Jak wstawało się do pracy, kiedy kibice żądali, by opuścił klub? Czy ma grubą skórę? Co uważa za swój największy sukces na stanowisku? Kiedy wypadł moment przełomowy w najnowszej historii Lecha? Po co Kolejorzowi analiza zaawansowanych danych? Czego uczyli się od AZ Alkmaar? Dlaczego Jakuba Kamińskiego nie sprzedano do Atalanty Bergamo? Co się stało z Joao Amaralem? Czy Kristoffer Velde będzie stroił fochy? Opowiada Tomasz Rząsa, dyrektor sportowy ekipy ze stolicy Wielkopolski.
Czy czuje się pan zmęczony?
Czuję, bo nie było czasu na wypoczynek, ledwie kilka dni po sezonie, ale w ich trakcie i tak się pracowało. Tyle że można było wyjechać z Poznania. Jednak nie narzekam, finalizacja transferów to jeden z moich obowiązków jako dyrektora sportowego. Mówię finalizacja, ponieważ sam proces transferowy trwa znacznie dłużej, w zasadzie staramy się przygotowywać ruchy z rocznym wyprzedzeniem, natomiast ta końcowa faza jest czasochłonna, pracochłonna i nerwowa, dlatego choć sezon dopiero się zaczyna, już czuję zmęczenie.
Pytam, bo za nieco ponad miesiąc minie pięć lat odkąd został pan dyrektorem sportowym Lecha. Pięć lat na bardzo wymagającym stanowisku pod dużą presją ze względu na medialność klubu. To może zmęczyć.
To prawda, panuje olbrzymia presja, ciągle pracuje się pod napięciem, ale to, jak z sezonu na sezon się rozwijamy, rośniemy w siłę, idziemy do przodu, daje satysfakcję, która wynagradza działanie w dużym stresie. Kiedy osiągamy sukces, największy splendor spada na piłkarzy oraz trenerów i słusznie, tak powinno być, absolutnie się nie żalę, natomiast ich sukcesy to również moje sukcesy. Wiem, że jestem jednym z ludzi w klubie, którzy ciężko pracowali na te efekty. Na to, w jakim miejscu obecnie znajduje się Lech.
Pięć lat temu spodziewał się pan, że to będzie praca pod tak dużą presją?
Nie myślałem o tym. Może dlatego, że jako piłkarz grałem w zespołach, na których ciążyła duża presja? W Feyenoordzie Rotterdam, Partizanie Belgrad czy Grasshoper zawsze musieliśmy bić się o mistrzostwo czy awans do Ligi Mistrzów, z kolei w ADO Den Haag biliśmy się o utrzymanie i to też wiąże się z funkcjonowaniem w sporym stresie. Z tego względu byłem przyzwyczajony do działania pod napięciem i to na pewno pomogło.
Ale można porównać presję, jaką odczuwa piłkarz, z tą, jaka ciąży na dyrektorze sportowym?
Tak, są trochę podobne, bo i tu, i tu jesteś weryfikowany co tydzień. Główna różnica – zawodnicy albo są oklaskiwani, albo wygwizdywani, a w przypadku dyrektora sportowego raczej działa to w jedną stronę. Można dostać tylko po głowie, w każdym razie nie słyszałem, by w Polsce któregoś trybuny doceniły w momencie sukcesu. Jeszcze raz podkreślę – nie żalę się i nie narzekam, tylko odpowiadając na pytanie, stwierdzam fakt.
Zgadzam się. Skąd to wynika?
Może z niezrozumienia roli i obowiązków dyrektora sportowego? Zresztą pewnie w różnych klubach wygląda to różnie. Ale jeśli zapytasz przeciętnego kibica, za co odpowiada dyrektor sportowy to…
…pewnie usłyszy się, że jest panem od transferów.
No właśnie. Ale gdyby tak było, teraz mógłbym się spakować i jechać na wakacje, bo robota zrobiona, by wrócić w grudniu, przed zimowym oknem. Tylko tak nie jest. Transfery to jeden z wielu obowiązków, na pewno nie jedyny.
Ta lista jest znacznie dłuższa.
Choćby wybór trenera. Cały czas trzeba monitorować szkoleniowców, którzy pasują do naszej filozofii stylem gry czy podejściem do młodych. Żeby być przygotowanym na taką sytuację, jaka wydarzyła się rok temu – nagłe odejście pierwszego trenera. Do tego codzienna współpraca z pierwszym trenerem, sztabem trenerskim i medycznym, skautingiem, akademią. W skrócie – staram się łączyć poszczególne ogniwa i pilnować, by tożsamość sportowa, którą wymyśliliśmy i zbudowaliśmy w trakcie kadencji Dariusza Żurawia, została zachowana.
Coś pana zaskoczyło w tej funkcji?
Tak, mimo że wcześniej przez rok w Cracovii byłem doradcą prezesa do spraw sportowych, a później kolejny rok już pracowałem jako dyrektor sportowy, to ten zakres obowiązków w Krakowie był zupełnie inny niż tutaj. Decyzyjność i odpowiedzialność były całkowicie inne. Powiem tak – zarząd i właściciel Lecha oddali mi bardzo dużo władzy w sprawach sportowych.
A dlaczego w ogóle zdecydował się pan przyjąć to stanowisko? Presja wielka, na pochwały liczyć nie można, zdecydowanie prędzej na inwektywy w gorszych momentach. Po co pełnić tak niewdzięczną funkcję?
Generalnie jako człowiek chcę się ciągle rozwijać, szukam kolejnych wyzwań i emocji. Całe życie byłem w sporcie, który na tym bazuje. Futbol to nieustanna rywalizacja, a ja cały czas chcę grać i wygrywać. Niezmiennie lubię wygrywać…
Potraktował to pan jako wyzwanie?
Jako wyzwanie i okazję do nauki. Codziennie próbujesz poznać coś nowego, nauczyć czegoś, stać się po prostu lepszym. Bardzo podobała mi się u Maćka Skorży ta chęć nieustannego rozwoju i również staram się w ten sposób podchodzić do życia. Dzisiaj jestem zupełnie innym człowiekiem i pracownikiem niż pięć lat temu w momencie objęcia stanowiska dyrektora sportowego.
W czym zmienił się pan najbardziej na korzyść?
Może nie, że zmieniłem, bo ludzie rzadko się całkowicie zmieniają, charakter zostaje, można trochę zmodyfikować pewne nawyki. Powiedziałbym, że się bardzo dużo nauczyłem.
To w czym rozwinął się pan najbardziej?
W komunikacji i relacjach międzyludzkich. Zawsze czułem się w tym mocny, ale Lech w tym aspekcie wymaga perfekcjonizmu. Na tym polu zrobiłem spory postęp. Cały czas starasz się myśleć naprzód. Przewidujesz, co się może wydarzyć. Albo przeciwdziałasz, żeby się nie wydarzyło. Wychodzisz z nowymi inicjatywami.
A czy przez te pięć lat przytrafił się panu moment zwątpienia? Było kilka trudnych chwil, szczególnie w pierwszej części kadencji.
Nie, nigdy. Raczej pracowałem z dnia na dzień. Z wyzwania na wyzwanie. Skupiałem się na tym, co jest do zrobienia, a wówczas było dużo w kwestii tożsamości sportowej. Żeby te procesy zadziałały, musieliśmy się wszyscy w klubie naprawdę natrudzić. Dużo nas to kosztowało, żeby je zapoczątkować, a następnie kontynuować i dalej rozwijać. A jeszcze ciężej było, kiedy nie przychodziły pożądane efekty.
Jak na to panowie reagowali?
Nie mogliśmy załamać rąk i odpuścić, tylko należało błyskawicznie wyciągnąć wnioski i działać. Tak było choćby z naszym występem w fazie grupowej Ligi Europy za Darka Żurawia, kiedy sobie kompletnie nie poradziliśmy. Z perspektywy czasu wiemy, że nie mieliśmy prawa sobie poradzić. Po pierwsze, kadra. Nie tyle jej szerokość, co jakość. Była za niska. Po drugie, wszystko to, co działo się wokół drużyny i dotyczyło boiska. Przygotowanie motoryczne, sposób ćwiczeń, treningi wyrównawcze, regeneracja, zarządzanie szatnią, rotacji w składzie, liczby rozegranych minut przez poszczególnych zawodników, podróżowanie, jedzenie. To była olbrzymia skarbnica wiedzy, z której wszyscy w Lechu czerpaliśmy. Odrobiliśmy lekcje i dzięki temu dobrze przygotowaliśmy się do ostatniego sezonu.
Podobno powołano grupę projektową w sprawie grania co trzy dni.
Tak, byłem jej szefem. Naszym zadaniem było wyciągnie wniosków przede wszystkim w kwestiach fizycznych, a także innych wcześniej wymienionych.
Po jesieni 2020 drużyna miała gigantyczne kłopoty pod względem przygotowania fizycznego. Dopiero na obozie w lecie 2021 udało się nadrobić braki, które powstały w trakcie pierwszej rundy.
Zauważyliśmy, że zawodnikom generalnie – grającym i niegrającym – spada siła i wydolność, bo w trakcie takiej rundy praktycznie nie trenujesz, tylko jeździsz i grasz albo nie grasz i masz zajęcia wyrównawcze, które nie wystarczyły. W uproszczeniu. Teraz wiemy, jak utrzymywać piłkarzy w dobrej formie fizycznej. Do tego rotacje w zespole, co John van den Brom robił od samego początku sezonu.
Dzięki temu jesień 2022 była nieporównywalnie lepsza od tej 2020?
Zdecydowanie tak. Przede wszystkim zaczęliśmy mierzyć nasze profile motoryczne. Wiedzieliśmy, co zawodnicy robią i czego potrzebują, by dalej być w dobrej dyspozycji i nie mieć urazów. To nam pozwalało odpowiednio funkcjonować. Utrzymanie poziomu siły i wydolności przy takim terminarzu jest trudne, ale jeśli wiesz, co się dzieje, możesz reagować. Ta wiedza pozwoliła nam przetrwać jesień – w europejskich pucharach wyglądaliśmy bardzo dobrze, a w Ekstraklasie nie straciliśmy kontaktu z czołówką.
Po jesieni 2020 nastąpiła niewiele lepsza wiosna 2021, w trakcie której kibice wywiesili transparent: „Rząsa w klubie=brak kiboli”. Jak trudno wstaje się każdego dnia do pracy, widząc swoje nazwisko w takim kontekście?
Po prostu trudno. Jakoś ułatwia to fakt, że sam z ludźmi wewnątrz klubu widzisz pracę, którą wykonujecie i dostrzegacie, co jest dobre, a co złe. Podkreślam – też co jest złe, bo nikt w Lechu nie uważa, że wszystko robimy wspaniale i nie popełniamy błędów. Zdecydowanie nie. Co mogę jeszcze powiedzieć? Nie było to miłe doświadczenie, ale w pewnym stopniu pomogło poradzić sobie z nim to, o czym już wspomniałem – jako piłkarz zdążyłem się oswoić z krytyką. To nie było coś całkowicie nowego.
Powiedziałby pan o sobie, że ma grubą skórę?
Szczerze? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale pewnie tak.
Wyobrażam sobie, że musi pan mieć, by po takim transparencie i generalnie fali krytyki nie rzucić wszystkiego w diabły, tylko skupić się na robocie.
Nie jest to proste, ale daję radę.
A czuje pan satysfakcję, że dalej robił swoje i dzięki temu Lech ma za sobą takie okno transferowe, że nawet kibice Kolejorza – cholernie wymagający – nie mogą narzekać? Do sprowadzenia Aliego Gholizadeha, Mihy Blazicia, Eliasa Anderssona i Dino Hoticia nie można się przyczepić.
Nie, czuję satysfakcję z innego powodu – że wspólnie zbudowaliśmy sportową tożsamość. To stało się namacalne. Wszyscy wiedzieli, jak chcemy grać jako Lech, mieli to w głowach, ale za kadencji Darka Żurawia to zostało przelane na papier. Atrakcyjna gra dla kibica, ofensywny sposób myślenia. W ataku – chcemy dominować i kreować. Obrona – po odbiorze chcemy grać do przodu. To nasze założenia i widać je na boisku, co jest najważniejsze.
To był punkt zwrotny w ostatnich latach?
Zdecydowanie. I swoisty reset. Po kadencji Adama Nawałki odeszło kilku doświadczonych piłkarzy, a jednocześnie przez dwa, trzy lata nie sprzedaliśmy żadnego wychowanka, więc nie było środków na konstruowanie kadry, taka była rzeczywistość, dlatego należało sięgnąć do tego, w czym Lech jest świetny od dawna – do szkolenia młodzieży. I postawić na wychowanków.
Nie zawiedli.
Nie zawiedli. I dzięki temu, że konsekwentnie na wszystkich poziomach trzymaliśmy się tej filozofii – od trenera pierwszego zespołu przez skauting po akademię – dzisiaj możemy sobie pozwolić na taką kadrę, jaką mamy. Co więcej, potrafimy wdrażać te założenia i mierzyć je.
W jaki sposób?
Nie zdradzę konkretów, ale ogólnie powstał dział naukowy, który współpracuje z Uniwersytetem Adama Mickiewicza, czyli tak w skrócie to praca na zaawansowanych danych. Nadal w Polsce raczkujemy w tej dziedzinie. Pewnie my, jako Lech, jesteśmy nieco z przodu, aczkolwiek ciągle się uczymy. Jeździmy po Europie i widzimy pewne analogie, natomiast tam są dużo dalej.
Gdzie byliście?
Np. w AZ Alkmaar, które w 2015 roku zatrudniło jako doradcę Billy’ego Beane’a, słynnego twórcę „moneyball”. Oni pracują niesamowicie na danych. Wymieniamy się wiedzą, dzięki temu klub się wzbogaca i idzie do przodu.
Teraz można zmierzyć wszystko.
Tak, tylko trzeba wiedzieć, które dane wykorzystać. Które z którymi połączyć i z którymi są skorelowane i co tak naprawdę mówią. Skąd się biorą przy naszym sposobie grania.
W jaki sposób się tego uczyliście? Trzeba umieć odpowiednio czytać takie dane, żeby nie dobierać sobie liczb pod tezę i wyłowić to, co faktycznie ma znaczenie.
Mamy parę mądrych głów, które nad tym siedzą, Te mierniki założeń naszej filozofii to był kolejny ważny projekt. Prowadziłem naszą grupę i to nie były łatwe spotkania. Natomiast ten dział naukowy, ci łebscy ludzie pracujący wyłącznie z liczbami, potrafili nam pomóc. Oczywiście to nie tak, że nagle odkryliśmy Amerykę, ale po prostu wydaje nam się, że w tym kierunku idzie sport.
Trudno było schować ego do kieszeni i zapytać specjalistów spoza futbolu o zdanie? Poprosić ich o pomoc? Często bywa tak, że w takich sytuacjach ludzie piłki nożnej nie chcą słuchać, bo przecież ci drudzy to nie znają zapachu szatni i piłki prosto nie kopnęli.
Mnie łatwo, jestem człowiekiem otwartym i absolutnie nie mam najmniejszego problemu, żeby rozmawiać z mądrzejszymi od siebie. Żeby czerpać od nich wiedzę. Skoro są tacy specjaliści, którzy potrafią naprawdę zmierzyć niemal wszystko, głupio byłoby z tego nie skorzystać. Ale faktycznie, pewnie ciągle jest wielu ludzi, którzy nie chcą dopuścić do siebie, że sport zmierza w tym kierunku. Że nauka coraz mocniej wchodzi w sport.
Od kiedy potrafi Lech zmierzyć wprowadzanie swojej filozofii gry?
Nadal się uczymy, ale to już trwa ponad rok.
Ale trenerów zgodnie ze schematem wybieracie dłużej – począwszy od Dariusza Żurawia, prawda?
Tak, najpierw był Darek, potem podobne spojrzenie na futbol miał Maciek Skorża i teraz John. Przede wszystkim chcemy dominować, kreować sytuacje poprzez posiadanie. I dzięki tym głębokim danym potrafimy znaleźć sektory, z których najlepiej przy naszym stylu i taktyce stwarzać okazje bramkowe. Odtworzyć sekwencje akcji.
Nadanie sportowej tożsamości to największy sukces za pana rządów?
Zdecydowanie, bo w tym pojęciu zawiera się cała praca, którą wykonaliśmy. Wybór trenerów pod nasz profil. Wybór zawodników pod nasz profil. Szkolenie pod nasz profil. Np. „produkujemy” bocznych obrońców i skrzydłowych, bo tak gra pierwszy zespół. Gdyby seniorzy stosowali ustawienie z wahadłowymi, jak choćby Raków, „produkcja” tych zawodników nie miałaby sensu i musielibyśmy przestawić się na wahadłowych. Akademia musi być skoordynowana z pierwszą drużyną.
Akademia też korzysta z zaawansowanych danych?
Jak najbardziej, żebyśmy mogli porównać piłkarzy i wiedzieć, kto jest w jakim miejscu. Np. Jakub Kamiński miał takie wyniki w określonym teście jako 20-latek, a Michał Skóraś w tym wieku takie. To daje ważną wiedzę – o, ten zawodnik w tym jest lepszy, a ten w tym gorszy, tu ma braki, co z kolei pozwala przewidywać, co dalej. Żeby nie mówić na nos: „O, to nasz talenciak, on się rozwinie”. Nie, chcemy to móc zmierzyć.
Skoordynowanie tego wszystko to jedno z pana zadań, a zastanawiam się, czy zmieniła się pana rola przy pierwszym zespole. Za czasów Skorży miał pan duży wpływ – mógł zejść w przerwie do szatni i podzielić się uwagami, często rozmawiał z piłkarzami. A jak jest za van den Broma?
Tak samo, bo taki zakres obowiązków ma w Lechu dyrektor sportowy. Ma ściśle współpracować ze sztabem szkoleniowym. Mógłbym siedzieć na ławce, ale nie chcę, bo to bez sensu. Miałbym tę samą perspektywę, co trenerzy, a trybuny dają inną. Do tego jestem na prawie każdym treningu, odprawie – przed meczem i po. Uczestniczę w rozmowach o planie taktycznym na spotkanie czy podstawowym składzie. Po prostu biorę udział w całym procesie treningowo-meczowym. Czasem bardziej, a czasem mniej. Wszystko zależy od sytuacji. Z Johnem – tak samo jak z Maćkiem i Darkiem – zdarza nam się rozmawiać w przerwie, a bywa tak, że nawet na siebie nie spojrzymy, bo nie ma takiej potrzeby. Natomiast szefem w szatni jest zawsze trener. Żeby to było jasne.
A trudno było zmienić rolę w relacjach z Żurawiem i Skorżą? Z tym pierwszym był pan na równi jako asystenci, drugi był pana szefem, a później to pan został ich obu zwierzchnikiem.
Mój model współpracy opiera się na partnerstwie. Nie ma tak, że ja przyjdę i będę rządził. Ty masz tak zrobić, ty tak. Zawsze odbywa się rozmowa. Natomiast hierarchia jest ustalona i trenerzy ją znali od początku.
W teorii znali i zaakceptowali, a w praktyce mogło się okazać, że jednak im to nie pasowało.
To prawda, ale tak nie było. Z każdym ze szkoleniowców miałem bardzo dobre relacje, przy czym u każdego musisz zapracować na zaufanie. Moja wiedza, którą nabyłem odnośnie zawodników, funkcjonowania klubu czy juniorów lub procesów skautingowych, jest większa niż tych trenerów na początku i mogę im pomóc. Podam przykłady – piłkarz wraca z reprezentacji i on się zachowuje w określony sposób, drugi na początku sezonu wyglada tak, a na końcu tak, a trzeci po gorszym występie potrzebuje tego. To są detale, niuanse, małe rzeczy, ale jeśli one się sprawdzają, budujesz swoją wiarygodność u szkoleniowca. Że jestem tutaj, by mu pomóc, a nie patrzeć na ręce. Pomóc szczególnie w tych najtrudniejszych momentach i najtrudniejszych decyzjach.
Skoro mowa o trudnych decyzjach – zwolnienie Żurawia było tym trudniejsze, że byliście kolegami? Co prawda długo jak na polskie warunki byliście cierpliwi, ale i tak skończyło się zmianą.
Jestem pierwszą osobą, która może powiedzieć, czy trener da radę dźwignąć zespół, czy już nie, nic z tego nie będzie. Muszę uchwycić ten moment, kiedy zmiana staje się konieczna. Ale to nie jest prosta sprawa, bo często wiele drobnych rzeczy mówi, że jeszcze warto spróbować to uratować. I drugi aspekt, skoro zatrudniliśmy określonego szkoleniowca świadomie, po całym procesie rekrutacji, w którym jako dyrektor sportowy odgrywam rolę, ale bierze w nim udział wiele innych osób – choćby dział naukowy, bo też chcemy mierzyć sposób grania drużyn prowadzonych przez konkretnego trenera, by mieć pewność, że pasuje do naszej filozofii – to też nie chodzi o to, by przy pierwszym problemie rezygnować z trenera. To teoretycznie najłatwiejszy ruch, kiedy nie idzie, a wcale niekoniecznie słuszny i rozwiązujący problem.
A co do zwolnienia Darka, to tak, było to trudne, ale generalnie rozstania są trudne, a takie rozmowy to też jeden z moich obowiązków.
Podobnie jak rozmowy o przedłużeniu kontraktów?
Absolutnie. I fakt, że tylu ważnych zawodników chciało zostać w Lechu – Mikael Ishak, Antonio Milić, Jesper Karlstroem, Nika Kwekweskiri czy Radosław Murawski albo Filip Dagerstal, to nasz sukces jako klubu. Bo nie chcą grać u nas tylko dlatego, że mamy świetnych kibiców czy dobrze płacimy, lecz także w związku z rozwojem sportowym. Czują, że u nas mogą zaliczyć progres i spełniać własne ambicje. Trafiają z powrotem do reprezentacji, jak Ishak, Karlstroem czy ostatnio Kristoffer Velde.
Ostatni duży sukces to zatrzymanie Dagerstala.
Grał u nas bardzo dobrze, miał oferty z nawet lepszych klubów od nas i trzeba było o niego powalczyć. Ale udało się i bezwzględnie pomogły np. występy w Lidze Konferencji.
W tej sprawie kolejne przedłużenia podziałały jak kostki domina? W tym sensie, że po pierwszym i drugim zawodniku trzeci, czwarty i piąty patrzył i widział, że koledzy nie chcą uciekać z zespołu, to i ja nie będę uciekał, warto zostać.
Na pewno ma to wpływ. Stabilizacja kadrowa to jeden z celów zawartych w naszej strategii. Latem straciliśmy dwóch piłkarzy z podstawowego składu – Michała Skórasia i Pedro Rebocho. Sprzedaż Michała była świadoma i wpisana w nasz sposób zarządzania budżetem, a z Pedro to była obopólna decyzja. My chcieliśmy czegoś innego na tej pozycji i on chciał poszukać nowych wyzwań. Ale poza tym trzon został zachowany.
SUPER PROMOCJA W FUKSIARZ.PL! MOŻESZ ODEBRAĆ 100% DO 300 ZŁ
W czym Andersson jest lepszy od Rebocho?
To inny piłkarz. Pedro jako Portugalczyk w ofensywie dawał coś ekstra, za to w obronie bywało, że brakowało mu czasem odpowiedzialności. Elias ma więcej spokoju, nie „podpala się”, zabezpiecza strefę w odpowiednim momencie. To jego przewaga.
Jak dużo łatwiej negocjować kontrakty teraz, po ćwierćfinale Ligi Konferencji i ze znacznie większymi możliwościami finansowymi?
Dużo. Przede wszystkim w europejskich pucharach wyrobiliśmy sobie markę w oczach piłkarzy. Naturalnie mamy własne listy zawodników, którzy nas interesują, ułożone przez dział skautingu, natomiast i tak w trakcie okna klub jest „atakowany” przez menedżerów, oferujący swoich piłkarzy. I teraz proponowano nam graczy z zupełnie innej półki niż do tej pory. Ze zdecydowanie wyższej, bo Lech stał się atrakcyjniejszy. Zresztą dzięki temu mogliśmy sprowadzić dwóch skrzydłowych z ligi belgijskiej, mocniejszej niż Ekstraklasa. Wcześniej to byłoby niemożliwe i wcale nie z powodów finansowych. Gdybyśmy teoretycznie zabrali innym pieniądze i im zaoferowali, po prostu nie chcieliby trafić do Polski. Ćwierćfinał Ligi Konferencji to zmienił.
Ale finansowo też nie byliście tak mocni.
Jasne. Europejskimi pucharami i sprzedażą wychowanków – Kamila Jóźwiaka, Roberta Gumnego, Tymka Puchacza, Kuby Modera, Kuby Kamińskiego czy ostatnio Michała – zapracowaliśmy na to, że obecnie Lech Poznań ma najdroższą kadrę w historii klubu. Nigdy tyle nie wydawaliśmy na pensje pierwszego zespołu.
Cztery transfery w osiem dni i – powtórzę – trudno się do któregoś przyczepić, ale zmieniliście strategię. Do tej pory sprowadzaliście zawodników młodszych, z większym potencjałem sprzedażowym. Teraz podpisaliście kontrakty z 30-letnim Blaziciem, 28-letnimi Hoticiem oraz 27-letnimi Gholizadehem i Anderssonem.
Faktycznie, generalnie uważamy, by średnia wieku zespołu była odpowiednio niska, bo zwyczajnie młode drużyny chcą bardziej. Są bardziej głodne sukcesów i rozwoju, stąd wcześniej Afonso Sousa czy Velde. Do tego dla nas i tak przede wszystkim „pod sprzedaż” szykowani są wychowankowie. To nasz model. Wiemy, jak ich wprowadzać i przygotować do wyjazdu. Co nie znaczy, że teraz choćby Filipa Szymczaka szykujemy do transferu. Nie, chcemy, by najpierw „pomógł” Lechowi na boisku i wyjechał, kiedy będzie gotowy, jak Skóraś czy Kamiński. Przecież Kubę mogliśmy sprzedać półtora roku szybciej, bo dostaliśmy konkretną ofertę z Atalanty Bergamo, ale czy on by sobie już wtedy poradził? Według nas nie.
Trudno odrzucać takie oferty? I przekonać piłkarza do pozostania?
To drugie, bo zawodnik zawsze uważa, że da radę. Choć akurat w tym wypadku było prościej, „Kamyk” już wówczas był bardzo dojrzały, aczkolwiek oczywiście też działała na jego wyobraźnię np. kwestia Ligi Mistrzów. A Atalanta bardzo mocno naciskała.
A nam nie przychodzi trudno, ponieważ wiemy, że bardziej opłaca się poczekać i starannie przygotować piłkarza do wyjazdu. I nie chodzi o to, że więcej zarobimy za ten przykładowy rok, tylko, czy on sobie już poradzi. Czy jeśli wyjedzie teraz, da radę i da świadectwo Lecha Poznań. Że zbuduje naszą renomę. Przyjdzie kolejny klub, spojrzy na historię transferów – przecież każdy robi research, policzy, ilu naszych wychowanków sobie poradziło w mocnych ligach i powie, że okej, od nich warto brać.
Ale co z tymi starszymi sprowadzonymi obcokrajowcami w ostatnim oknie?
Obserwowaliśmy ich od dawna, od kilku sezonów, np. Eliasa monitorowaliśmy jeszcze jako środkowego pomocnika i wcześniej rozpatrywaliśmy jako wzmocnienie tej strefy, po przesunięciu do defensywy również nam pasował do poszukiwanego profilu, a Mihę rozważaliśmy, gdy w 2019 roku podpisywaliśmy umowę z Lubo Satką. Sprowadziliśmy właśnie tych zawodników, bo zdecydowaliśmy się postawić na jakość i doświadczenie w europejskich pucharach, na umiejętności tu i teraz, nie za chwilę. A ponadto obaj skrzydłowi i lewy obrońca mieszczą się jeszcze w granicach wiekowych. Oni ciągle chcą się rozwijać. Dino przychodzi i mówi, że zamierza zdobywać trofea. Ali przyjeżdża i zapowiada, że chce wrócić do reprezentacji Iranu. Elias myśli o reprezentacji Szwecji. Co prawda Miha jest starszy, ale też pozostaje jeszcze nienasycony. Oni w Lechu widzą możliwości wygrywania.
A Velde jeszcze też je widzi? Pogodził się z tym, że został?
Tak. Mamy tak zbudowane relacje z piłkarzami, że udało nam się porozumieć. Wie, że tutaj krzywda mu się nie dzieje i ma jeszcze sporo do zrobienia. Ma trenera, który pomaga mu się rozwijać, przecież od nas trafił do kadry narodowej, nie z FK Haugesund.
Czyli nie będzie fochów?
Nie, nie będzie. Skoncentrował się na pracy.
A Joao Amaral? Na czym on się koncentruje?
Można powiedzieć, że ma zgodę na transfer i mentalnie jest gotowy do zmiany.
Co się stało, że za Żurawia i van den Broma był i jest cieniem piłkarza, a Skorży stał się jednym z najlepszych zawodników całej ligi?
Maciek traktował go wyjątkowo, potrafił stworzyć mu warunki, w których Joao błyszczał. A Darek i John podchodzą do zarządzania zespołem bardziej po żołniersku. Masz pokazać na treningu i koniec. Ale żeby nie było, że u Maćka to nie obowiązywało – po prostu on podchodził do Joao bardzo indywidualnie. Okej, tutaj odpuściłeś, to tutaj musisz dać z siebie więcej, przycisnąć. Wiedział, kiedy krzyknąć, a kiedy pogłaskać. Umiał do niego trafić. Darek i John w tej sprawie byli bardziej zasadniczy.
Amaral był gwiazdą ligi, a Gholizadeh nią zostanie? Kosztował fortunę, jak na polską skalę.
Wierzymy, że będzie. Nieprzypadkowo grał z powodzeniem w mocniejszej lidze niż Ekstraklasa.
Z większym spokojem niż rok temu podchodzicie do początku sezonu?
Tak, przy czym nasze przygotowania były trudne, bo zawodnicy dochodzili w różnych etapach. Nasi piłkarze, którzy występowali w reprezentacjach, mieli dłuższe urlopy, wrócili dwa tygodnie przed pierwszym meczem. Nowi przychodzili stopniowo. To sprawiło, że nie jesteśmy jeszcze optymalnie przygotowani.
A czujecie się mocniejsi niż rok temu?
Tak samo mocni, a może i mocniejsi.
Myśli pan, że jest do powtórzenia taka przygoda w europejskich pucharach?
Z tak jakościową kadrą to możliwe i tak, chcemy walczyć o mistrzostwo, puchar i w europejskich pucharach.
ROZMAWIAŁ MATEUSZ JANIAK
WIĘCEJ O LECHU POZNAŃ:
- Lech znów mierzy w karierę międzynarodową. Ale czas też ugrać coś na polskiej scenie
- Przeskoczenie ogniw w łańcuchu pokarmowym, czyli Lech odrzuca tymczasowość
- Uniwersalny stoper z francuską plamą. Kim jest Miha Blazić?
- Błyskotliwy drybler po przejściach. Jakim piłkarzem jest Ali Gholizadeh?
foto. Newspix/FotoPyk