci, którzy do tego stopnia trzymają się drużyny narodowej, że aż utrudniają jej zrobienie kroku naprzód.

MGLISTE WSPOMNIENIE DOBREGO KRYCHOWIAKA

Współczesne legendy polskiej piłki brzydko starzeją się w kadrze. Ściąganie Krychowiaka przez Fernando Santosa, by ratować eliminacje i wnieść do szatni trochę osobowości na mecze z Wyspami Owczymi i Albanią, budziło bardziej żałość niż radość. Jego triumfalne „Guess who’s back” w mediach społecznościowych było jak środkowy palec pokazany wszystkim trąbiącym o potrzebie zostawienia za plecami tego, co było. Jego zdanie o tym, że reprezentanci byli zadowoleni z tego, jak wyglądała pierwsza połowa meczu z Farerami, to igranie z i tak już bardzo nadwyrężoną cierpliwością kibiców do tego zespołu.

Reklama

Patrząc na to, jak Krychowiak dawał się wyprzedzać reprezentantom Wysp Owczych i za faul na nich łapie kartkę, jak samemu nastrzelił się w rękę w Warszawie, jak beznadziejnie próbował strzelać z dystansu w Tiranie i jak ciągle wykonywał charakterystyczny dla siebie „drybling” polegający na obróceniu się tyłem do rywala, wypięciu tyłka i upadku na ziemię w próbie wymuszenia faulu, trudno było nie dojść do wniosku, że dla tej drużyny nie ma już żadnej nadziei. Skoro ktoś taki gra w środku pomocy, z dziesiątką na plecach i ma status niezastąpionego, to znaczy, że w polskim futbolu coś poszło bardzo mocno nie tak. Krychowiak wściekle goniący Messiego przez pół boiska, rządzący w środku pola na Euro 2016, kupowany za 30 milionów przez PSG, strzelający w finale Ligi Europy, czy z wolnego Brazylii na mundialu U20, nie zasłużył na to, by budzić takie skojarzenia. Ale takie właśnie dziś budzi.

DŻOKER BEZ EFEKTÓW

Grosickiemu od zawsze towarzyszy aura współczesnego uosobienia husarii, archetypu polskiego piłkarza, który nie kalkuluje, ale szybko przebiera nogami, który, widząc trzech rywali przed sobą, biegnie prosto na nich i czasem nawet, wbrew wszelkiej logice, się przebija. To jednak aura mityczna, niemająca wiele wspólnego z rzeczywistością. Prawdziwszy albo przynajmniej bardziej aktualny, Grosicki to ten dryblujący źle i w nieodpowiednim miejscu, nieodpowiedzialnie tracący piłkę, przynoszący kadrze więcej szkody niż pożytku.

Choć ciągle uważa się, że jest potrzebny, by zrobić trochę szumu i wiatru, ostatniego gola w reprezentacji strzelił czterech selekcjonerów temu, jeszcze jako piłkarz klubu z Premier League. Ostatnią asystę zaliczył przeciwko Andorze dwa i pół roku temu. Już dawno przestał być zawodnikiem, którego wejścia dają reprezentacji wymierne korzyści. Wróć. Nigdy takim nie był. Przez całą karierę w reprezentacji nie strzelił ani jednego gola jako rezerwowy, a po wejściu z ławki zaliczył ledwie dwie asysty – z Andorą za Paulo Sousy i w meczu towarzyskim z RPA w 2012 roku. Odkąd Grosicki przestał być w stanie grać w kadrze w podstawowym składzie, przestał do niej cokolwiek wnosić.

UKRYWANIE BRAKÓW

Dość podobnie ma się sprawa z Kamilem Glikiem, który też raczej nagle zjechał w hierarchii klubowej piłki, co zaczęło być widoczne w reprezentacji. Gdy wybuchała pandemia, był jeszcze podstawowym zawodnikiem Monaco. Rok później spadał już do Serie B, po sezonie, w którym popełnił w Benevento mnóstwo błędów. W kadrze jego braki też bardzo szybko zaczęły być widoczne. Do tego stopnia, że chcący grać wyżej ustawioną obroną Paulo Sousa już we wczesnym 2021 roku próbował z niego zrezygnować. Wycofał się z tego, ale choć lider obrony rozegrał z reprezentacją jeszcze dwa turnieje, na żadnym nie był już niekwestionowanym atutem tego zespołu. Częściej, podobnie jak Krychowiak w pomocy, balasem, który sprawiał, że inny sposób gry nie był możliwy. Trzeba było tak ustawiać taktykę, by jak najbardziej ukryć coraz bardziej ewidentne braki dwóch weteranów.

Żaden z tych zawodników nie mógł się z tym pogodzić. Nie sprawiał wrażenia, że rozumie, iż to naturalna kolej rzeczy. Nie próbował ułatwić selekcjonerom zadania, samemu rezygnując z reprezentacji, albo przynajmniej usuwając się w cień. Każdy przy wszystkich możliwych okazjach podkreślał, że chce grać, będzie grał, zamierza grać i to jak najczęściej, jak najwięcej, jak najdłużej. Gdy akurat nie grał, okazywał mniej lub bardziej bezpośrednio, że jest z tego niezadowolony. Glik nawet po miesiącach bez występów w klubie, z którym spadł do III ligi, od razu po podpisaniu kontraktu z Cracovią zapowiedział, że zamierza wrócić do reprezentacji. Można to oczywiście odbierać jako chwalebną ambicję sportowca i ciągłą gotowość do reprezentowania barw narodowych. Można też jednak myśleć o tym jako o nieumiejętności pogodzenia się z przemijaniem, kurczowym trzymaniu się stołka, braku wyczucia momentu, w którym należałoby zejść ze sceny.

Reklama

Podobnie było niestety także z Jakubem Błaszczykowskim, którego deklaracja, że nigdy nie zrezygnuje z występów w reprezentacji, dobrze brzmiała na wczesnym etapie kariery, ale na późniejszym zaczęła już brzmieć jak groźba. Zarówno on, jak i Jerzy Brzęczek, nasłuchali się więcej złego, niż powinni, przez zbytnie przywiązanie byłego selekcjonera do jego siostrzeńca, którego kariera klubowa jeszcze grubo przed mundialem w Rosji zaczęła przebiegać od kontuzji do kolejnej przymusowej przerwy w grze. Gdy Błaszczykowski w czerwcu wybiegał po raz ostatni na murawę w barwach reprezentacji, trzeba było włożyć trochę mentalnego wysiłku, by odegnać wszystkie świeże negatywne skojarzenia, a przypomnieć sobie jego dawne momenty prawdziwej świetności.

Długie kariery reprezentacyjne są fajne, o ile dany zawodnik faktycznie długo utrzymuje się na najwyższym poziomie, ale nie kiedy jest przez lata powoływany za dawne zasługi. Powołań dla 35-letniego Lewandowskiego nikt racjonalny nie kwestionuje, bo nawet w słabszej formie, wciąż jest bezsprzecznie najlepszym polskim napastnikiem. Gdyby miał 25 lat i pięćdziesiąt występów w kadrze mniej, wciąż byłby powoływany. Nawet jeśli ich następcy nie rozpieszczają, o Krychowiaku, Gliku czy Grosickim tego samego powiedzieć nie można. Karierą klubową Krychowiak ostatni raz uzasadniał przyznawanie mu abonamentu na granie od pierwszej minuty jeszcze w czasach Lokomotowu Moskwa a Glik w czasach Monaco. Czyli dość dawno temu.

Żewłakow, czyli rekordzista z poprzedniego pokolenia, ostatni mecz w kadrze rozegrał jeszcze przed powrotem do Polski, w której spędził jeszcze później na boiskach dwa lata. Nawoływano do Franciszka Smudy, by zabrał go na Euro 2012, ale ten pozostał nieugięty. Z perspektywy czasu można pomyśleć, że wyświadczył mu tym przysługę. Uwolnił od dylematów, czy zrezygnować samemu. Sprawił, że pamięta się go jako solidnego i eleganckiego zawodnika, który rzadko zawodził, niż kogoś, kto był ciągnięty za uszy. Być może jego kariera w kadrze skończyła się o dwa dni za wcześnie, ale z perspektywy dekady naprawdę lepsze to, niż jeden dzień zbyt późno.

PRZYPADEK LEWANDOWSKIEGO

Nie wiadomo zresztą, czy to samo, choć w innej skali, nie zaczyna zresztą dotykać Lewandowskiego. Jest najlepszym polskim napastnikiem, rekordzistą pod względem liczby występów oraz bramek, ale przyzwyczaił wszystkich do na tyle wyśrubowanych standardów, że i jemu coraz trudniej je spełnić. Na razie głosy krytykujące go są mimo wszystko nieśmiałe i jeśli koniec kariery reprezentacyjnej zawodnika Barcelony faktycznie nastąpiłby w ciągu najbliższych kilku miesięcy, jak się spekuluje, wciąż zostałby zapamiętany głównie jako gwiazda reprezentacji.

Nie sposób jednak nie zauważyć także u niego niepokojącej tendencji. Rozegrał bardzo przeciętne mistrzostwa świata i dość nieudane indywidualnie eliminacje Euro. Od strzelania na Stadionie Narodowym zrobił sobie dwuletnią przerwę. Ostatni raz faktycznie ciągnął drużynę na własnych barkach podczas Euro 2020, czyli jeszcze za głębokiego Sousy. Jak na standardy czołowego napastnika świata, naprawdę dawno. Choć zakończenie przez niego kariery reprezentacyjnej dla polskiej piłki na pewno będzie końcem epoki i bardzo ważnym osłabieniem sportowym, z perspektywy Lewandowskiego trudno nie mieć wrażenia, że co miał zrobić w biało-czerwonej koszulce już zrobił, a każdy miesiąc uczestniczenia w tym bałaganie grozi tylko kolejnymi stratami wizerunkowymi.

INNE DROGI PISZCZKA I FABIAŃSKIEGO

Z wielkich postaci tego pokolenia tylko dwie zdecydowały się obrać inną drogę i niewyganiane przez nikogo samemu zakończyć karierę. Zarówno Łukasz Piszczek, jak i Łukasz Fabiański, u większości kibiców pozostawili wrażenie, że pożegnali się z kadrą zbyt wcześnie. Że sportowo jeszcze mogliby coś do niej wnieść. Odeszli jednak może nie w szczycie, ale na pewno, zanim ktokolwiek zaczął kwestionować ich pozycję w reprezentacji. Piszczek powołania do kadry przestał otrzymywać po rosyjskim mundialu, choć jeszcze przez kolejne trzy sezony grał na poziomie Borussii Dortmund w Bundeslidze. Fabiański wycofał się z odwiecznej rywalizacji z Wojciechem Szczęsnym po Euro 2020, czyniąc przysługę zarówno sobie, jak i Szczęsnemu, dla którego kolejne dwa lata, gdy był niekwestionowanym numerem jeden, były najlepsze w reprezentacji. Fabiański jeszcze przez dwa sezony dobrze bronił w Premier League i w pamięci polskich kibiców pozostanie jako heros niemal bez skazy. A najbardziej aktualne skojarzenie związane z karierą Piszczka to to, gdy podrzucają go Erling Haaland z Judem Bellinghamem po zdobyciu Pucharu Niemiec. Naprawdę, odejść w chwale to wielki przywilej, którego dostępują nieliczni.

Reprezentacyjne kariery kończą powoli przedstawiciele pokolenia kadrowiczów, które w polskim futbolu przejdzie do historii jako niespełnione, bo nie zdołało osiągnąć spektakularnego sukcesu, mając obok siebie prawdopodobnie najlepszego zawodnika w dziejach polskiej piłki. Jednocześnie jednak jest to pokolenie, które jako pierwsze, po latach niebytu, wprowadziło polską piłkę na salony. Zaczęło jeździć na wielkie turnieje z regularnością niespotykaną nigdy wcześniej, awansowało do ćwierćfinału mistrzostw Europy, co dla przynajmniej dwóch pokoleń kibiców pozostanie jeszcze długo wyczynem epokowym, w sposób daleki od ideału, ale przełamało jednak mundialową klątwę i po ponad trzech dekadach przerwy wyszło z grupy mistrzostw świata. Liderzy tej generacji nie staną w jednym szeregu z Bońkami, Lubańskimi i Żmudami, do tego zabrakło bardziej spektakularnych sukcesów. Ale mogą patrzeć z góry na kolejne pokolenia reprezentantów – tych z lat 90. i z pierwszej dekady XX wieku. Są największymi postaciami tych czasów i zasługują, by tak zostać zapamiętane.

Z przypadków, Glika, Grosickiego i Krychowiaka płynie lekcja dla obu stron. Dla kolejnych selekcjonerów, by nie odwlekali w nieskończoność momentu pożegnania z zasłużonymi postaciami, przejścia do nowych czasów, dokonania wymiany pokoleniowej, także dla dobra samych odsuwanych. Ale i dla kolejnych piłkarzy, by nie trzymali się kadry tak długo, aż ktoś bardzo wyraźnie nie zamknie przed nimi drzwi. W karierze klubowej, w której chodzi także o wyciśnięcie maksimum finansowych możliwości z rynku, niech każdy podejmuje takie wybory, jakie uważa za słuszne. Tutaj nie należy krytykować nikogo za wybranie oferty Wieczystej Kraków czy klubu z Arabii Saudyjskiej, zależy, o jakim poziomie zawodnika mówimy.

Reprezentacja, gdzie jednak występuje się bardziej dla prestiżu i sławy, a więc rzeczy mniej uchwytnych i policzalnych, powinna skłaniać do większego zastanowienia nad tym, co faktycznie jest dla danego zawodnika korzystne, a co przeciwskuteczne. To, że Glik, Krychowiak czy Grosicki byli dla tej drużyny gotowi do poświęceń i przyjeżdżali na każde jej zawołanie, w końcu zaczęło się odbijać czkawką na nich samych. To nie ich wina, że nie objawił się nowy lider obrony, środka pola, czy nowy przebojowy skrzydłowy, który pozwoliłby o nich naturalnie zapomnieć. Ale to ich wina, że przegapili moment, w którym przestali być atutem, a zaczęli być balastem. Gdyby nie zdążyli się w kadrze zestarzeć, mieliby szansę jeszcze na lata pozostać archetypami polskiego stopera, środkowego pomocnika i skrzydłowego. A jest ryzyko, że w komplecie pozostaną tylko synonimami zawodników, którzy nie wyczuli odpowiedniego momentu na zejście ze sceny.

WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

50 komentarzy

Loading...