Kiedy przychodzi do starcia Barcelony z Rayo Vallecano w La Liga, można być niemal pewnym, że ci drudzy na robocie nie pękną. Obecnie w Hiszpanii chyba nie ma bardziej niewygodnego rywala dla Barcy, co widać w prostych statystykach: trzy ostatnie mecze (nie licząc dzisiejszego) to zero bramek strzelonych, a do tego dwie stracone. Nieważne, czy gra na wyjeździe, czy u siebie, Barca się męczy i musi wręcz błagać o farta, bo normalne środki na Rayo po prostu nie działają. Teraz, jak już zapewne wiecie, niechlubna tradycja została podtrzymana.
Jest w tej Barcelonie coś dziwnego. Coś, co każe nam myśleć, że przewaga kilkunastu punktów w tabeli nad Realem Madryt nijak ma się do różnicy w jakości obu ekip. Owszem, Barcelona wygra mistrzostwo i nie da się go w żaden sposób podważyć, ale jakiś niesmak może pozostać. Za dużo pojawia się bowiem momentów, kiedy ekipa Xaviego wygląda jak co najwyżej solidny przeciętniak i to na tle drużyn ze środka stawki. Wszystko fajnie, ogólna suma punktów ostatecznie się zgadza, natomiast nie da się usunąć z pamięci tych wszystkich występów, którym totalnie brakowało polotu.
Polotu na pewno nie brakowało Rayo, które najpierw z zaskakującą łatwością strzeliło gola na 1:0 w pierwszej połowie. Szybka kontra, zostawienie Gaviego na innym peronie przez Camello, przytomna asysta i równie przytomny strzał po długim słupku Alvaro Garcii. Barcelona chyba w tej sytuacji zapomniała, z kim ma do czynienia. To nie żadne Elche, a poważny zespół złożony z gości, którzy za chwilę trafią do lepszych klubów w ramach letniej wyprzedaży, ponieważ mają tak dobry sezon. Doskonały przykład to oczywiście Isi Palazon, ten łysy lewonożny skrzydłowy, który – co ciekawe – w lidze hiszpańskiej wykręca lepsze liczby niż Raphinha. Ale nie on był dziś największym kozakiem. Kozacka była cała drużyna gospodarzy.
Zanim Barcelona w ogóle spróbowała się obudzić, Ter Stegen już drugi raz wyciągał piłkę z siatki. Błąd de Jonga w środku pola, wolny pas startowy do pola karnego, gol Frana Garcii. I znowu ten sam motyw: bramka stracona tak łatwo, jakby Barca wygrywała 5:0 i na totalnym luzie małą stratę wzięła w koszty. Tymczasem piłkarze Rayo zasłużenie, choć pewnie z lekkim niedowierzaniem, kontrolowali zarówno wynik, jak i przebieg meczu. Raz po raz dawali przyszłemu mistrzowi pokaz, jak pressować, jak intensywnie pracować w defensywie i jak korzystać z wolnych przestrzeni.
Dla kogoś, kto meczów Roberta Lewandowskiego i spółki nie ogląda, zabrzmi to niedorzecznie, ale Rayo okazało się zdecydowanie trudniejszym przeciwnikiem niż ostatnio Atletico Madryt będące w świetnej formie. Przede wszystkim nie obsrało zbroi i grało swoją, prostą piłkę, która przynosiła efekty. Oddajmy zatem trenerowi Iraoli, że tak dobrze przygotował swoich podopiecznych na trudne wyzwanie. Wcześniej pokonał Koemana, by później dwa razy ograć Xaviego. Tego nie robi się przypadkowo. To kolejny mały sukces do gabloty.
Co z grą Lewandowskiego? – zapytacie. Cóż, na wiele fragmentów meczu niestety znikał. Zmarnował jedną okazję na początku rywalizacji, a później w swoim stylu miał problemy z przyjęciem czy podaniem piłki. Co prawda bramkę strzelił, więc swoją ocenę za ten występ w jakimś stopniu uratował, ale Barcelonie nie dało to kompletnie nic. Ba, dało jedynie nikłą nadzieję, że katastrofalny styl da się przykryć remisem rzutem na taśmę. Ale dobrze się stało, że Rayo nie wypuściło trzech punktów. Należały im się, tak jak należało się poczucie wstydu kibicom „Dumy Katalonii”, którzy momentami musieli słyszeć gromkie „Ole!” na Vallecas.
Rayo Vallecano – FC Barcelona 2:1 (1:0)
A. Garcia 19′, F. Garcia 53′ – Lewandowski 83′
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO O HISZPAŃSKIEJ PIŁCE:
- Ancelotti pozostawiony samemu sobie. Tylko on dba o swoje dobre imię
- Ancelotti już nie może odstawić Rodrygo. Gdzie jest sufit Brazylijczyka?
- Kręcidło: Hiszpańscy sędziowie są najsłabsi i… najdrożsi. LaLiga chce rewolucji
- Siła prostego przekazu. Jak Mendilibar odmienił Sevillę?
Fot. Newspix