To nie ta Borussia jest notowana na giełdzie. Ale na przykładzie Gladbach najłatwiej pokazać, dlaczego kierowanie działami sportowymi niektórych klubów to jak gra na giełdzie. W Nadrenii, po latach hossy, gdy klub wskazywano jako wzór do naśladowania, z przyczyn nie zawsze zależnych od nich zaczęła się bessa.
Kto ma pieniądze, nie musi nimi specjalnie się przejmować. Widać to po piłkarskich szczytach, gdzie kolejne rosnące kwoty przestają już robić wrażenie. Kluby, które na to stać, wydają, ile uznają za stosowne, a nie tyle, ile przewiduje budżet. On przecież jest z gumy. Zwłaszcza w Niemczech, gdzie większość klubów nie może liczyć na zastrzyki gotówki od właścicieli w razie, gdy finanse się nie spinają, wielu musi jednak działać tak, jakby grało na giełdzie. Rynek transferowy oferuje okazje, by wzbogacić się szybciej niż z jakiegokolwiek innego źródła. Ale jednocześnie uzależnienie się od niego rodzi ryzyka, o czym coraz boleśniej przekonuje się w ostatnich latach Borussia Moenchengladbach.
SUPER PROMOCJA W FUKSIARZ.PL! MOŻESZ ODEBRAĆ 100% DO 300 ZŁ
ORGANICZNA ODBUDOWA
Przez ostatnią dekadę uchodziła za wręcz wzorcowy przykład, jak można organicznie podnieść klub z krawędzi upadku i nawiązać do czasów świetności. W latach 90. i początkiem XXI wieku nazwa Gladbach przestawała brzmieć dumnie. Zasłużony klub dwa razy spadał z ligi, a poza tym notorycznie balansował na krawędzi degradacji. Pomiędzy 1997 a 2011 rokiem ani razu nie skończył Bundesligi w górnej połowie tabeli.
W spektakularny sposób wyszedł jednak z problemów bez zaprzedania duszy diabłu. Wystarczyła praca lepsza od innych. Duet Max Eberl – Lucien Favre pokazał, że obsunięcie się w dolne rejony tabeli nie musi nakręcać spirali pomyłek, z której nie ma wyjścia. Hamburger SV, Kaiserslautern, Werder Brema, Stuttgart, Schalke, FC Koeln. Wszyscy w ostatnich latach mniej lub bardziej to przeżywali. Borussii w stosunkowo krótkim czasie udało się podnieść z tego pułapu do rokrocznego kandydata do gry w pucharach.
Założenia modelu biznesowego w teorii były bardzo proste. Borussia sprzedawała co roku jedną-dwie gwiazdy za możliwie duże pieniądze i kupowała w ich miejsce dwóch-trzech tańszych zawodników, z których przynajmniej jeden miał się później rozwijać w kolejną gwiazdę. Model działał niezależnie od trenerów. Szczególarz Favre, który najpierw spektakularnie uratował Borussię przed spadkiem, a potem wprowadził ją do Ligi Mistrzów, był idealnym szkoleniowcem do indywidualnego szlifowania umiejętności zawodników.
Ale model nie załamał się po jego odejściu. Z Andre Schubertem, Dieterem Heckingiem, czy Marco Rosem na ławce Borussia wciąż trzymała się w czołówce, regularnie promując przy tym kolejnych piłkarzy. Efekt kuli śniegowej, który w latach upadku działał na niekorzyść klubu, teraz był jego sprzymierzeńcem. Coraz lepsza gra sprawiała, że coraz bardziej rosła marka produktów Gladbach. Coraz lepsze wyniki pozwalały promować piłkarzy na coraz większych scenach. Co przynosiło coraz większe pieniądze, przyczyniając się do możliwości pozyskiwania coraz większych talentów.
WYDAJNA FABRYKA
A przy tym udawało się unikać głębszych kryzysów. Pomiędzy 2012 a 2021 rokiem zespół ani razu nie wypadł poza czołową dziesiątkę ligi. Trzy razy grał w Lidze Mistrzów, raz wychodząc nawet z grupy. Czterokrotnie pokazywał się w Lidze Europy. Jak przez szesnaście lat nie grał w pucharach ani razu, tak w tym okresie ominął je tylko dwa razy. W tym czasie z imponującym zyskiem sprzedał Marco Reusa (Borussia Dortmund), Dantego (Bayern), Marca Andre ter Stegena (Barcelona), Maksa Krusego (Wolfsburg), Amina Younesa (Ajax Amsterdam), Granita Xhakę (Arsenal), Mahmouda Dahouda (Dortmund), Thorgana Hazarda (Dortmund), Jannika Vestergaarda (Southampton) i Mickaela Cuisance’a (Bayern). Za wszystkich tych piłkarzy Gladbach wyłożyło łącznie 35 milionów. Zarobiło 160. Model hulał. A klub inwestował, jak to chętnie nazywał Eberl, w „Steine und Beine”, czyli w kamienie i w nogi. Wzmacniał kadrę, ale też rozwijał się infrastrukturalnie.
Cezurą, oddzielającą czasy wzrostu od tych, gdy sprawy zaczęły zmierzać w odwrotnym kierunku, jest chyba wczesna wiosna 2021, gdy wyszło na jaw, że trener Marco Rose po zakończeniu sezonu przeniesie się do Dortmundu. Dla środowiska Gladbach był to szok, bo pozyskana z Salzburga ówczesna gwiazdka trenerskiego rynku w Niemczech była dowodem rosnącego seksapilu tego klubu. Rosego chciała wtedy połowa ligi. Gdy Borussia uświadomiła sobie, że może go mieć, rozstała się z Heckingiem bez wyraźnego powodu. Doświadczony trener nie był zły, ale młody dawał nadzieję, że zrobi z Borussią to, co Juergen Klopp zrobił kiedyś w Dortmundzie: ciekawy i ambitny projekt wzniesie kilka poziomów wyżej.
TRUDNE RYNKOWE REALIA
Rosemu szło nawet nieźle. W pierwszym sezonie przez jakiś czas liderował stawce, a bezpośredni awans do Ligi Mistrzów trzeba było uznać za sukces. W drugim jego drużynie w lidze wiodło się gorzej, za to wskoczyła do fazy pucharowej elitarnych rozgrywek kosztem Interu Mediolan. Właśnie wtedy, przy okazji meczów z Manchesterem City, wyszło na jaw, że po dwóch latach projekt się skończy. Rozczarowana drużyna nie wróciła już na dobre tory i w ostatniej kolejce przegrała udział choćby w Lidze Konferencji. Eberlowi powszechnie wyrzucano, że był zbyt lojalny wobec nielojalnego trenera i nie zwolnił go w trakcie rundy, gdy było widać, że drużyna nie idzie już za nim w ogień.
Zatrudnienie w jego miejsce Adiego Huettera, odnoszącego sukcesy w Eintrachcie Frankfurt, wyglądało jednak na całkiem dobre wybrnięcie z sytuacji i potwierdzenie mocnego miejsca Gladbach w niemieckim łańcuchu pokarmowym. Problem w tym, że Eberl mógł zaoferować swoim trenerom coraz mniej narzędzi. Akurat między pierwszym a drugim sezonem Rosego wybuchła pandemia. Niemieckie kluby aż przez półtora roku musiały grać przy ograniczonej pojemności trybun. A dla klubów takich jak Gladbach, gdzie zawsze wypełniony stadion i dochód z dnia meczowego, są ważnym źródłem przychodów, był to bardzo poważny cios.
Wyhamował też rynek. O ile najwięksi wciąż wydawali pieniądze bez opamiętania, o tyle mniejsi sami zaczęli bardziej pilnować budżetów. Gladbach zwykle nie sprzedaje piłkarzy bezpośrednio do klubów z samego szczytu. Jego odbiorcy są zwykle jeden szczebel niżej. O ile więc Dortmund czy Lipsk wciąż sprzedawały piłkarzy Manchesterom i Chelsea tego świata, o tyle kluby pokroju Dortmundu raczej łatały tymi pieniędzmi własne dziury, zamiast je reinwestować. Przez co dla klubów z półki Gladbach załamał się rynek. Stumilionowych transferów w Europie wciąż nie brakowało. Ale zmniejszyła się liczba 20-30-milionowych, z których żył klub z Nadrenii.
ODDANE SREBRA RODOWE
Konsekwencją tej zmiany była większa liczba ruchów bezgotówkowych. Przez to, że nabywcy byli mniej zdeterminowani, by wykupić ich z kontraktów, zawodnicy zaczęli częściej wypełniać umowy i zmieniać kluby za darmo, co dla budżetu Borussii okazało się zabójcze. Dobrze widać to po składzie z ostatniego jak dotąd meczu tej drużyny w europejskich pucharach, który miał miejsce niespełna dwa i pół roku temu. Z tamtego zespołu zostało dziś tylko trzech graczy.
Z ósemki, która odeszła, naprawdę dużych pieniędzy nie przyniósł żaden. Dennis Zakaria miał być sprzedany za 40 milionów euro, ale doznał kontuzji i ostatecznie trafił do Juventusu za dziesięć, pół roku przed końcem kontraktu. Marcus Thuram miał przejść do Interu za 35 milionów, ale też złapał uraz. Do Mediolanu przeszedł za darmo, już jako wicemistrz świata. Matthiasa Gintera, reprezentanta Niemiec i filar obrony Gladbach straciło za darmo. Podobnie jak teraz Ramy’ego Bensebainiego na rzecz Dortmundu i Larsa Stindla, kapitana, który zdecydował się wrócić do Karlsruhe. Yanna Sommera Bayern wyciągnął w zimie za dziewięć milionów euro, a teraz niespodziewanie Jonas Hofmann trafił do Bayeru za dziesięć na mocy klauzuli, którą miał w kontrakcie.
Srebrem rodowym na trwające lato miał być Manu Kone, wyceniany na 40 milionów euro, ale na mistrzostwach Europy U-21 złapał kontuzję, która wyeliminuje go z gry na sześć tygodni. A w blokach czekają jeszcze Nico Elvedi i Florian Neuhaus, których kontrakty wygasają za rok. Jeśli nie odejdą tego lata, Gladbach też prawdopodobnie straci ich, nie dostając nic.
TRZY LATA BEZ EUROPY
Borussia jest właśnie po trzecim z rzędu sezonie bez awansu do europejskich pucharów, co zdarzyło się jej pierwszy raz od dwunastu lat. Nie ma pieniędzy z UEFA, nie zarabia na transferach tyle, ile by mogła, a potrzeba przebudowy kadry stała się w ostatnich latach paląca. Po Huetterze także Daniel Farke poległ przy prowadzeniu zespołu składającego się z piłkarzy skreślających tylko dni do momentu, gdy ich kontrakt wreszcie wygaśnie. W minionych rozgrywkach Gladbach było jedną z najbardziej miałkich drużyn ligi. Skończyło w bezpiecznym środku tabeli, ale spore możliwości pokazywała tylko momentami. Po sezonie Farke zapłacił za to posadą. Gerardo Seoane, który go zastąpił, to już czwarty trener w ciągu dwóch lat.
TURBULENCJE WOKÓŁ EBERLA
Sprawy nie ułatwia to, że przed rokiem, wśród turbulencji, odszedł po latach Eberl. Na głośnej konferencji prasowej tłumaczył rezygnację zmęczeniem, wypaleniem, koniecznością poukładania spraw osobistych. Kilka miesięcy później podjął pracę w znienawidzonym RB Lipsk, czego spora część fanów Borussii mu nie wybaczyła. Klub na następcę wybrał opcję budżetową, ale niekoniecznie najlepszą.
Roland Virkus, dyrektor sportowy wcześniej zarządzający klubową akademią, na razie nie dał powodów, by być spokojnym, że jest właściwą osobą na przeprowadzenie klubu przez trudne czasy. Aktualnie stoi przed piekielnie trudnym zadaniem. Musi zbudować zespół lepszy, ale tańszy. Zastąpić tych, którzy odeszli za małe albo żadne pieniądze, takimi, którzy przyjdą równie tanio. Na razie bilans lata jest dość wyrównany. Borussia 25 milionów, które zarobiła na Hofmannie i Jordanie Beyerze, zainwestowała w kilka młodych talentów.
Przebudowy wymaga zwłaszcza ofensywa, z której odeszli strzelcy 39 z 52 goli z poprzedniego sezonu. Nowym strzałem Virkusa ma być Tomas Cvancara, 22-latek ze Sparty Praga, który właśnie podpisał kontrakt i ma zostać gwiazdą ataku.
KONIECZNOŚĆ PATRZENIA W DÓŁ
Nie brak jednak w Niemczech głosów, że jeśli transfery nie okażą się naprawdę dobre, Gladbach może być kolejnym wielkim klubem, który w przyszłym sezonie będzie pałętał się w okolicach strefy spadkowej. Z solidnego średniaka może się obsunąć w rejony, w których nie było go od 2011 roku. Na razie to wciąż jeszcze zbyt katastroficzne wizje, ale na pewno Borussia musi uważać. A już sam fakt, że w jej kontekście trzeba raczej patrzeć w dół niż w górę, pokazuje, jak szybko wiele zmieniło się tam w ostatnich latach na gorsze.
Nowy trener, który świetnie zaczął pracę w Bayerze Leverkusen, ale już w drugim sezonie zostawiał zespół w strefie spadkowej, ma piekielnie trudny początek. W pierwszych meczach u siebie zmierzy się z Bayerem właśnie, Bayernem oraz Lipskiem. A jak trudno jest odkręcić złe wejście w sezon, Gerardo Seoane sam wie najlepiej. Miniony sezon zaczął od czterech kolejnych porażek, a półtora miesiąca później nie miał już pracy. Gladbach znów, jak dekadę wcześniej, potrzebuje trenera, który wbrew wszelkiej logice zbuduje zespół zdolny powalczyć o powrót do Europy. Jeśli tak się nie stanie, negatywna spirala będzie dalej się rozkręcać. W Borussii już wiedzą, jak to działa.
CZYTAJ WIĘCEJ:
- Sebastian Szymański i Fenerbahce: czy to krok do przodu?
- Raków o przełamanie klątwy mistrzów. Legia o pierwszy triumf od 15 lat. Zapowiedź Superpucharu
- Boniek przesadzał z PR-em? To co powiecie o obecnych ancymonach?
MICHAŁ TRELA
Fot. Newspix.pl